Ze ściśniętym sercem całe
lata powstrzymywałem się od publikacji tej Książki, dawno już gotowej:
poczucie odpowiedzialności wobec żywych przeważało nad poczuciem
obowiązku wobec umarłych. Ale teraz, kiedy bezpieczeństwo państwowe i
tak już dostało ten tekst, nie mam innego wyjścia, jak niezwłocznie go
wydrukować.
A. SOŁŻENICYN
Wrzesień 1973
Tom 1
Autoryzowany przekład z rosyjskiego:
Jerzy Pomianowski
POŚWIĘCAM
wszystkim, którym życia nie starczyło aby o tym opowiedzieć. I niechaj
mi wybaczą że nie wszystko dostrzegłem, nie wszystko sobie
przypomniałem, nie wszystkiego się domyśliłem.
OD AUTORA
W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym trafiliśmy z
przyjaciółmi na zastanawiającą notatkę w czasopiśmie Akademii Nauk
Przyroda. Pisano tam drobną czcionką, że nad rzeką Kołymą, w trakcie
prac wykopaliskowych została znaleziona podziemna tafla lodu – zamarły,
prehistoryczny potok – a w niej zamarznięte (kilkadziesiąt tysięcy lat
temu) okazy fauny kopalnej. Ryby te, czy może płazy, zachowały się tak
dobrze, wydawały się tak świeże – informował uczony korespondent – że
obecni przy tym, po rozbiciu lodu, zjedli je zaraz z OCHOTĄ.
Nielicznych swoich czytelników pismo zapewne wprawiło w niemałe
zdziwienie wiadomością o tym, jak długo można rybie mięso trzymać w
lodzie. Ale tylko niewielu z nich mogło wniknąć w iście epicki sens
ryzykownej notatki. Myśmy zrozumieli od razu. Cała scena zarysowała się
nam ostro, do najdrobniejszych szczegółów: jak owi obecni z pośpieszną
zawziętością rąbali lód, jak mając za nic szlachetne cele ichtiologii i
roztrącając się łokciami, wyrywali sobie wzajem kęsy tysiącletniego
ścierwa, wlekli je do ogniska, aby tam odtajało, i aby można było się
nim nasycić.
Zrozumieliśmy to od razu, ponieważ sami należeliśmy do tych OBECNYCH, do
tego jedynego w świecie, niezliczonego plemienia zeków, które samo jedno
tylko było zdolne zjeść z OCHOTĄ płaza.
Kołyma zaś była największą i najdalej słynącą wyspą, lutym biegunem tego
zadziwiającego kraju GUŁag, który wolą geografii rozdarty był na kształt
archipelagu, ale psychologia spajała go w kontynent – kraju prawie
niewidzialnego, prawie nieuchwytnego dla zmysłów, tego właśnie, który
zamieszkiwał lud zeków.
Archipelag ten rozrzutem swoich plam pobryzgał i upstrzył kraj, z
którego się wynurzył, werżnął się w granice jego miast, zasmużył cieniem
jego drogi, a jednak ten i ów w ogóle nie domyślał się jego istnienia,
bardzo wielu coś ledwie słyszało, a wiedzieli wszystko tylko ci, co tam
niegdyś byli.
Ale milczeli tak, jakby na wyspach Archipelagu utracili mowę.
Nieoczekiwany zwrot w naszych dziejach sprawił, że ujawniła się jakaś
drobna, znikomo mała część prawdy o Archipelagu. Ale te same ręce, które
nakładały nam kajdany, teraz wystawiają dłonie pojednawczym gestem: „Nie
trzeba!... Dajcie spokój przeszłości!... Kto starą złość wspomni bodaj
oko stracił!”. Ale to porzekadło ma ciąg dalszy – „A kto ją zapomni –
bodaj obu nie miał!”.
Mijają dziesięciolecia – i niepowrotnie zlizują blizny i szramy
przeszłości. Niejedna wyspa przez ten czas rozpadła się, rozpłynęła,
polarny ocean zapomnienia przetacza się nad nią. I kiedyś, w wiekach co
nadejdą, Archipelag ten, jego aura i kości jego mieszkańców, wmarznięte
w taflę lodu – wydadzą się potomkom resztkami jakiegoś
nieprawdopodobnego płaza.
Nie ośmielę się pisać tu historii Archipelagu: nie udało mi się dotrzeć
do dokumentów. Ale czy ktokolwiek zdoła je/kiedykolwiek przeczytać?...
Ci, co to nie mają chęci na WSPOMNIENIA, dość już mieli (i mieć jeszcze
będą) czasu, aby zniszczyć je do szczętu.
Te lat jedenaście, którem tam spędził, rozumiem niejako hańbę, nie jako
przeklęty sen; nie, zdążyłem polubić prawie ten pokraczny świat; teraz
zaś na dobitkę stałem się przez szczęśliwy przypadek powiernikiem wielu
późniejszych opowiadań i przekazów pisemnych – może zatem potrafię
dowlec do innych choć trochę tych kości i mięsa – zresztą żywego, bo i
płaz jeszcze dziś jest żywy.
*
Napisanie tej książki przekraczało miarę sił jednego człowieka. Prócz
tego, co wyniosłem z Archipelagu sam – w oczach i uszach, w pamięci, na
własnej skórze – materiał do tej książki dali mi w postaci opowiadań,
wspomnień i listów
(tu następuje spis 227 nazwisk)
Nie wyrażam im tu mojej prywatnej wdzięczności: to ma być wspólnie przez
nas wzniesiony pomnik dla wszystkich zamęczonych i zabitych.
W tym spisie chciałbym szczególnie wyróżnić tych, którzy wiele się
napracowali, pomagając mi, aby ta rzecz oparta była na bibliograficznych
danych, wziętych z książek, już dawno usuniętych ze współczesnych
bibliotek i zniszczonych tak, że odnalezienie zachowanego jakoś
egzemplarza wymagało wielkiej wytrwałości; jeszcze bardziej zaś tych,
którzy pomogli ukryć ten rękopis w trudnych momentach, a później go
przepisać.
Ale jeszcze nie nadszedł czas, w którym ośmieliłbym się wymienić ich
nazwiska.
Dawny więzień sołowiecki, Dymitr Piotrowicz Witkowski miał być
redaktorem tej książki. Jednak pół życia, które TAM spędził (jego
wspomnienia obozowe tak się też nazywają – Pół życia) odbiło się na nim
w postaci przedwczesnego paraliżu. Już pozbawiony mowy – mógł on
przeczytać tylko kilka zakończonych rozdziałów i przekonać się, że o
wszystkim BĘDZIE POWIEDZIANE.
A jeśli długo jeszcze nie przetrze się światło wolności w naszym kraju,
to i przekazywanie tej książki z rąk do rąk będzie bardzo niebezpieczne
– tak, że również przyszłym czytelnikom powinienem pokłonić się z
wdzięcznością – w imieniu tamtych, co zginęli.
Kiedy zaczynałem pisać tę książkę w 1958 roku, nie znałem jeszcze
niczyich wspomnień, ani utworów literackich o obozach. W ciągu lat
pracy, zakończonej w 1967 roku, stopniowo poznałem Opowiadania kołymskie
Warłama Szałamowa i wspomnienia D. Witkowskiego, J. Ginzburg, O.
Adamowej – Sliozberg, na które powołuję się w książce, jako na fakty
literackie ogólnie znane (tak też koniec końców będzie!).
Wbrew swoim zamiarom, wbrew własnej chęci – dostarczyli nieocenionych
materiałów do tej książki, dali pojęcie o wielu ważnych faktach, a nawet
cyfrach i wreszcie o atmosferze, którą oddychali: czekista M.
Sudrab–Łacis i N. W. Krylenko – naczelny oskarżyciel publiczny w ciągu
długich lat; jego następca – A. J. Wyszyński, ze swoimi
wspólnikami–prawnikami, wśród których nie sposób nie wyróżnić J. L.
Awerbacha.
Materiałów do tej książki dostarczyło także TRZYDZIESTU SZEŚCIU
sowieckich pisarzy z MAKSYMEM GORKIM na czele – autorów haniebnej
książki o Kanale Białomorskim, pierwszego w rosyjskiej literaturze
dzieła, sławiącego pracę niewolniczą.
W tej książce nie ma zmyślonych osób, ani zmyślonych wydarzeń. Ludzie i
miejscowości noszą swoje własne imiona. Jeśli użyte są inicjały, to
tylko z prywatnych powodów. Jeśli imion brak zupełnie, to tylko dlatego,
że ludzka pamięć ich nie zachowała – wszystko zaś właśnie tak było.
kliknij na mapę i zobacz powiększoną 1516x1020
CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZEMYSŁ WIĘZIENNY
„W okresie dyktatury, otoczeni ze wszech stron wrogami, przejawialiśmy
niekiedy zbytnią miękkość, przesadną łagodność”.
Krylenko,
przemówienie na procesie „Prompartii”.
I. ARESZTOWANIE
Jak trafia człowiek na ten tajemniczy Archipelag? O każdej porze dnia
lecą tam samoloty, płyną okręty, turkoczą pociągi – ale żaden napis na
nich nie wskazuje, dokąd jadą. A kasjerzy na dworcach i pracownicy
agencji Sowturist i Inturist będą zdumieni, jeżeli poprosicie ich o
odpowiedni bilecik. Ani Archipelagu w ogólności, ani żadnej z jego
niezliczonych wysepek ci ludzie nie znają, nie słyszeli o niczym.
Ci, którzy jadą na Archipelag, żeby nim rządzić – trafiają tam poprzez
uczelnie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Ci, którzy jadą, żeby Archipelagu pilnować – trafiają tam z poboru,
przez komendy uzupełnień.
Ci zaś, którzy jadą tam umierać, tak jak my, czytelniku, ci trafiają tam
wyłącznie i koniecznie – poprzez aresztowanie!! Czy warto mówić, że to
chwila, co łamie całe twoje życie? Że to piorun, co z nóg wali? Że to
wstrząs duchowy nie do pojęcia, z którym nie każdy może się oswoić i
często nabawia się pomieszania zmysłów?
Wszechświat ma właśnie tyle punktów centralnych, ile w nim żywych istot.
Każdy z nas – jest osią świata i świat rozpada się na kawałki, gdy
człowiek słyszy syknięcie: „Jesteście aresztowani!”.
Skoro! ciebie już aresztowano – to czy w ogóle coś się uchowało w tym
trzęsieniu ziemi?
Ale – nie potrafiąc zaćmionym nagle umysłem pojąć rozmiarów tego
przewrotu, zarówno najprzemyślniejsi, jak najbardziej prostoduszni z
was, nie umieją w tej chwili wycisnąć z całego zapasu swoich doświadczeń
nic więcej, jak te oto słowa:
– Ja?! Za co?!
Pytanie to miliony i miliony razy już było zadawane i nigdy nie
doczekało się odpowiedzi.
Aresztowanie – to nagły i rażący przerzut, przewarstwienie, przeskok, z
jednego życia do całkiem innego.
Po długiej, krętej ulicy naszego życia pędziliśmy szczęśliwie, albo
brnęliśmy smutno wzdłuż jakichś płotów, płotów, płotów ze zgniłych
desek, suchej gliny, wzdłuż murów z cegieł, betonu, żelaza. Nie
zastanawialiśmy się – co kryje się za nimi? Ani okiem, ani domysłem nie
staraliśmy się ich przeniknąć – a tam właśnie zaczynał się kraj GUŁag,
ręką dotknąć, dwa metry stąd. A ponadto nie dostrzegaliśmy w tych
płotach niezliczonej ilości szczelnie dopasowanych, dobrze zamaskowanych
drzwiczek, furtek. Wszystkie, wszystkie te furtki czekały na nas! – i
oto szybko otworzyła się jedna z nich, ta fatalna, i cztery białe,
męskie dłonie, nie zgrubiałe od pracy, ale chwytliwe, łapią nas za nogę,
za rękę, za kołnierz, za czapkę, za ucho – wciągają jak tłumok, a furtka
za naszymi plecami, furtka do dawnego życia, zatrzaskuje się na zawsze.
To wszystko. Jesteś aresztowany!
I niczego innego nie umiesz wymyślić w odpowiedzi prócz jagnięcego
beknięcia:
– Jaa?? Za co??
Oto czym jest aresztowanie: to blask oślepiający i cios, które
sprawiają, że teraźniejszość nagle staje się przeszłością, zaś to, co
niemożliwe, zaczyna być pełnoprawną codziennością.
I to wszystko. I niczego więcej nie jesteś w stanie pojąć – ani w ciągu
pierwszej – godziny, ani nawet w trakcie całej pierwszej doby.
Jeszcze tylko błyśnie ci w twojej desperacji cyrkowy, papierowy księżyc:
„To pomyłka! Zaraz się połapią!”.
Cała zaś reszta, która składa się teraz na tradycyjny i literacki
poniekąd obraz aresztowania, zgromadzi się i ułoży już nie w twojej
zmąconej pamięci, tylko w pamięci twojej rodziny i sąsiadów.
To – ostry nocny dzwonek albo szorstkie pukanie do drzwi. To – dziarskie
postukiwanie niewycieranych butów czujnych agentów operacyjnych. To –
przestraszony świadek za ich plecami. (A po co ten świadek? – ofiary ani
o tym pomyślą, agenci już nie pamiętają, ale przewidziane to jest w
instrukcji, więc musi facet całą noc przesiedzieć, a rano dać podpis.
Dla wyrwanego z pościeli świadka to też męka: noc po nocy chodzić i
pomagać w areszcie swoich sąsiadów i znajomych).
Tradycyjne aresztowanie – to jeszcze zbieranie drżącymi rękoma rzeczy
dla porywanego: zmiana bielizny, kawałek mydła, coś do jedzenia i nikt
jeszcze nic nie wie: co potrzeba, co wolno, jaka odzież najlepsza,
agenci zaś poganiają i przeszkadzają: „Niczego nie trzeba. Tam go
nakarmią. Tam ciepło”. (Wszystko łgarstwo. A poganiają – na postrach).
Tradycyjne aresztowanie – to jeszcze później, już po zabraniu nieboraka,
wielogodzinne gospodarowanie w mieszkaniu szorstkiej, obcej, przemożnej
siły. To – wyłamywanie, patroszenie, ściąganie i zrywanie ze ścian,
wyrzucanie na podłogę z szaf i szuflad, wytrząsanie, rozsypywanie,
rwanie – i góry rzeczy nagracone na ziemi, i chrzęst pod podeszwami. I
nic świętego podczas rewizji! Przy aresztowaniu maszynisty kolejowego
Inoszyna, stała w pokoju trumienka z jego dopiero co zmarłym dzieckiem.
Stróże prawa wyrzucili dziecko z trumny, tam też szukali. Wyrzucają też
chorych z pościeli, zdejmują bandaże.
I nic w trakcie rewizji nie może być uznane za głupstwo! U
historyka–amatora Czetwieruchina zabrano „tyle a tyle arkuszy carskich
dekretów” – a mianowicie dekret o zakończeniu wojny z Napoleonem, o
zawarciu Świętego Przymierza i tekst litanii przeciw cholerze z 1830
roku. U naszego najlepszego znawcy Tybetu, Wostrikowa, skonfiskowano
bezcenne, starożytne rękopisy tybetańskie (uczniowie zmarłego zdołali
wydostać je z czeluści KGB dopiero po 30, latach!). Przy areszcie
orientalisty Newskiego zabrano manuskrypty tanguckie (a po 25. latach za
ich odcyfrowanie Newski otrzymał nagrodę leninowską pośmiertnie). Z
Kargera zaharapczono archiwum jenisejskich Ostiaków, zakazano stosowania
ułożonego przezeń alfabetu i elementarza – i tak już musiał się cały
ludek obejść bez piśmiennictwa.
W języku inteligentów wszystko to wymagałoby drogich jeszcze opisów, a
nasz lud tak powiada o rewizji: tego szukają, co nie schowane.
Skonfiskowane rzeczy wywożą, a czasem każą nieść aresztowanemu – i Nina
Aleksandrowna Palczyńska musiała nieść na plecach wór z papierami i
listami swego niestrudzonego męża – nieżyjącego już wielkiego inżyniera
i Rosjanina – IM w paszczę, na zawsze, niepowrotnie.
A dla tych, co zostają w domu – długa kolej porujnowanych, spustoszonych
dni. I próby przekazywania paczek. Ale ze wszystkich okienek tylko
poszczekiwania: „Nie ma w rejestracji”, „nie ma tu takiego!”. A jeszcze
zanim podejdzie do okienka, trzeba – jak to było w Leningradzie, w złą
godzinę, przez pięć dni i nocy tłoczyć się w kolejce. I dopiero może za
pół roku czy za rok, sam aresztant się odezwie – albo też ci powiedzą:
„Bez prawa korespondencji” – a to już prawie na pewno znaczy, że
rozstrzelany.
Jednym słowem – „żyjemy w przeklętych warunkach, w których człowiek może
zginąć bez wieści i najbliżsi mu ludzie, żona i matka... całe lata nie
wiedzą, co się z nim stało”. Prawda to? A może nie? Napisał to zaś Lenin
w 1910 roku, w nekrologu Babuszkina. Tylko trzeba powiedzieć jasno:
Babuszkin wiózł transport broni dla celów powstania, za to też został
rozstrzelany. Wiedział, co ryzykuje. Nie da się tego powiedzieć o nas,
nieszczęsnych królikach.
Tak wyobrażamy sobie zwykle aresztowanie.
I rzeczywiście, nocne aresztowania opisanego tu typu przeprowadza się u
nas najchętniej, bo mają one ważne zalety. Wszyscy obecni w mieszkaniu
obezwładnieni są przez strach już od pierwszego dzwonka. Przyszły
aresztant wyrwany jest z ciepłej pościeli, cały jest jeszcze w mocy
półsennego bezwładu, rozsądek jego jest przyćmiony. Przy nocnym areszcie
agenci mają przewagę liczebną: przyjeżdża ich kilku, są uzbrojeni, a
mają przeciw sobie pojedynczego człowieka w niedopiętych portkach;
podczas rewizji i przygotowań do drogi na pewno nie zbierze się pod
bramą tłum ewentualnych stronników ofiary. Niespieszna stopniowość tych
wizyt, – naprzód w jednym mieszkaniu, potem w drugim, jutro w trzecim i
czwartym – daje możliwość racjonalnego wykorzystania kadry operacyjnej i
umieszczenia pod kluczem liczby obywateli wielokrotnie większej od całej
tej kadry razem wziętej.
Jeszcze tę zaletę mają nocne areszty, że ani sąsiednie domy, ani
miejskie ulice nie widzą ilu w ciągu nocy wywieziono. Najbliższych
sąsiadów postraszono, a dla dalszych rzecz nie miała miejsca. Jak gdyby
nigdy nic. Tą samą asfaltową trasą, którą nocą śmigały karetki
więzienne, suki, – za dnia kroczy młode pokolenie ze sztandarami i
kwiatami, śpiewając pełne pogody pieśni.
Ale ci, co łapią, ci których cała praca polega tylko na przeprowadzeniu
aresztów, dla których objawy strachu u aresztowanych są czymś nudnym i
dokuczliwym – mają o wiele szersze pojęcie o całej operacji. Mają całą
swoją teorię, nie trzeba naiwnie sądzić, że jej nie ma. Aresztowanie –
to ważny rozdział w kursie wiedzy więziennej i ma za podstawę pewną
solidną teorię społeczną. Istnieje klasyfikacja zatrzymań według
rozmaitych cech: są nocne i dzienne, są domowe, służbowe i drogowe, są
pierwiastkowe i powtórne, są indywidualne i grupowe. Aresztowania różnią
się od siebie w zależności od stopnia pożądanego zaskoczenia, od stopnia
oczekiwanego oporu (ale w dziesiątkach milionów wypadków żaden opór nie
był oczekiwany, ani go też nie było). Aresztowania różnią się zależnie
od ważności zaplanowanej rewizji; zależnie od konieczności (czy jej
braku) spisywania skonfiskowanych przedmiotów, opieczętowania izby lub
całego mieszkania; zależnie od potrzeby uwięzienia również żony w ślad
za mężem i oddania dzieci do sierocińca, bądź zesłania całej reszty
najbliższej rodziny, albo wreszcie – wtrącenia do obozu także dziadków.
A jeszcze istnieje osobna REWIZJOLOGIA (udało mi się przeczytać broszurę
dla adeptów Studium zaocznego z Ałma–Aty). Bardzo tam chwalą tych
prawników, którzy przy rewizji nie lenili się i przetrząsnęli 2 tony
nawozu, 6 metrów polan, dwa wozy siana, oczyścili ze śniegu całą działkę
przyzagrodową, rozebrali kaflowy piec, rozgrzebali gnojówkę,
skontrolowali miski klozetowe, spenetrowali psie budy, kurniki, domki
dla szpaków, poprzekłuwali materace, zrywali plastry z ran, a nawet
wyrywali metalowe zęby, żeby znaleźć w nich mikrodokumenty. Studentom
radzi się gorąco, aby zaczynali od rewizji osobistej i nią też sprawę
kończyli (bo a nuż rewidowany coś capnął w trakcie) i żeby jeszcze raz
odwiedzili to samo mieszkanie, ale o innej porze – i powtórzyli rewizję.
O, nie, nie, aresztowania są bardzo różnorodne w formie. Irma Mendel,
Węgierka, dostała któregoś dnia w biurze Kominternu (1926) dwa bilety do
Teatru Wielkiego, do pierwszych rzędów. Śledczy Klegel zalecał się do
niej, więc go zaprosiła. Całe przedstawienie minęło im na czułych
spojrzeniach, po czym Klegel zawiózł Irmę... prosto na Łubiankę. A jeśli
chcecie wiedzieć dlaczego pewnego promiennego, czerwcowego dnia w 1927
roku na Kuźnieckim Moście krągłolicej, rudowłosej i pięknej Annie
Skrypnikowej, która dopiero co kupiła sobie materiał na granatową
suknię, jakiś młody frant grzecznie pomógł wsiąść do dorożki (a
dorożkarz już się połapał i cały się chmurzy: Organy nie zapłacą mu za
kurs) – to musicie zrozumieć, że nie chodzi o randkę, że to też jest
aresztowanie: za chwilę skręcą na Łubiankę i wjadą w czarną czeluść
bramy. Jeśli zaś (22 wiosny później) komandor–podporucznik Borys
Burkowski, w białym frenczu marynarskim pachnący drogą wodą kolońską –
będzie kupował w cukierni tort dla pewnej panienki – to nie sądźcie, że
tort trafi do rąk tej panny, bo w istocie zaraz zostanie posiekany
nożami przy rewizji i w tym stanie wniesiony przez komandora do jego
pierwszej celi.
Nie, nigdy nie był u nas w pogardzie żaden sposób zatrzymania, ani w
biały dzień, ani w podróży, ani wśród tłumu. Idzie to gładko i – tu
właśnie trzeba się dziwić! – same ofiary w świętej zgodzie z agentami
zachowują się jak najtaktowniej, tak żeby pozostali przy życiu nie
zwrócili nawet uwagi na zagładę upatrzonego.
Nie każdego można aresztować w domu, po sakramentalnym zapukaniu do
drzwi (a jeśli już kto puka, to z ”administracji”, „listonosz”), nie
każdego można aresztować w miejscu pracy. Jeśli przyszły aresztant jest
człowiekiem przebiegłym, to lepiej wziąć go w oderwaniu od jego zwykłego
otoczenia – rodziny, kolegów, stronników, z dala od możliwych schowków:
nie powinien zdążyć niczego zniszczyć, ukryć przekazać.
Ludziom ze szczytów wojskowych czy partyjnych czasem dawano jakieś nowe
stanowisko, podstawiano salonkę na dworzec, i aresztowano w drodze.
Zwykły zaś, szary śmiertelnik, ogłuszony masowymi aresztami i już od
tygodnia zgnębiony złowróżbnymi spojrzeniami zwierzchników – wzywany
bywał naraz do miejscowej organizacji związkowej, gdzie mu z ciepłym
uśmiechem wręczano skierowanie do sanatorium w Soczi. – Królik wpadał w
rozczulenie – obawy okazały się bezpodstawne! Wyraża więc wdzięczność, w
tryumfie wraca do domu, spakować walizkę. Do pociągu wszystkiego dwie
godziny, łaje więc żonę za opieszałość. Jest nareszcie na dworcu! Ma
jeszcze trochę czasu, W poczekalni albo przy kiosku z piwem, kłania mu
się jakiś przemiły młody człowiek: „Nie poznajecie mnie, Piotrze
Iwanyczu?” Piotr Iwanycz ma chwilę wahania: „Chyba nie... Chociaż...”.
Młodzian tryska braterską sympatią: „Ależ, jak to, jak to, ja wam
przypomnę...” i z szacunkiem kłania się żonie Piotra Iwanycza: „Proszę
wybaczyć, my z małżonkiem tylko na minutkę...”. Żona nie ma nic
przeciwko temu, nieznajomy zaś trzymając Piotra Iwanycza konfidencjalnie
za łokieć, uprowadza go – na zawsze, albo na dziesięć lat.
A dworzec wiruje dookoła i niczego nie widzi... Obywatele podróżni! Nie
zapominajcie, że na każdym większym dworcu jest posterunek; GPU i kilka
więziennych cel.
Natarczywość tych rzekomych znajomków jest tak zaczepna, że człowiek
pozbawiony obozowej, wilczej wprawy jakoś nie potrafi się opędzić. Nie
myśl, że będąc nawet pracownikiem amerykańskiej ambasady, nazwiskiem,
dajmy na to Aleksander Dołgan, nie zostaniesz aresztowany w biały dzień,
na ulicy Gorkiego, obok centralnego telegrafu. Nieznajomy twój
przyjaciel rzuci się w twoją stronę, przepychając się przez tłum,
szeroko otwierając zaborcze ramiona: „Sasza! – krzyknie z niczym się nie
kryjąc – stary byku! Ileż to lat, ile zim!... A chodźmyż bok, żeby
ludziom nie włazić w paradę”. A na boku, przy samym chodniku, już
zatrzymuje się auto... (minie kilka dni i TASS z gniewem stwierdzi we
wszystkich gazetach, że koła zbliżone nic nie wiedzą o zniknięciu
Aleksandra Dołgana). A co to za sztuka? Nasi mołojcy łapali w ten sposób
ludzi w Brukseli (tak schywatno Żorę Blednowa), cóż dopiero w Moskwie!
Trzeba jednak wyrazić ORGANOM zasłużone uznanie: podczas gdy dziś
przemówienia i sztuki teatralne wydają się – podobnie jak konfekcja
damska – dziełem jednej sztancy, rodzaje aresztowań cieszą swoją
rozmaitością. Odprowadzają cię na bok w fabrycznej portierni, gdzie
dopiero co pokazałeś przepustkę – i już jesteś złapany, biorą cię ze
szpitala wojskowego z temperaturą 39° (Ans Bernsztejn) i lekarz nie
sprzeciwia się temu (a spróbowałby się sprzeciwić!); biorą cię wprost ze
stołu operacyjnego, po operacji rany żołądka (N.M. Worobiew, inspektor
okręgowego wydziału oświaty – 1936) i ledwie żywego, okrwawionego,
pakują do celi (Wspomnienia Karpunicza); starasz się (Nadia Lewicka) o
widzenie ze skazaną już matką, dają ci je! – a okazuje się, że to
konfrontacja i aresztowanie! Zapraszają cię w sklepie „Gastronom” do
działu zamówień – i tam cię aresztują: zostajesz aresztowany przez
wagabundę, który na wszystkie świętości zaklinał cię, żebyś mu pozwolił
przenocować pod twoim dachem; zostajesz aresztowany przez montera, który
przyszedł sprawdzić licznik; aresztuje cię rowerzysta, który potrącił
cię na ulicy: konduktor w pociągu, kierowca taksówki, rachmistrz kasy
oszczędności i bileter w kinie – każdy z nich cię aresztuje, i dopiero
po niewczasie możesz sobie obejrzeć głęboko schowaną legitymację koloru
bordo.
Czasem aresztowanie wydaje się jakąś grą – tyle zainwestowano w nie
zbędnej pomysłowości i sytej energii, a przecież ofiara i tak by nie
stawiała oporu. Czy agenci operacyjni chcą w ten sposób uzasadnić
potrzebę swoich funkcji i swojej liczebności? Jak się zdaje,
wystarczyłoby rozesłać wszystkim upatrzonym króliczkom po wezwaniu – a
już one same o wyznaczonej godzinie, co do minuty, pokornie staną z
tłumoczkiem pod czarną bramą urzędu bezpieczeństwa, aby zająć swoją
część powierzchni mieszkalnej we wskazanej celi. (Zresztą – kołchoźników
tak właśnie bierze się pod klucz; czy to warto jechać nocą i szukać
jakiejś chaty po bezdrożach? Wzywa się jednego z drugim do rady
gromadzkiej i tam go się już zabiera, jak swojego. Czarnoroboczych wzywa
się do fabrycznego kantoru).
Rzecz jasna, każda maszyna ma swoją zdolność przepustową, nie przełknie
więcej, niż potrafi. W trakcie pękających w szwach od nadmiaru lat,
1945–46, kiedy ciągnęły jeden za drugim kolejowe eszelony het, z Europy,
i trzeba było je wszystkie naraz pochłonąć i wyprawić do GUŁagu – nie
było już miejsca na tę luksusową grę, sama teoria porządnie wyleniała,
powyłaziły rytualne piórka i uwięzienie dziesiątków tysięcy wyglądało
jak mizerny apel: stoją sobie ichmoście żel spisami, z jednego pociągu
wywołują, pakują do drugiego – i to wszystko.
W ciągu kilku dziesięcioleci aresztowania polityczne miały u nas tej
osobliwą cechę, że podlegały im osoby, które nie popełniły żadnej winy –
i właśnie dlatego nie myślące o żadnym oporze. Wytworzyło się i
powszechne poczucie osaczenia, szerzyło się przekonanie (w warunkach;
systemu paszportów i meldunków – dosyć słuszne zresztą), że przed
GPU–NKWD nie sposób uciec. I nawet kiedy epidemie aresztowani dochodziły
do zenitu, kiedy ludzie idąc do pracy co dzień żegnali się z rodziną, bo
nie byli nigdy pewni, czy wrócą wieczorem – nawet wtedy prawie nie
próbowali uciekać (w rzadkich tylko wypadkach wybierali samobójstwo). O
to właśnie chodziło. Bezrogi baran wilkowi najmilszy.
Powodem tego było też niezrozumienie mechanizmu epidemii. ORGANY nie
miały zwykle ściślejszych kryteriów wyboru – kogo aresztować, kogo
oszczędzić; chodziło tylko o wykonanie planu ilościowego. Wykonać go
można było w zawczasu przewidzianym trybie, można też było korzystać z
zupełnego przypadku. W 1937 roku do kancelarii NKWD w Nowoczerkasku
przyszła jakaś kobieta z pytaniem, co zrobić z nienakarmionym
niemowlęciem – dzieckiem jej aresztowanej sąsiadki. „Poczekajcie tu,
obywatelko – powiedziano jej – zaraz wyjaśnimy”. Po dwóch godzinach
czekania zabrano ją z kancelarii do celi; trzeba było osiągnąć
zaplanowaną cyfrę, nie starczało już agentów na rozjazdy po mieście, a
ta się sama zgłasza! I odwrotnie – po Andrzeja Pawło, Łotysza
mieszkającego pod Orszą, przyszło NKWD: Pawło nie otworzył, wyskoczył
przez okno, udało mu się uciec i pojechał prosto na Syberię. I chociaż
mieszkał tam pod własnym nazwiskiem, a z dokumentów wynikało jasno, że
meldowany jest w Orszy, jednak NIGDY nie siedział, nigdy nie był wzywany
przez Organy, nigdy nie padło nań podejrzenie. Istnieją przecież trzy
zakresy ścigania: ogólnopaństwowy, republikański i okręgowy.
Prawie
połowa aresztowanych w trakcie epidemii nie doczekałaby się rozesłania
listów gończych dalej niż do granic okręgu. Człowiek, włączony do planu
z przyczyn przypadkowych, np. w wyniku sąsiedzkiego donosu, łatwo mógł
być zastąpiony przez kogoś innego. Jak Andrzej Pawło, tak samo inni,
którzy przypadkiem natrafili na obławę, albo na kocioł w czyimś
mieszkaniu, a mieli dość odwagi by zaraz uciec, jeszcze przed pierwszym
przesłuchaniem – nigdy nie byli ścigani, ani pociągani do
odpowiedzialności, kto zaś czekał sprawiedliwości, nie ruszając się z
miejsca, ten dostawał wyrok. I prawie wszyscy – przytłaczająca większość
– tak się właśnie zachowywali: małodusznie, bezradnie, jak skazańcy.
Z drugiej strony, jest prawdą, że NKWD pod nieobecność poszukiwanego
dawało jego bliskim zakaz wyjazdu – nic nie kosztowało, rzecz jasna,
zaliczyć sobie obecnych w zamian tego, co uciekł.
Powszechny brak winy rodzi powszechną bezczynność. A może cię wcale nie
wezmą? Może jakoś cię to ominie? A. J. Ładyżyński był wychowawcą klasy w
szkole, w prowincjonalnym miasteczku Kołogriw. W 1937 roku podszedł do
niego na rynku jakiś chłop i przekazał mu czyjeś słowa takiej treści:
„Aleksandrze Iwanowiczu, wyjedź stąd, jesteś na liście!”. Ale Ładyżyński
został: przecież cała szkoła na mnie się trzyma i ich własne dzieci u
mnie się uczą – przecież nie mogą mnie aresztować?... (Po kilku dniach
już był za kratą). Nie każdemu jest dane, jak Wani Lewickiemu, rozumieć
już w wieku lat 14, że „każdy uczciwy człowiek powinien pójść w końcu do
więzienia. Teraz siedzi tatuś, a jak dorosnę, to mnie też wsadzą”.
(Wsadzili go, gdy miał 23 lata). Większość gnuśnieje, wpatrzona w
iskierkę nadziei. Skoro jesteś niewinny – to za co mogą cię w ogóle
wsadzić? To BYŁABY OMYŁKA! Już cię wloką za kołnierz, a ty wciąż sam się
zaklinasz: „To omyłka! Na pewno się zorientują – i wypuszczą mnie!”
Innych wsadzają w masie, to też zdaje się nie mieć sensu, ale i tu u
każdego oddzielnie jest miejsce na podejrzenia: „a może tamten właśnie
trafił nie z przypadku...?” Bo ty! – to już bezwzględnie jesteś bez
winy! Wciąż jeszcze uważasz Organy za instytucję podporządkowaną
ludzkiej logice: jak się zorientują, to wypuszczą.
Po co więc próbować ucieczki?.!. Na co więc opór?... Przecież pogorszysz
tym tylko swoją sytuację, sam im nie pozwolisz pojąć ich własnej omyłki.
Co tam opór! – nawet ze schodów zbiegasz na paluszkach, bo tak ci
kazano, żeby sąsiedzi nie słyszeli.
Jak to potem w obozie człowieka piekło: a co, gdyby każdy agent idąc
nocą łapać ludzi, nie był pewien, czy wróci żywy i musiał zawsze żegnać
się z rodziną? Gdyby podczas masowych obław, na przykład w Leningradzie,
kiedy za kraty szło ćwierć miasta, ludzie nie siedzieli po swoich
norach, mdlejąc z lęku przy każdym trzaśnięciu bramy, przy każdym kroku
na schodach – gdyby zrozumieli, że teraz nie mają już nic więcej do
stracenia i zabrali się żwawo do urządzania w sieniach swoich domów
zasadzek – z siekierami, młotkami, pogrzebaczami, z czym popadło?
Wiadomo przecież, że te nocne gacki nie przychodzą w dobrych zamiarach –
więc nie omyli się człowiek dając w łeb zbójowi. Albo taka suka z
samotnym szoferem, co już czeka na ulicy – odstawić by ją jak najdalej
albo przebić gumy.
I wreszcie – czemu tu się właściwie sprzeciwiać? Że zabrano ci pasek?
Albo, że kazano stanąć w kącie? Albo – że musisz wyjść za próg swojego
domu? Aresztowanie składa, się z drobnych wypadeczków, z rozlicznych
drobnostek – żadna z nich nie jest jakby warta sporu (a nadto myśli
aresztowanego krążą dookoła wielkiego problemu: „za co?”) – a dopiero
wszystkie te drobnostki razem składają się nieubłaganie na proces
aresztowania.
Zresztą – bo to mało. się dzieje w duszy świeżego aresztanta! – Już to
jedno warte jest całej księgi. Mogą tam być uczucia, których nigdy byśmy
się nie domyślili. Kiedy w 1921 roku aresztowano 19–letnią Eugenię
Dojarenko i trzech młodych czekistów grzebało w jej pościeli i w
komodzie z bielizną, dziewczyna zachowywała się spokojnie: nic tam nie
ma, niczego więc nie znajdą. I nagle wzięli w ręce jej intymny
pamiętnik, którego nawet matce nie mogłaby pokazać – otóż czytanie jej
zwierzeń przez obcych, wrogo nastawionych chłopaków boleśniej ją zraniło
niż cała Łubianka z jej kratami i lochami. I u wielu innych ludzi te
prywatne uczucia i skłonności, którym aresztowanie zadaje cios, mogą
okazać się silniejsze niż lęk przed więzieniem albo względy polityczne.
Człowiek, nieprzygotowany wewnętrznie na gwałt, zawsze jest słabszy, od
gwałciciela.
Nieliczni tylko mają. tyle rozumu i śmiałości, aby zorientować się z
punktu. Dyrektor Instytutu Geologicznego Akademii Nauk, Griegoriew, gdy
przyszli po niego w 1948 roku, zabarykadował się i dwie godziny palił
papiery.
Czasami aresztowany czuje przede wszystkim ulgę i nawet... RADOŚĆ, ale
to zdarzało się głównie w okresie epidemii aresztowań: kiedy naokół
zabierają jednego po drugim, jednego po drugim, takich ja ty, a ciebie
omijają, wciąż jakoś zwlekają, przecież to wyczerpuje, to dręczy
człowieka – i nie tylko wątłego duchem – gorzej Od wszelkiego więzienia.
Organy rychło nie doliczyłyby się kupy agentów i środków transportu – i
wbrew najlepszym chęciom Stalina, przeklęta maszyna musiałaby się
zatrzymać! ZASŁUŻYLIŚMY sobie po prostu na wszystko, co później
nastąpiło.
Wasyli Własow, nieustraszony komunista, którego tu nieraz jeszcze
wymienimy, odmówił ucieczki, jaką mu proponowali jego bezpartyjni
pomocnicy, a zadręczał się tym, że wyaresztowano już całe kierownictwo
Kadyjskiego powiatu (1937), on zaś wciąż jeszcze był wolny, wciąż wolny.
Mógł wytrzymać tylko cios frontalny – cios nastąpił i Własow zaraz się
uspokoił, a przez kilka pierwszych dni w więzieniu czuł się doskonale.
Duchowny, ojciec Iraks Boczarow w 1934 roku wyjechał do Ałma–Aty, żeby
tam nieść pociechę zesłanym wiernym. W tym czasie agenci trzykrotnie
nachodzili jego mieszkanie w Moskwie z nakazem aresztowania. Kiedy
wrócił, parafianki czekały już na dworcu z ostrzeżeniem. Osiem lat
przerzucali go Wierni z jednej kryjówki do drugiej. To koczowanie tak
zadręczyło popa, że kiedy go nareszcie w 1942 roku aresztowano, zaczął z
radości głośno chwalić Pana.
W tym rozdziale wciąż mówimy o podstawowej masie, o królikach, nie
wiadomo za co wsadzanych za kraty. Ale w tej książce będziemy musieli
jeszcze poruszyć sprawy tych, którzy także w naszym ustroju mogli być
uznani za politycznych. Wiera Rybakowa, studentka, socjaldemokratka,
marzyła na wolności o więzieniu izolacyjnym w Suzdalu: jedynie tam mogła
liczyć na spotkanie ze starszymi towarzyszami (nikogo już nie było na
swobodzie) i lepsze ugruntowanie swojego światopoglądu. Eserka Katarzyna
Olickaja w 1924 roku uważała się nawet za niegodną siedzenia w
więzieniu: przeszli przez nie przecież najlepsi ludzie Rosji, ona zaś
była jeszcze młoda i nic jeszcze dla Rosji nie zdążyła zrobić. Ale
wolność też już jej nie wabiła. Tak też obie one poszły do więzienia – z
dumą i ra-dością.
„A gdzie opór? Czemużeście się nie opierali?” – robią teraz wyrzuty
ofiarom ci, których zostawiono w spokoju.
A tak, sprzeciw powinien był zacząć się do razu, od samego
aresztowania...
Ale się nie zaczął.
*
I oto – już cię prowadzą. Jeśli to dzień, to nadchodzi teraz
nieuchronnie ta krótka, niepowtarzalna chwila, kiedy – bez ostentacji, z
twoją tchórzliwą zgodą, albo ostentacyjnie, z pistoletami w ręku –
prowadzą cię przez tłum, między setkami takich samych niewinnych i
osaczonych. Ust nikt ci nie zamknął. I teraz powinienbyś KRZYCZEĆ;
krzyczeć, że jesteś aresztowany! Że poprzebierane łotry wyłapują ludzi!
Że łapią ich na podstawie kłamliwych donosów! Że trwa głuche polowanie
na miliony obywateli! I słysząc takie krzyki wiele razy dziennie i we
wszystkich dzielnicach miasta może by twoi współobywatele nastawili
uszu? może aresztowanie przestałoby być taką łatwą robotą?
W 1927 roku, kiedy potulność jeszcze nie tak bardzo rozmiękczyła nasze
mózgi, na placu Sierpuchowskim, w biały dzień, dwóch czekistów próbowało
zaaresztować kobietę. Kobieta uczepiła się słupa latarni, zaczęła
krzyczeć, nie chciała ustąpić. Zebrał się tłum. (Trzeba było takiej
kobiety, ale też trzeba było takiego tłumu! Nie wszyscy przechodnie
odwracali oczy, nie wszyscy woleli przemknąć się cichcem!) Dziarscy
chłopcy od razu stracili rezon. Bo nie potrafią pracować przy ludziach.
Wsiedli do auta i ulotnili się. (A kobieta powinna była od razu wsiąść w
pociąg i wyjechać! Ale wolała przenocować w domu. Więc w nocy odwieziono
ją na Łubiankę).
Ale z twojego zaschniętego gardła nie wyrywa się żaden krzyk, a
przechodzący obok tłum bierze i ciebie, i twoich oprawców za grupę
przyjaciół na przechadzce.
Ja sam nieraz miałem okazję do krzyku.
Jedenastego dnia po aresztowaniu trzej agenci SMIERSZ–a, zajęci trzema
walizami trofeów bardziej niż mną (po długiej podróży już na mnie
polegali), przywieźli mnie do Moskwy, na Dworzec Białoruski. Nazywało
się toto speckonwój, ale w istocie automaty przeszkadzały im tylko w
dźwiganiu bardzo ciężkich kufrów: był to łup na–grabiony w Niemczech
przez nich samych i przez ich naczelników z kontrwywiadu SMIERSZ II
Frontu Białoruskiego. Konwojowanie mojej osoby dało im pretekst do
przekazania łupów rodzinom w głębi ojczystego kraju. Czwartą walizkę
dźwigałem sam bez żadnej ochoty; były w niej moje dzienniki i utwory:
dowody rzeczowe w mojej sprawie. Nikt z tej trójki nie znał miasta, moim
zadaniem więc był wybór najkrótszej drogi do więzienia. Ja sam miałem
zaprowadzić ich na Łubiankę, gdzie dotąd nigdy nie byli (myliłem ją
zresztą z ministerstwem spraw zagranicznych).
Po dobie spędzonej w kontrwywiadzie mojej armii; po trzech dobach w
kontrwywiadzie frontu, gdzie współwięźniowie już mnie oświecili (po do
oszustw i pułapek śledztwa, gróźb, bicia, co do tego, że kogo zamkną,
tego już nigdy nie wypuszczą; co do nieuchronnego przydziału dychy)
cudem wyrwałem się na świat boży i oto już cztery dni rozjeżdżam jak
wolny i otoczony wolnymi, chociaż grzbiet mój leżał już na zgniłej
słomie obok kubła, chociaż oczy moje widziały już sponiewieranych i
pozbawionych snu, uszy słyszały już słowa prawdy, usta kosztowały już
więziennej bryi. Czemu więc milczę? Czemu nie powiem wszystkiego
oszukanym ludziom w ostatniej mojej chwili, gdy jeszcze, mogę otwarcie z
nimi gadać?
Milczałem w polskim mieście Brodnicy – ale tam może nikt nie rozumie po
rosyjsku? Nie krzyczałem ani razu na ulicach Białegostoku – ale może to
wszystko Polaków nie obchodzi? Ani słowa nie wymówiłem na stacji
Wołkowysk – ale ludzi tam było przymało., Jak gdyby nigdy nic
maszerowałem z tymi rozbójnikami po peronach Mińska – ale dworzec tam
był jeszcze rozbity. A teraz prowadzę za sobą agentów SMIERSZ–a do
krytego białą kopułą, górnego, okrągłego westybulu stacji
Białoruska–Średnicowa moskiewskiego metra; stacja zalana jest
elektrycznym blaskiem i z dołu w górę płyną ku nam dwoma równoległymi
ciągami ruchomych schodów dwa gęste rzędy mieszkańców Moskwy. Wydaje
się, że wszyscy oni patrzą na mnie! Nieskończonym łańcuchem stamtąd, z
głębin nieświadomości pną się, pną się aż pod lśniącą kopułę, tu, do
mnie, po jedno chociaż słowo prawdy, czemuż to więc mil-czę??!...
A każdy ma zawsze dobry tuzin gładkich powodów, żeby się nie poświęcać i
uważać, że to słuszne.
Ludzie mają jeszcze nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży i boją się
swoim krzykiem pogorszyć sprawę (przecież z tamtego, innego świata nie
dochodzą do nas wieści, nie wiemy więc, że od chwili aresztowania nasz
los jest przesądzony w najgorszy z możliwych sposobów i że pogorszyć go
prawie nie można). Inni jeszcze nie dojrzeli do tych pojęć, które
układają się w krzyk wśród tłumu. Przecież tylko rewolucjonista ma swoje
hasła zawsze na wargach, same rwą mu się z ust, a skąd ma je wziąć
potulny, trzymający się na uboczu zjadacz chleba? On NIE WIE PO PROSTU,
co ma krzyczeć. Jest wreszcie rodzaj ludzi, których pierś zbyt jest
pełna, których oczy zbyt wiele widziały, aby można było dać upust temu
jezioru w kilku bezładnych okrzykach.
A ja – ja milczę z jeszcze jednego powodu: bo tych ludzi wjeżdżających
po stopniach dwóch wyciągów wciąż mi jeszcze za mało – za mało! Tu mój
lament usłyszą dwie setki, dwa razy po dwie setki ludzi – a co z dwiema
setkami milionów?... Roi mi się mgliście, że kiedyś jeszcze coś krzyknę
tym całym dwustu milionom...
A tymczasem wyciąg nieubłaganie niesie mnie w dół, do piekieł, mnie,
człowieka który nie otworzył ust.
Milczę jeszcze, gdy idziemy przez Ochotny Riad.
Ani krzyknę koło „Metropolu”.
Nie poderwę rąk na Golgocie placu Łubiańskiego...
*
Moje aresztowanie miało charakter chyba najlżejszy z możliwych. Nie
wyrwało mnie ono spośród bliskich, nie oderwało od miłego sercu życia
domowego. Był cherlawy, zachodni luty, kiedy areszt zagarnął mnie z
wąskiej mierzei nad Bałtykiem, gdzie nasi oblegali Niemców, a może
Niemcy naszych – i pozbawił tylko znajomego dywizjonu oraz obrazu trzech
miesięcy wojny.
Dowódca brygady wezwał mnie na punkt dowodzenia, poprosił ni stąd ni
zowąd o pistolet; oddałem mu go, nie podejrzewając żadnego podstępu.
Nagle spośród oficerskiej świty, stojącej w napiętym bezruchu w kącie,
wybiegło dwóch z kontrwywiadu, kilkoma susami przemierzyło izbę i
czworgiem rąk naraz sięgnąwszy do gwiazdki na czapce, do epoletów, do
pasa i do torby polowej – zakrzyczało:
– Jesteście aresztowani!
Palący sztych przebił mnie od ciemienia do pięt i nie znalazłem
mądrzejszej odpowiedzi, jak:
– Ja?! Za co?!...
Chociaż to pytanie pozostaje zawsze bez odpowiedzi, rzecz niesłychana –
dostałem ją! Warto o tym wspomnieć, bo to zbyt już niepodobne do naszych
obyczajów. Kiedy ci ze SMIERSZ–a przestali mnie obmacywać, gdy zabrali
mi razem z torbą moje pisemne wynurzenia polityczne i – zafrasowani, że
szyby drżą od niemieckiej kanonady – już mnie popychali z przynagleniem
do drzwi, nagle rozległ się twardy głos zwrócony do mnie – tak! przez tę
głuchą bruzdę wyrytą między tymi co zostali a mną, wyciosaną ciężarem
słowa „aresztowany”, przez tę dźwiękoszczelną żonę, dzielącą
zadżumionych od reszty świata – przebiły się nieprawdopodobne słowa
kombryga!
– Sołżenicyn, Wróćcie tu.
Zrobiłem w tył zwrot na miejscu, wyrwałem się z rąk agentów i już stałem
przed kombrygiem. Znałem go mało, nigdy nie zniżał się do zwykłej
rozmowy ze mną. Wyraz jego twarzy kojarzył mi się zawsze z rozkazem,
zleceniem, gniewem, Ale teraz ta pełna skupienia twarz rozjaśniła się –
czy wstydem za swój wymuszony udział w brudnej sprawie? czy porywem, aby
wznieść się ponad wieczną rutynę żałosnego posłuchu? Przed dziesięciu
dniami, z worka, gdzie został jego, dywizjon artyleryjski, dwanaście
ciężkich dział, wyprowadziłem w stanie prawie nienaruszonym moją baterię
zwiadu – i oto teraz on miałby mnie się wyrzec przez jakiś świstek
papieru z pieczątką?
– Czy macie... – zapytał z naciskiem – przyjaciela na Pierwszym Froncie
Ukraińskim?
– Nie wolno!... Nie macie prawa! – krzyknęli na pułkownika kapitan i
major kontrwywiadu. Sztabowa świta w kącie skuliła się z przestrachu,
jakby bojąc się podzielić ciężar niesłychanej nieostrożności kombryga (a
panowie z politwydziału – szykując się już do zestawienia materiału na
temat dowódcy). Ale ja już domyśliłem się, ile trzeba: zrozumiałem od
razu, że aresztowany jestem za korespondencję z moim szkolnym kolegą i
wiedziałem, skąd mi grozi niebezpieczeństwo.
I gdyby Zachar Grigoriewicz Trawkin na tym poprzestał! Ale skąd! Coraz
bardziej prostując się wewnętrznie, coraz czystszy we własnych oczach,
wstał zza biurka (w tamtym, poprzednim życiu nigdy nie wstawał na mój
widok!), wyciągnął do mnie rękę ponad zoną zarazy (póki byłem wolny,
nigdy mi jej nie podawał!) i nie puszczając mojej dłoni, podczas gdy
świta niemiała ze zgrozy, z nagłym ciepłem w surowej zwykle twarzy,
powiedział – nieulękły, dzieląc słowa:
– Życzę wam – szczęścia – kapitanie!
Nie byłem już kapitanem, lecz zdemaskowanym wrogiem ludu (każdy bowiem
aresztowany jest u nas już w chwili ujęcia całkowicie zdemaskowany). A
więc życzył szczęścia – wrogowi?...
Dygotały szyby. Niemieckie pociski szarpały ziemię dwieście metrów od
nas, przypominając tym, że coś podobnego nie mogło się zdarzyć tam, w
głębi kraju, pod pokrywą uregulowanego bytowania, że to możliwe tylko w
zasięgu bliskiej i równającej wszystkich śmierci.
Nie jest to księga moich prywatnych wspomnień. Dlatego nie będę
opowiadał o bardzo zabawnych szczegółach mojego zupełnie nietypowego
aresztowania. Tej nocy agenci SMIERSZ–a wpadli w desperację po daremnych
próbach znalezienia kierunku na mapie (nigdy zresztą tej sztuki nie
znali) i grzecznie mi ją wręczyli prosząc o wskazanie szoferowi drogi do
kontrwywiadu armii. Dowiozłem ich i siebie do tego więzienia i w nagrodę
natychmiast zostałem wsadzony nie do celi, tylko karceru. Tej
rupieciarni niemieckiego, chłopskiego obejścia, która pełniła obowiązki
karceru, pominąć jednak nie można.
Miała ona długość ludzkiego ciała, szerokość zaś taką, że trojgu już
było ciasno, czwarty ledwo się mieścił. Ja byłem właśnie czwartym,
wepchnięto mnie tam po północy, trzej śpiący na ziemi, skrzywili się na
mój widok, wyrwani ze snu przez światło naftowej lampy, ale się posunęli
pozwalając mi przylgnąć na boku i stopniowo, siłą ciężkości, wciskać się
między nich. Tak więc, na starej słomie leżały teraz cztery pary długich
butów podeszwami ku drzwiom i cztery wojskowe płaszcze: tamci spali, a
mnie zżerała gorączka. Im zarozumialszym byłem kapitanem jeszcze parę
godzin temu, tym ciaśniej mi było gnieść się na dnie tej komórki. Raz
czy drugi chłopcy budzili się, bo człowiek drętwiał, i obracaliśmy się
równocześnie na drugi bok.
Rankiem pobudzili się, ziewnęli, postękali, podciągnęli nogi, siedli po
kątach i zaczęło się zawieranie znajomości.
– A ty za co?.. ., Ale mglisty wietrzyk podejrzliwości już mnie musnął w
trującym cieniu SMIERSZ–a, więc odparłem z całą prostotą:
– Nie mam pojęcia. Albo to coś powiedzą, gady?
Jednak moi współwięźniowie, czołgiści w ciasnych, miękkich hełmach nic
nie ukrywali. Były to trzy rzetelne, niezawiłe żołnierskie serca, rodzaj
ludzi, do których przywiązałem się podczas wojny, będąc od nich
człowiekiem i bardziej skomplikowanym, i gorszym. Wszyscy trzej byli
oficerami. Epolety im też zerwano z tą samą wściekłością, tu i tam
sterczało jeszcze niciane mięso. Jasne plamy na zielonych bluzach – to
były znaki po zdartych orderach, ciemne i czerwone plamy na twarzy i
rękach – pamiątki po ranach i oparzeniach. Ich dywizjon nieszczęściem
przybył na remont tu właśnie, do tej samej wsi, gdzie stacjonował
kontrwywiad SMIERSZ 48 Armii. Ochłonąwszy po bitwie, która odbyła się
onegdaj, popili sobie wczoraj i za opłotkami wsi wtargnęli do łaźni,
gdzie, jak spostrzegli, poszły się kąpać dwie żwawe dziewuchy. Nie
bardzo trzymali się na nogach, więc dziewuchy zdołały uciec, choć
półgołe. Ale okazało się, że jedna z tych dziewuch jest nie byle czyja –
tylko naczelnika kontrwywiadu armii.
No tak! Już trzy tygodnie wojna toczyła się na terenie Niemiec i tośmy
już dobrze wiedzieli: gdy dziewuchy były Niemkami, to można je było
zgwałcić, potem rozstrzelać i uszłoby to niemal za wyczyn bojowy; gdyby
to były Polki albo nasze, ruskie, z wywózek – to można by w każdym razie
pouganiać się za nimi po warzywniku klepiąc po tyłkach – niewinny żart i
tyle. Ale skoro poszło o ”polową żonę” naczelnika kontrwywiadu – to
trzem frontowym oficerom jakiś tyłowy sierżant zerwał ze złością
epolety, z dystynkcjami, nadanymi rozkazem dowództwa frontu, zdarł
ordery, przyznane im przez Prezydium Rady Najwyższej – i teraz tych
wojaków, co walczyli całą wojnę i przedarli się przez niejedną, być
może, linię nieprzyjacielskich okopów, oczekiwał sąd wojenny, którego
skład nie dojechałby zapewne do tej wsi, gdyby nie ich czołg.
Zdmuchnęliśmy kaganek, bo i tak wypalił już wszystko, czym można było
oddychać. W drzwiach wycięte było lipko wielkości widokówki i stamtąd
tylko padało odbite światło z korytarza. Obawiając się jakby, że z
nadejściem dnia karcer wyda nam się zbyt przestronny, podrzucono nam
teraz piątego partnera. Miał na sobie nowiutki płaszcz czerwonoarmisty,
równie nową czapkę i gdy tak stał naprzeciw lipka okazało się, że ma
zadarty nos, świeżą cerę, i policzki całe w rumieńcach.
– Skąd się wziąłeś, bracie? Ktoś ty taki?
– Aż tamtej, strony – odparł dziarsko. – Szpieg.
– Żartujesz? – zdrętwieliśmy aż. (Szpieg – i żeby sam o tym mówił! –
nigdy w ten sposób o tym nie pisał Szejnin ani bracia Tur! )
– Żarty na wojnie? – westchnął rezolutny chłopak. A jak inaczej z
niewoli do domu wrócić? Macie sposób?
Zaczął nam opowiadać, jak zeszłej doby Niemcy przerzucili go przez
front, żeby mógł tu szpiegować i wysadzać mosty, on zaś natychmiast
poszedł do najbliższego batalionu, żeby się poddać a niewyspany, znużony
komendant w żaden sposób mu nie chciał wierzyć, że jest szpiegiem i
posyłał do pielęgniarki, żeby dała lekarstwa – ale zaraz nowe wrażenia
przeszkodziły nam w słuchaniu.
– Do wychodka! Ręce do tyłu! – wołał przez otwarte drzwi chorążypała,
który całkiem łatwo sam jeden podźwignąłby lufę 122–milimetrowej armaty.
Dookoła całego obejścia, ustawiony już był łańcuch fizylierów,
strzegących wskazanej nam ścieżki, prowadzącej za stodołę. Kipiałem z
oburzenia, że jakiś bęcwał–chorąży śmie rozkazywać nam – oficerom: „ręce
do tyłu”, ale czołgiści spletli dłonie za plecami i ruszyłem w ślad za
nimi.
Za stodołą był mały, kwadratowy zagonik – pokryty jeszcze niestopniałym,
zadeptanym śniegiem i cały zawalony ludzkim kałem tak gęsto i
nieporządnie, że niełatwe to było zadanie – znaleźć miejsce dla stóp i
przykucnąć: Jakoś sobie jednak poradziliśmy i kucnęliśmy całą piątką,
Jeden bliżej, drugi dalej. Dwóch strzelców z ponurą miną wycelowało
Automaty w nas, przypadłych do ziemi, chorąży zaś już po jakiejś minucie
zaczął poganiać:
– No, szybciej, nie zwlekać! U nas prędko idzie robota! Niedaleko ode
mnie kucał jeden z czołgistów, chłopak z Rostowa, wysoki, pochmurny,
starszy lejtnant. Twarz miał czarniawą od żelaznego nalotu albo od dymu,
ale duża czerwona szrama przez cały policzek dobrze była widoczna.
– Gdzie to tak – u was? – zapytał cicho, nie spiesząc się bynajmniej do
cuchnącego naftą karceru.
– W kontrwywiadzie SMIERSZ! – z dumą i z większym niż trzeba naciskiem
zawołał chorąży. (Ci z kontrwywiadu bardzo lubili tę niezdarną zbitkę
wyrazów: „Śmierć szpiegom!” Uważali, że budzi grozę, działa na
postrach).
– A u nas – powoli! – z namysłem odparł starszy lejtnant. Hełm zadarł mu
się na głowie i widać było, że czupryna jeszcze nie strzyżona. Jego
frontowy, garbowany tyłek muskał teraz łagodnie chłodny wietrzyk.
– Gdzie to – u was? – głośniej niż trzeba szczeknął chorąży.
– A w Armii Czerwonej – bardzo spokojnie odparł starszy lejtnant
siedzący w kucki i z tej pozycji mierząc wzrokiem niedoszłego kanoniera.
Takie były pierwsze „hausty mojego więziennego powietrza.
II. DZIEJE NASZEJ KANALIZACJI
Kiedy teraz wyrzeka się na nadużycia epoki kultu, to rozmowa sprowadza
się w końcu zawsze do osławionych lat 37–38. Zaczyna to już być tak
stałym odruchem pamięci, jakby nie wsadzano Judzi ani PRZEDTEM, ani
PÓŹNIEJ, a tylko w 37 i 38.
Nie boję się jednak omyłki, gdy powiadam, że potok 37–38 ani nie był
jedynym, ani nawet głównym. Był chyba tylko jednym z trzech największych
potoków, jakie zostały wtłoczone do mrocznych, cuchnących rur naszej
więziennej kanalizacji.
PRZED nim był potok lat 1929–30, szeroki i długi jak co najmniej Ob,
który wpędził w tundry i tajgi z piętnaście milionów chłopów (a może i
więcej). Ale chłopi – głosu nie mają, piórem nie władają, nie pisali
więc ani skarg, ani memuarów. Panowie śledczy też nocy na nich nie
tracili, ani nie ślęczeli nad protokołami – dość było decyzji rady
gromadzkiej. Potok ten przepłynął, wsiąkł w obszar wiecznego lodu i
nawet najgorętsze głowy prawie już go nie wspomną. Wygląda na to, że nie
zostawił nawet ran na sumieniu Rosji. A tymczasem – wśród zbrodni
Stalina (i naszych, naszych wspólnych) ta była najcięższa.
PÓŹNIEJ zaś był potok lat 1944–46, rozmiarami przenoszący Jenisej:
spływały do rur ściekowych całe narody, a nadto miliony i miliony tych,
co namęczyli się (także z naszej winy!) w niewoli, wywiezionych do
Niemiec i wracających stamtąd (Stalin przyżegał rany, żeby zasklepiły
się czym prędzej, żeby ciało narodu czym prędzej pokryło się strupem i
żeby nie dać całemu temu ciału odetchnąć, odsapnąć, wydobrzeć). Ale
ludzie z tego potoku też byli raczej prości i memuarów nie pisywali.
Potok zaś 37. roku porwał i poniósł na Archipelag także ludzi na
stanowiskach, ludzi z partyjną przeszłością, ludzi wykształconych, przy
tym wielu z ich otoczenia zostało w miastach, a ilu wśród nich władało
piórem! – i wszyscy oni teraz piszą, mówią, snują wspomnienia:
trzydziesty siódmy! Wołga nieszczęścia narodowego!
A spróbuj powiedzieć Tatarowi, Kałmukowi albo Czeczeńcowi – „trzydziesty
siódmy” – tylko ramionami wzruszy. A co znaczy dla Leningradu
trzydziesty siódmy, kiedy wcześniej już był tam trzydziesty piąty? A dla
tych, co dostali repetę wyroku, albo dla mieszkańców krajów
nadbałtyckich – czy nie cięższe były lata 48–49? A jeśli fanatycy stylu
i geografii wytkną mi, pominięto tu wiele jeszcze innych rosyjskich
rzek, toć nie wyliczyłem jeszcze wcale wszystkich, cierpliwości! Te
potoki na całą resztę się same złożą.
Wiadomo, że każdy organ ulega atrofii, jeśli nie jest stale używany.
Skoro zatem wiemy, że Organy (same siebie lubią zwać one tym wstydliwym
imieniem), tak opiewane i tak bardzo górujące nad wszystkim, co żyje,
nie mogą skarżyć się na atrofię najnędzniejszej nawet ze swoich macek,
że przeciwnie – mogą pochlubić się ich rozrostem i muskularnością, to
łatwo domyśleć się, że były w STAŁYM użyciu.
Rury wciąż pulsowały – ciśnienie bywało faz wyższe od projektowanego,
raz niższe, ale więzienne kanały nigdy nie ziały pustką. Krew, pot i
uryna, w których się pławiliśmy, tętniły w nich nieustannie. Historia
tej kanalizacji – to są dzieje ciągłego dopływu i przepływu, tylko że
raz prąd wzbierał, raz tworzył łachy, potem znów przychodziła powódź,
dopływy bywały raz niniejsze, raz obfitsze, a jeszcze ze wszystkich
stron sączyły się strugi, strużki, ścieki z rynien – i po prostu
pojedyncze krople, gdy się trafiły.
Wykaz zestawiony według następstwa czasowego, przytoczony na następnych
stronicach, uwzględnia zarówno dopływy, składające się z milionów
aresztowanych, jak strumyczki, na które złożyły się zwykłe, niepozorne
dziesiątki ludzi – ale bynajmniej nie jest zupełny, jest wręcz ubogi,
ograniczony przez moje możliwości badań historycznych. Tu potrzeba wielu
jeszcze uzupełnień ze strony ludzi znających przedmiot, a pozostałych
przy życiu.
*
Ten wykaz najtrudniej ZACZĄĆ. Po pierwsze – dlatego, że im głębiej w
dziesięciolecia, tym mniej pozostało świadków – wieść gminna
przygłuchła, zaćmiła się – a kronik albo nie ma, albo – za siedmiu
zamkami. Po drugie – dlatego, że nie byłoby sprawiedliwie omawiać tu.
jednakowym tonem zarówno lata wyjątkowo zawziętych starć (wojna domowa)
– i pierwsze lata pokoju, kiedy można było już oczekiwać miłosierdzia.
Ale jeszcze zanim doszło do wojny domowej, już byli tacy, co wiedzieli,
że Rosja, przy istniejącym składzie ludności, nie nadaje się oczywiście
do żadnego socjalizmu. Że jest w ogóle zanieczyszczona. Jeden z
pierwszych ciosów dyktatura zadała kadetom, konstytucyjnym demokratom
(za cara byli rozsadnikami rewolucyjnej zarazy, po zwycięstwie władzy
proletariackiej – rozsadnikami zarazy reakcyjnej). W końcu listopada
1917 roku, w dniach gdy miała się odbyć pierwsza, niedoszła do skutku,
sesja Konstytuanty, partia kadetów oficjalnie została postawiona poza
prawem i zaczęły się aresztowania. Mniej więcej w tym samym czasie
zaczęto zamykać członków „Związku Zwolenników Konstytuanty” i sieci
„uniwersytetów żołnierskich”.
Znając sens i ducha rewolucji, łatwo – się domyśleć, że w ciągu tych
miesięcy piotrogrodzkie Kresty, moskiewskie Butyrki i liczne inne,
podobne im więzienia prowincjonalne zapełniły się wielkimi bogaczami,
znanymi działaczami, generałami i oficerami, a także pracownikami
ministerstw i całego aparatu państwowego, nie chcącymi wykonywać
rozkazów nowej władzy. Jedną z pierwszych operacji Czeki było
aresztowanie komitetu strajkowego Wszechrosyjskiego Związku Urzędników.
Oto jeden z pierwszych okólników NKWD, z grudnia 1917 roku: „W związku z
sabotażem ze strony urzędników okazać trzeba w terenie maksimum
inicjatywy, NIE WYŁĄCZAJĄC konfiskat, środków przymusu i aresztowań”.
I chociaż W. I. Lenin w końcu 1917 roku w celu „umocnienia rewolucyjnego
porządku” żądał „bezlitosnego dławienia prób szerzenia anarchii przez
pijaków; chuliganów, kontrrewolucjonistów itp.” – a to znaczy, że
głównym niebezpieczeństwem dla Rewolucji Październikowej byli według
niego pijacy, zaś kontrrewolucjonistów umieszczał gdzieś w trzecim
dopiero rzędzie – jednak stawiał on sprawę także znacznie szerzej. W
artykule „Jak organizować współzawodnictwo” (7 i 10 styczeń 1918 roku)
W. I. Lenin proklamował jako wspólny cel „oczyszczenie rosyjskiej ziemi
z wszelkich szkodliwych insektów”. Za insekty uważał on nie tylko
wszystkie obce klasowo elementy, lecz także „robotników, uchylających
się od pracy”, na przykład – zecerów; piotrogrodzkich drukarni
partyjnych. (Oto, co znaczy upływ czasu: trudno nam teraz zrozumieć, że
robotnicy – ledwie stali się dyktatorami, zaraz zaczęli uchylać się od
pracy dla siebie samych). A dalej: „...w jakiej dzielnicy wielkich
miast, w jakiej fabryce, w jakiej, wsi... nie ma... sabotażystów,
zwących się inteligentami?” Co prawda, Lenin; w tym artykule przewidywał
rozmaite formy uwalniania się od insektów: jednych się wsadzi, innych
pośle do czyszczenia wychodków, jeszcze innym „po odsiadce w karcerze
wyda się żółte paszporty; tu i ówdzie trzeba rozstrzelać trutnia. Do
wyboru ma się – więzienie albo karne roboty przymusowe najcięższego
rodzaju”– Wskazując i sugerując zasadnicze linie polityki karnej,
Włodzimierz Iljicz proponował, aby o najlepsze metody tej czystki
współzawodniczyły ze sobą „komuny i gminy”.
Kto zaliczany był do tej pojemnej kategorii insektów, tego dziś; nie
sposób zbadać do końca: zbyt niejednolity był skład ludności Rosji i
należały do niej także izolowane, zgoła nikomu niepotrzebne, a teraz
całkiem już zapomniane małe grupy. Insektami byli, oczywiście, ziemcy,
działacze samorządu terytorialnego. Insektami byli spółdzielcy. Wszyscy
właściciele domów. Niemała ilość insektów była wśród nauczycieli
gimnazjalnych. Insekty oblazły gęsto komitety parafialne, insekty,
śpiewały w chórach cerkiewnych. Insektami byli wszyscy duchowni, ja tym
bardziej – zakonnicy i zakonnice. Także ci zwolennicy Tołstoja, którzy
przystępując do pracy w sowieckiej instytucji albo, powiedzmy, na kolei,
nie podpisywali obowiązkowego orzeczenia, że bronić będą sowieckiej
władzy z bronią w ręku – również demaskowali się jako insekty (i jeszcze
spotkamy się z wypadkami – oddawania się pod sąd), i Była mowa o
kolejach – otóż bardzo wiele insektów ujawniono wśród kolejarzy i trzeba
było je wyskubywać, a tego czy owego nawet pacnąć. Telegrafiści zaś, nie
wiedzieć czemu, z reguły okazywali siei zajadłymi insektami, bez
żad-nego zrozumienia dla sprawy Sowietów, Nic dobrego nie da się
powiedzieć o związku kolejarzy – WIKŻEL i o innych związkach zawodowych,
łojących się od insektów, wrogo nastawionych do klasy robotniczej.
Już tylko te grupy, któreśmy tu wyliczyli, dają w sumie ogromną liczbę –
robota zapowiadała się na kilka lat.
A iluż to jeszcze plugawych inteligentów, rozwydrzonych studentów,
rozmaitych dziwaków, poszukiwaczy prawdy i bożych opętańców, z których
jeszcze Piotr Pierwszy daremnie chciał oczyścić Rosję i którzy zawsze są
przeszkodą dla uładzonego, surowego reżymu? I nie – sposób byłoby
przeprowadzę tej dezynfekcji, tym bardziej podczas wojny, gdyby
stosowane były stare metody procedury sądowej i normy prawne. Ale
przyjęto zupełnie nową metodę: represję pozasądową – i tej niewdzięcznej
pracy podjęła się z całym poświęceniem WCZK – Strażnik Rewolucji, jedyny
w historii ludzkości organ ścigania łączący w jednym ręku funkcje:
inwigilacji, aresztu, śledztwa, prokuratury, sądu i wykonania decyzji.
W 1918 roku w celu przyśpieszenia zwycięstwa rewolucji również na
froncie kultury, zabrano się do patroszenia i wytrząsania z relikwiarzy
szczątków świętych i patronów oraz do rekwizycji sprzętu liturgicznego.
W obronie pustoszonych cerkwi i klasztorów wybuchły ludowe powstania. Tu
i ówdzie bito w dzwony i wierni zbiegali się, ten i ów z kijaszkiem.
Jasne, że trzeba było jednego z drugim na miejscu rozmienić na drobne, a
nie-jednego wziąć pod klucz.
Rozmyślając teraz nad historią lat 1918–1920 trudno powiedzieć – czy
wolno zaliczyć do potoku więziennego tych wszystkich, którzy zostali
rozwaleni nie dojeżdżając do celi? I w jakiej rubryce odnotować tych,
których kombiedy załatwiały za węgłem rady gromadzkiej albo w opłotkach?
Czy zdążyli choćby postawić stopę na ziemi Archipelagu uczestnicy
spisków, wykrywanych całymi bukietami w każdej guberni (dwa w Riazaniu,
po jednym w Kostromie, w Wysznim Wołocku i Wieliżu, kilka na
Kijowszczyźnie, i pod Moskwą, spisek saratowski, czernihowski,
astrachański, seligierski, smoleński, bobrujski, tambowski, czembarski,
wielkohicki, mścisławski, spisek kawalerzystów i inne) – czy nie zdążyli
i dlatego nie mogą być przedmiotem niniejszego opisu? Pominąwszy dzieje
tłumienia znaczniejszych buntów (jarosławski, rybiriski, muromski,
arzamaski), niektóre wypadki znamy tylko z nazwy – wiemy na przykład o
egzekucjach w Kołpinie w czerwcu 1918 roku – ale o co poszło?... Kogo
rozstrzelano?... I gdzie to od notować?
A jak rozstrzygnąć inną niemałą trudność: czy wliczyć do fali
więziennej, czy też wpisać na konto wojny domowej dziesiątki tysięcy
zakładników, tych o nic osobiście nie oskarżonych i nawet nie spisanych
najnędzniejszym ołówkiem, nie wymienionych z nazwiska spokojnych
obywateli, pojmanych i zabitych na postrach, albo gwoli zemsty na
zbrojnym nieprzyjacielu czy na zbuntowanych masach?
Po wydarzeniach 30 sierpnia 1918 roku NKWD wysłał w cały teren zlecenie,
aby „natychmiast aresztować wszystkich, prawych eserów, a spośród
burżuazji i warstwy oficerskiej wziąć znaczną liczbę zakładników. (No, a
gdyby tak na przykład po za machu grupy Aleksandra Ulianowa
wyaresztowano nie tylko tę grupę, lecz również wszystkich studentów w
Rosji oraz znaczną liczbę „ziemców”?).
Tak to też deklarowano zupełnie otwarcie (Łacis, gazeta „Krasnyj
terror”, l listopad 1980 rok): „Nie wojujemy z poszczególnymi
osobnikami. Likwidujemy burżuazję jako klasę. W czasie śledztwa nie
szukajcie materiałów i dowodów mających wykazać, że oskarżony czynem
albo słowem walczył przeciw władzy Rad. Pierwsze pytanie, jakie
powiniście mu zadać, to – do jakiej klasy się zalicza, jakiego jest
pochodzenia, jakie ma wykształcenie, jaki zawód. Te kwestie powinny
właśnie decydować o losie oskarżonego. Na tym polega sens i treść
czerwonego terroru”.
Decyzją Rady Obrony z 15 lutego 1919 roku – zapewne pod przewodnictwem
Lenina? – zalecało się Czerezwyczajce i NKWD brać jako zakładników
chłopów z tych miejscowości – gdzie zaśnieżone tory kolejowe oczyszczane
są „niezupełnie zadawalająco” z tym, że „jeśli śnieg z torów nie
zostanie usunięty – zakładnicy będą rozstrzelalani” . Decyzją Sownarkomu
z końca 1920 roku zezwolono brać również socjaldemokratów jako
zakładników.
Ale ograniczając się tylko do zwykłych aresztowań, musimy zauważyć, że
już od wiosny 1918 roku zaczęta, płynąć nieprzerwana, wieloletnia fala
zdrajców–socjalistów. Wszystkie te partie: socjal-rewolucjonistów,
mienszewików, anarchistów, ludowych socjalistów, przez dziesiątki lat
tylko udawały, że walczą o rewolucję, nosiły maskę – i nawet idąc za to
na katorgę, uprawiały obłudną symulację. I dopiero gwałtowny rozwój
wypadków rewolucyjnych od razu ukazał światu burżuazyjne oblicze tych
socjalzdrajców, Trzeba więc było zacząć ich zamykać, to naturalne!
Wkrótce po kadetach, po rozpędzeniu Konstytuanty, po rozbrojeniu pułku
Preobrażeńskiego i innych, zaczęto wyłapywać po trochu – z początku bez
rozgłosu – również eserów i mienszewików. Począwszy od 14 czerwca 1918
roku, kiedy to usunięto ich ze wszystkich rad delegatów, te areszty
stały się coraz częstsze i coraz bardziej masowe.
Od 6 lipca dodano do
kompletu także lewicowych eserów, którzy dłużej niż inni i z większą
jeszcze przewrotnością udawali sojuszników jednej konsekwentnej partii
proletariatu. Od tej chwili wystarczało, że w jakiej ś fabryce albo
miasteczku wybuchły rozruchy robotnicze, zaburzenia, strajki (wiele ich
było latem 1918, w marcu zaś 1921 roku wstrząsnęły one Piotrogrodem,
Moskwą, później – Kronsztadtem i zmusiły rząd do wprowadzenia NEP–u) by
– podczas gdy nawoływano do spokoju, robiono ustępstwa, i zaspokajano
słuszne żądania robotnicze – Czeka już zabierała się po cichu do nocnych
aresztów mienszewików i eserów, jako właściwych winowajców takiej
ruchawki. Latem 1918 roku, w kwietniu i w październiku 1919 zamykano
gromadnie anarchistów. W 1919 roku aresztowano tę część eserowskiego KC,
która była w zasięgu ręki: siedziała ona w Butyrkach aż do procesu,
który odbył się w 1922 roku. W tym samym roku 1919 wybitny czekista
Łacis takimi słowy pisał o mienszewikach: „Że tacy ludzie nam
przeszkadzają, to za mało powiedziane. Dlatego usuwamy ich z naszej
drogi, żeby nie pętali się nam pod nogami... Lokujemy ich w dobrze
strzeżonym miejscu, w Butyrkach, gdzie każemy im siedzieć dopóty, dopóki
nie skończy się walka pracy z kapitałem” W tymże roku 1919 zostali
uwięzieni także delegaci bezpartyjnego zjazdu robotniczego (przez co nie
mógł on się odbyć).
Już w 1919 roku zrozumiano, jak bardzo podejrzani są nasi rodacy,
wracający zza granicy (a po co? z jakimi zleceniami?) – w ten sposób
pakowani byli za kraty powracający z Francji oficerowie rosyjskiego
korpusu ekspedycyjnego.
W 1919 roku, przy nader zamaszystej likwidacji prawdziwych i rzekomych
spisków („Centrum Narodowe”, Spisek Wojskowy) w Moskwie, Piotrogrodzie i
innych miastach, rozstrzeliwano według listy (to znaczy, że stawiano
ludzi pod ścianką od razu, bez śledztwa) i pakowano do więzień bez
wyboru tzw. inteligencję kadetopodobną. A co to znaczy? Nie
monarchistyczną i nie socjalistyczną, a więc – wszystkie kręgi naukowe,
artystyczne, literackie, a także całe środowisko inżynierskie. Prócz
pisarzy–radykałów, prócz teologów i teoretyków socjalizmu, cała
pozostała masa inteligencji, około 80% istotnie była „kadetopodobna”.
Zaliczał się do niej – zdaniem Lenina – także taki Korolenko – „nędzny
mieszczuch, nie umiejący uwolnić się z pęt przesądów burżuazyjnych”, a
”talenty tego rodzaju spokojnie mogą posiedzieć jakiś tydzień w
areszcie”. O niektórych grupach aresztowanych wiemy z protestów
Gorkiego. 15 września 1919. Włodzimierz Iljicz odpowiada mu tak: „...
zdajemy sobie sprawę.) że tu też zdarzały się omyłki”, ale „też mi
nieszczęście, pomyślałby kto! Też mi niesprawiedliwość!” – i radzi
Gorkiemu „nie trwonić swego czasu na lamenty zgniłych inteligentów”.
W styczniu 1919 roku wprowadzono obowiązkowe kontyngenty w produkcji
rolnej i dla ich ściągania formuje się oddziały żywnościowe. Napotykają
one wszędzie na opór – to bierny, to burzliwy. Tłumienie tego oporu
także spowodowało (nie licząc rozstrzelanych na miejscu) znaczny przybór
fali aresztowanych w ciągu dwóch lat.
Świadomie pomijamy tu całą tę wielką część przerobu Czeki, Wydziałów
Specjalnych i Rewwojentrybunałów, która związana była z przesuwaniem się
linii frontu i zdobywaniem miast oraz okręgów. Wspomniana już dyrektywa
NKWD z 30 lipca 1918 roku zalecała ogniskować się na zadaniu
„bezwzględnego rozstrzeliwania wszystkich zamieszanych w białogwardyjską
robotę”. Ale czasem człowiek się gubi: jak przeprowadzić linię podziału?
Latem 1920 roku, kiedy wojna domowa jeszcze nie całkiem i nie wszędzie
wygasła, ale nad Donem już było po wszystkim, stamtąd, z Rostowa i z
Nowoczerkaska dużymi partiami wysyłano oficerów do Archangielska i
dalej, krypami na wyspy Sołowieckie (podobno kilka kryp zatopiono na
morzu Białym, identyczne wypadki zdarzały się także na morzu Kaspijskim)
– otóż – czy składać to na karb wojny domowej, czy zaliczać już do
okresu pokojowej odbudowy? Jeżeli w tym samym roku w Nowoczerkasku
zostaje rozstrzelana kobieta w ciąży, żona oficera, za to, że ukrywała
męża – to do jakiej kategorii ją wliczyć?
W maju 1930 roku ogłoszono rezolucję KC „O działalności dywersyjnej na
zapleczu”. Z doświadczenia wiemy, że każda taka rezolucja jest bodźcem
do nowego, generalnego dopływu aresztowanych, jest kierunkowskazem dla
nowego potoku.
Szczególną przeszkodą (ale i szczególną pomocą!) w dziele organizacji
tych wszystkich potoków był aż do 1922 roku brak Kodeksu Karnego,
jakiegokolwiek systemu prawa karnego. Sama tylko rewolucyjna” świadomość
(zawsze zresztą nieomylna!) dostarczała wskazówek i łapaczom, i
kanalizatorom – kogo mają brać i co z nim robić.
W tym przeglądzie nie będą rozpatrywane fale kryminalistów i przestępców
pospolitych; dlatego przypomnimy jedynie, że ogólne kłopoty i braki
związane z przebudową urzędów, instytucji i wszystkich praw mogły tylko
sprzyjać znacznemu zwiększeniu ilości kradzieży, napadów, gwałtów,
łapówek i spekulacji. Chociaż nie tak groźne dla istnienia Republiki, te
przestępstwa kryminalne też były częściowo ścigane i przez dopływ
aresztowanych z tego tytułu wzbierał potok uwięzionych
kontrrewolucjonistów. Istniała też spekulacja o zdecydowanie politycznym
charakterze, jak stwierdza? dekret Sownarkomu, firmowany przez Lenina z
22 lipca 1918 roku: „winni sprzedaży, skupu, albo przekazywania dla
sprzedaży zarobkowej tych produktów żywnościowych, które są przedmiotem
monopolu państwowego (chłop produkuje ziarno – na sprzedaż, na handel, a
jak inaczej może zarobkować?? – A.S.)... podlegają uwięzieniu na okres
nie mniejszy niż 10 lat w połączeniu z najcięższymi robotami
przymusowymi i konfiskatą całego majątku”.
Poczynając od tego lata wieś, z przekraczającym jej siły napięciem, rok
po roku oddawała swoje zbiory za darmo. Wywołało to powstanie chłopskie,
a zatem – ich tłumienie i nowe aresztowania. Wiemy (niewiele wiemy...) o
procesie – „Syberyjskiego Związku Chłopskiego” w 1920 roku. W końcu
tegoż roku ma miejsce zapobiegawcze zdławienie tambowskiej chłopskiej
rebelii. (Bez żadnego procesu sądowego).
Ale największą masę ludzi z tambowskich wsi zabrano w czerwcu 1921 toku.
Cała ta gubernia pokryta była siecią obozów koncentracyjnych dla rodzin
chłopów, którzy brali udział w powstaniu. Szmat pustego pola otoczony
był drutem kolczastym, od słupa do słupa, i przez trzy tygodnie trzymano
tam każdą, rodzinę podejrzaną o to, że ma jakiegoś męskiego
przedstawiciela wśród powstańców. Jeżeli w ciągli trzech tygodni chłop
nie pojawiał się, by wykupić rodzinę za cenę swojej głowy – krewniaków
deportowano.
Jeszcze wcześniej, w marcu 1921 roku na wyspy Archipelagu, po przejściu
przez Trubecki Bastion Twierdzy Piotra wysłani zostali marynarze ze
zbuntowanego Kronsztadtu, wyjąwszy tych, których już rozstrzelano.
Rok 1921 rozpoczął się od rozkazu WCZK nr 10 (z 8 stycznia 1921 roku):
„Wzmóc represje w stosunku do burżuazji!” Teraz, kiedy wojna domowa
miała się ku końcowi, postanowiono represji nie osłabiać, lecz właśnie
ją wzmóc! Jak to wyglądało na Krymie – możemy się domyśleć, z niektórych
wierszy Maksymiliana Wołoszyna.
Latem 1921 roku wyaresztowany został społeczny Komitet Pomocy Głodującym
(Kuskowa, Prokopowicz, Kiszkin i in.), próbujący powstrzymać szerzenie
się w Rosji niebywałego głodu. Chodziło o to, że te dobroczynne ręce
były nie tymi rękoma, którym można było pozwolić na karmienie
głodujących. Pozostawiony na wolności przewodniczący tego Komitetu,
umierający Korolenko, nazwał pogrom Komitetu „najgorszym aktem
politykierstwa, politykierstwem państwowym” (list do Gorkiego z 14
września 1921 roku). (Korolenko przypomina nam też ważną cechę więzień
1921 roku: „są całe przesiąknięte tyfusem”. Potwierdza to Skrypnikowa i
inni ówcześni więźniowie).
W tym samym 1921 roku już praktykowane były aresztowania studentów (na
przykład – Akademia im. Timiriazjewa, grupa E. Dojarenko) za „krytykę
panujących porządków” (nie publiczną, ale ograniczoną do prywatnych
rozmów). Wypadków takich było chyba jeszcze niewiele, bo wymienioną
grupę przesłuchiwał sam Mienżyński z Jagodą. Ale też wcale nie mało.
Czym jeżeli nie aresztowaniami, mógł zakończyć się nieoczekiwany, śmiały
strajk studentów Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej (MWTU) wiosną
1921 roku? Od czasów tak surowej stołypińskiej reakcji w uczelni tej
przestrzegano tradycji, aby rektor wybierany był spośród jej ciała
akademickiego. Tak się stało z profesorem Kalinnikowem (spotkamy go
jeszcze na ławie oskarżonych), ale władza rewolucyjna przysłała na jego
miejsce jakiegoś przeciętnego inżynierka. Zdarzyła się to w trakcie
sesji egzaminacyjnej. Studenci przerwali zdawanie egzaminów, zwołali na
dziedzińcu burzliwe zebranie, nie zgodzili się na przywiezionego w
teczce rektora, żądając zachowania samorządnego statutu uczelni. Później
wszyscy zebrani ruszyli piechotą na ulicę Mochową, aby tam spotkać się
ze studentami uniwersytetu.
Oto zagadka: jak ma się zachować w takim wypadku władza? Żadna to
zagadka dla komunistów. Za czasów cara nobliwa prasa, całe inteligenckie
środowisko zawrzałoby oburzeniem: precz z rządem! precz z caratem! Ale
teraz inne czasy – odnotowano nazwiska mówców, pozwolono zebranym
rozejść się, przerwano sesję egzaminacyjną, ale za to w czasie letnich
wakacji powybierano po jednemu w rozmaitych miejscowościach wszystkich,
kogo należało. Reszta zaś manifestantów nigdy nie zobaczyła
inżynierskiego dyplomu.
Również w tym samym 1921 roku wzmogły się i nabrały zdecydowanego
kierunku aresztowania członków innych partii. Właściwie już wszystkie
partie dawnej Rosji zakończyły swój żywot, wyjąwszy partię zwycięzców.
(O, kto pod kim dołki kopie!...)
Ale po to, by rozpad uczynić nieodwracalnym, trzeba było widocznie, aby
rozpadowi ulegli członkowie tych partii, ich kształty cielesne.
Ani jeden obywatel państwa rosyjskiego, który kiedykolwiek wstąpił do
jakiejś innej partii poza bolszewicką, nie zdołał uniknąć swego losu,
był z góry skazany (chyba, że zdążył – jak Majski i Wyszyński – uciec z
tonącego okrętu do komunistów). Mógł uniknąć pierwszych aresztowań, mógł
dożyć (zależnie od stopnia swojej potencjalnej szkodliwości) do 1922, do
1932, nawet do 1937 roku, ale spisy były wciąż aktualne, kolejka
posuwała się naprzód, dochodziła w końcu do niego, zamykano go, albo po
prostu – grzecznie zapraszano gdzie należy i zadawano tylko jedno
pytanie: czy należał...od...do? (Pytano też o jego wrogą działalność,
ale o wszystkim decydowało pierwsze pytanie, jak to widzimy jasno teraz,
po upływie całych dziesięcioleci). Dalszy jego los mógł układać się
rozmaicie. Niektórzy trafiali od razu do jednego ze słynnych carskich
więzień centralnych (szczęściem – wszystkie te więzienia nieźle się
zachowały i niektórzy socjaliści trafiali do tych samych cel i pod
nadzór tych samych strażników, z którymi zawarli już kiedyś znajomość).
Innym znów proponowano wyjazd na zesłanie, o, nie na długo, na dwa, na
trzy latka. Albo jeszcze lepiej: tzw. minus (zakaz zamieszkania w tylu,
a tylu miastach): możesz nawet wybrać sobie samemu miejsce pobytu, tylko
tam już, bardzo przepraszamy, ani kroku dalej – i czekaj, człowieku,
dalszych rozporządzeń GPU.
Operacja ta rozciągnęła się na długie lata, bo głównym warunkiem jej
powodzenia było skrupulatne oczyszczenie Moskwy, Piotrogrodu, miast
portowych, ośrodków przemysłowych, a następnie również miast
powiatowych, z socjalistów wszelkiego obrządku. Był to kolosalny, cichy
pasjans, zasady którego były zupełnie niezrozumiałe dla współczesnych:
zarys tego przedsięwzięcia dziś dopiero możemy ocenić. Czyjś
dalekowzroczny umysł wszystko zaplanował, czyjeś lubiące precyzję ręce
brały bez chwili zwłoki kartę, która trzy lata przeleżała na jednej
kupce, i miękkim ruchem przekładały ją do drugiej. Ten, kto posiedział
już sobie w centralniaku – przerzucany był na zesłanie (i to jak
najdalej), kto miał za sobą „minus” – również na zesłanie (ale już poza
zasięgiem „minusa), z zesłania – na dalsze zesłanie, później znów do
centralniaka (ale już innego): ileż cierpliwości mieli ludzie, co
rozkładali ten pasjans! I bez hałasu, bez lamentów, stopniowo
zapodziewali się ci z innych partii, tracili wszelkie kontakty z ludźmi
i miejscowościami, gdzie znano – dawniej ich rewolucyjną działalność – i
tak oto, niepostrzeżenie i niewzruszenie, przygotowywano pełne
unicestwienie tych, którzy niegdyś perorowali na studenckich wiecach i
dumnie dzwonili carskimi kajdanami.
W trakcie operacji Wielki Pasjans zlikwidowano fizycznie większość
dawnych katorżników politycznych – bowiem właśnie eserzy i anarchiści,
nie zaś socjaldemokraci, obrywali najcięższe wyroki od carskich sędziów,
właśnie ich było najwięcej na dawnej katordze.
Kolejność procesu likwidacji miała jednak w sobie coś sprawiedliwego: w
latach 20. tym ludziom proponowano podpisywanie deklaracji, wyrzeczenie
się swoich partii i swojej ideologii. Niektórzy odmawiali – i w
naturalny sposób szli na pierwszy ogień, inni podpisywali – i zyskiwali
przez to kilka lat życia. Ale ich kolej nieubłaganie nadchodziła i
nieubłaganie spadały także ich głowy.
Wiosną 1922 roku Nadzwyczajna Komisja do walki z kontrrewolucją i
spekulacją, dopiero co przemianowana na GPU zdecydowała się na
ingerencję w życie cerkwi. Trzeba było przeprowadzić także „cerkiewną
rewolucję” – zmienić skład hierarchii, mieć tam ludzi, którzy jednym
uchem nasłuchiwaliby głosu niebios, drugim zaś – głosu Łubianki. Takie
nadzieje można było łączyć z członkami tzw. ruchu Żywej Cerkwi, ale bez
pomocy z zewnątrz nie mieli oni szans owładnięcia aparatem kościoła. W
tym celu aresztowany został patriarcha Tichon i przeprowadzono dwa
hałaśliwe procesy, zakończone egzekucjami: w Moskwie – sprawę
kolporterów orędzia patriarszego, w Piotrogrodzie – sprawę metropolity
Beniamina, który stał na przeszkodzie próbom przekazania władzy w ręce
działaczy Żywej Cerkwi. W guberniach i powiatach, to tu, to tam,
aresztowano metropolitów i archijerejów, a już za grubymi, rybami, jak
to zwykle, szły ławice drobnicy: – protojereje, zakonnicy i diakoni, o
których gazety nie pisały. Wsadzano tych, którzy przeciwstawiali się
nowinkarskim zapędom ruchu Żywej Cerkwi.
Duchowni stanowili stałą część codziennego połowu, srebro ich siwizny
migało w każdym transporcie sołowieckim.
Wpadały – poczynając od wczesnych lat 20. grupy teozofów, mistyków,
spirytystów (grupa profesora Pahlena zawiniła tym, że prowadziła
protokoły rozmów z duchami), stowarzyszenia religijne, filozofowie z
kółka Mikołaja Bierdiajewa. Mimochodem zostali też rozgromieni i
wyaresztowani „wschodni katolicy” (zwolennicy Włodzimierza Sołowiowa),
grupa A. J. Abrikosowej. Rozumie się samo przez się, że pakowano za
kraty także tych, co byli katolikami par excellence – polskich księży.
Jednak pełne wykorzenienie religii w kraju, które w latach 20. i 30.
stanowiło jeden z ważniejszych celów działalności GPU–NKWD, mogło być
osiągnięte tylko drogą masowych aresztowań samych wierzących
prawosławnych. Intensywnie chwytano zatem, wsadzano i zsyłano zakonników
i zakonnice, którzy tak bardzo zaczerniali obraz dawnego rosyjskiego
życia. Wyłapywano i sądzono aktyw parafialny. Kręgi rozchodziły się
coraz szerzej – i oto już garściami chwytano po prostu wiernych –
starych ludzi, zwłaszcza kobiety, które z większym uporem trzymały się
wiary i które teraz, W etapowych więzieniach i w obozach” długie lata
nosiły przezwisko mniszek.
To prawda, mówiło się, że aresztują i sądzą ludzi nie za samą wiarę,
tylko za głoszenie swoich przekonań i wychowywanie dzieci w tym duchu.
Jak to pisała Tania Chodkiewicz:
„Modlić się nikt ci nie zabrania,
Lecz tak... by słyszał tylko Bóg”.
(Za ten wiersz dostała dziesięć lat).
Człowiek, wierzący że „dane mu
było poznać prawdę, zmuszony jest ukrywać ją... przed własnymi dziećmi!!
Wychowanie dzieci w duchu religijnym zaczęto w latach 20. kwalifikować
według artykułu 58–10, to znaczy jako agitację kontrrewolucyjną! Co
prawda, jeszcze w trakcie rozprawy podsądny mógł zaprzeć się wiary.
Niezbyt często, ale zdarzało się czasem, że ojciec deklarował odstępstwo
i zostawał na wolności, aby móc dzieci wychowywać: matka zaś szła na
Solówki (przez wszystkie te dziesięciolecia kobiety przejawiały o wiele
większą stałość i żarliwość).
Wszystkim skazanym za religię dawano dychę, najcięższy w tych czasach
wyrok.
(Czyszcząc z brudów większe miasta, by przygotować teren dla przyszłego,
czystego społeczeństwa – w tych właśnie latach, zwłaszcza w 1927 roku,
razem z ”mniszkami” przysyłano na wyspy Sołowieckie również prostytutki.
Miłośniczki lekkiego życia i ziemskich uciech dostawały z lekkiego
paragrafu po trzy lata. Warunki istniejące w więzieniach i punktach
etapowych oraz w samym obozie Sołowieckim nie przeszkadzały im w
ciągnięciu zysków ze swego rzemiosła od nadzorców i konwojentów, toteż
po trzech latach z wypchanymi walizkami wracały do punktu wyjścia.
Skazanym zaś za wiarę odcięto wszelką możność powrotu do dzieci i
ojczystych stron).
Już we wczesnych latach 20. pojawiły się potoki o jednolitym składzie
narodowym – chwilowo nieduże nawet jak na peryferie, skąd płynęły, a cóż
dopiero – mierząc rosyjskim łokciem: mussawatystów z Azerbejdżanu,
dasznaków z Armenii, gruzińskich mienszewików i Turkmenów – „basmaczy”,
sprzeciwiających się ustanowieniu łowieckiej władzy w Azji Środkowej
(pierwsze środkowoazjatyckie sowiety deputatów składały się w znacznej
większości z Rosjan i widziano w nich instytucje rosyjskie). W 1928 roku
wyaresztowano pełny skład organizacji syjonistycznej „Hechaluc”, jako że
nie potrafiła wykazać się należnym pędem do internacjonalizmu.
Wśród następnych pokoleń ustaliło się przekonanie, że lata 20. były
okresem niczym nie skrępowanej, rozpasanej wręcz wolności. W tej książce
natkniemy się jeszcze na ludzi, którzy inaczej lata 20. widzieli.
Bezpartyjni studenci w tych czasach walczyli o ”autonomię wyższych
uczelni”, o prawo do zebrań, o zmniejszenie w programie studiów
nadmiernego balastu wychowania politycznego. Odpowiedzią były
aresztowania. Mnożyły się w okresach przedświątecznych (np. przed l maja
1924 roku). W 1925 roku studenci lenigradzcy (było ich około setki)
dostali po trzy lata więzienia w politizolatorze za czytanie
emigranckiego pisma Socjalisticzeskij Wiestnik i studiowanie dzieł
Plechanowa (za swoich młodych lat sam Plechanow za demonstrację
antyrządową pod soborem Kazańskim wykpił się znacznie lżejszą karą). W
1925 roku zaczęto już aresztować pierwszych (bardzo młodych) trockistów.
(Dwóch naiwnych żołnierzy Czerwonej Armii, pomnych na rosyjską tradycję,
zaczęło zbierać pieniądze na rzecz aresztowanych trockistów – i też
trafiło do politizolatora).
Rozumie się, że ciosy wcale nie omijały klasy byłych wyzyskiwaczy. Przez
całe lata 20. trwało nękające polowanie na (byłych oficerów, którzy się
jakoś uchowali, i białych, co nie zasłużyli sobie na rozstrzelanie
podczas wojny domowej, i biało–czerwonych – którzy mieli za sobą służbę
w obu armiach po kolei, i carsko–czerwonych, którzy jednak nie cały czas
spędzili w Armii Czerwonej, albo mieli w przebiegu kariery służbowej
jakieś luki, nie wyjaśnione czarno na białym. Było to nękanie, wyrok
bowiem nie zapadał od razu, tylko ciągnęły się bez końca – to też był
pasjans! – wciąż nowe kontrole, kłopoty z pracą, z meldunkiem: zamykano
ich, potem puszczano na wolność, znów ich zamykano – ale stopniowo
prawie wszyscy znaleźli się w obozach, skąd nigdy już nie mieli wrócić.
Jednakże wysłanie oficerów na Archipelag bynajmniej sprawy nie
załatwiło, problem tu się dopiero zaczynał: były przecież jeszcze matki,
żony i dzieci oficerów. Poddając rzecz społecznej analizie, jak zwykle
nieomylnej, łatwo było sobie wyobrazić jakie nastroje panują w tych
rodzinach po aresztowaniu ojca. Tym samym ci ludzie zmuszali wręcz
władze, by ich także aresztować! Więc ten potok także popłynął.
W latach 20. ogłoszono amnestię dla kozaków, którzy uczestniczyli w
wojnie domowej. Z wyspy Lemnos wrócili do Rosji, na Kubap, dostali
ziemię. Później wszystkich wsadzono za kraty.
Przycupnęli w ukryciu i stopniowo byli wyłapywani także wszyscy byli
urzędnicy państwowi. Maskowali się chytrze, korzystając z tego, że nie
wprowadzono jeszcze w Republice ani systemu paszportowego, ani
jednolitych książeczek pracy – i wkręcali się do sowieckich instytucji.
Ratowały sprawę w takich razach jakieś przejęzyczenia, przypadkowe
spotkania, sąsiedzkie donosy... to znaczy – raporty bojowe. (A czasem –
zupełny przypadek. Niejaki Mowa przechowywał u siebie spis wszystkich
byłych pracowników aparatu sprawiedliwości pewnej guberni. W 1925 roku
znaleziono ten spis przypadkowo – i wszystkich wymienionych w nim
rozstrzelano).
W ten sam sposób płynęły rzeki aresztowanych „za ukrywanie, pochodzenia
społecznego”, „za pochodzenie społeczne”. Były to szerokie pojęcia.
Zamykano potomków rodów szlacheckich – jako szlachetnie urodzonych.
Zamykano ich rodziny. I wreszcie – nie bardzo wiedząc o co chodzi –
zamykano też tych, którym przyznano niegdyś tzw: szlachectwo osobiste –
tzn. po prostu każdego, kto otrzymał swego czasu dyplom uniwersytecki. A
skoro już zamknięto, to nie ma drogi powrotnej, sprawa nie do
odrobienia. Strażnik Rewolucji nie może się mylić.
Nie, jednak istnieje droga powrotna! – są to wątłe, chuderlawe prądy
przeciwbieżne – ale czasem wyrywają się one na powierzchnię. Tu
przypomnimy pierwszy z nich. Wśród szlacheckich i oficerskich żon czy
córek trafiały się nierzadko kobiety wyjątkowych zalet osobistych i
dużej urody. Niektóre z nich potrafiły wrócić do dawnego życia
przebojem, wąskim korytem wiodącym wstecz – pod prąd. Były to te, które
dobrze zapamiętały, że żyje się tylko raz i że nie ma nic droższego nad
własne życie. Zaofiarowały więc swoje usługi GPU–NKWD w charakterze
informatorek czy współpracowniczek, jak tam która: te, które komuś
wpadły w oko – zostawały przyjęte – i były to najwydajniejsze z
informatorek! Okazywały GPU ogromną pomoc – i cieszyły się pełnym
zaufaniem „byłych ludzi”. Wymienia się wśród nich ostatnią księżnę
Wiazjemską, wybitną porewolucyjną donosicielkę (donosicielem był także
jej syn na Sołówkach) i Konkordię Nikołajewnę Josse, niewiastę
wyjątkowych zapewne zalet; męża jej, oficera, rozstrzelano w jej
obecności, ją samą zesłano na Sołówki, ale zdołała wybłagać sobie powrót
i w pobliżu Wielkiej Łubianki prowadziła później salon, który odwiedzany
był chętnie przez dygnitarzy tej Instytucji. Po raz wtóry wsadzono ją
dopiero w 1937 roku – razem z jej klientami z paczki Jagody.
Śmieszne to, ale mocą niedorzecznej jakiejś tradycji został nam w spadku
po dawnej Rosji Polityczny Czerwony Krzyż. Miał trzy oddziały:
moskiewski (Pieszkowa, Winawer), charkowski (Sandomirska) i
piotrogrodzki. Moskiewski oddział był grzeczny – i aż do 1937 roku nie
rozpędzono go. Piotrogrodzki zaś (stary ludowiec Szewcow, kulawy
Hartman, Koczerowski) zachowywał się nieznośnie, bezczelnie wtrącał się
do politycznych Spraw, szukał poparcia u starych więźniów Szlisselburga
(jak Noworusski, współoskarżony w procesie Aleksandra Ulianowa) i
pomagał nie tylko socjalistom, lecz również kaerom
(kontrrewolucjonistom). W 1926 roku oddział został rozwiązany, zaś jego
działacze poszli na zesłanie.
Mijają lata i zaciera się w pamięci to, czego się nie odświeża
wspomnieniem. W dalekiej perspektywie lat wspominamy 1927 rok jako
bezpieczny i syty rok jeszcze nie skróconego o głowę NEP–u. Tymczasem
był to rok pełen napięcia, dygotał od gazetowych eksplozji i uważany był
u nas – bo tak sugerowano – za przedświt rewolucji światowej.
Zamordowaniu posła sowieckiego w Warszawie, którego opisy zalewały całe
kolumny czerwcowych dzienników, Majakowski poświęcił cztery wiersze
pełne piorunów.
Ale, masz ci kłopot: Polska składa wyrazy żalu, samotnego zabójcę posła
Wojkowa pakują tam do więzienia – jak tu więc i wobec kogo zastosować
dyrektywę poety:
„Spójnią, pracą i hartem w pomście
Naszczutej sforze ukręcić karki!”
Na kim tu mścić się? Komu ukręcać karki? Otóż tu właśnie zaczęła się
tzw. wojskowa branka. Jak zawsze, jak przy każdej ruchawce i w każdej
chwili napięcia, idą pod klucz byli ludzie, idą anarchiści, eserzy,
mienszewicy. albo po prostu inteligencja. Bo faktycznie – kogo tu
aresztować w ośrodkach miejskich? Przecież nie klasę robotniczą! Ale
inteligencja „kadetopodobna” już była nieźle przetrzebiona po 1919 roku.
Czy nie czas zatem zabrać się do inteligencji, która wmawia sobie, że
jest postępowa? Wziąć pod lupę studentów. Tu też Majakowski zgłasza się
w samą porę:
„Myśl o komsomole przez dni i tygodnie
Własnych szeregów nie spuszczaj z oka
Czy wszyscy komsomolcy tej nazwy są godni.
Czy może to tylko komsomolcy na pokaz?”
Wygodny światopogląd rodzi wygodny termin prawny: profilaktyka
społeczna. Wchodzi on w użycie, zostaje zaakceptowany – jest zrozumiały
dla wszystkich. (Jeden z szefów budowy Kanału Białomorskiego, Łazarz
Kogan, już wkrótce tak powie: „Wierzę, że osobiście jest pan zupełnie
niewinny. Ale jako wykształcony człowiek powinien pan przecież rozumieć,
że prowadzona była szeroka, zapobiegawcza akcja społeczna!”). I
rzeczywiście, kiedyż wziąć pod klucz tych wszystkich niepewnych
populczyków, całą tę chwiejną i przegniłą inteligencję – jeżeli nie w
przededniu wojny o rewolucję światową? Kiedy wielka ta wojna się zacznie
– będzie już za późno.
I zaczyna się w Moskwie planowe przeczesywanie dzielnicy za dzielnicą.
Wszędzie ktoś musi być aresztowany. Hasło brzmi: „Tak huknąć pięścią w
stół żeby świat wzdrygnął się ze zgrozy!” Do Łubianki i Butyrek ciągną
nawet we dnie suki, samochody osobowe, ciężarówki kryte plandeką,
otwarte dorożki. Korek w bramie, zator na dziedzińcu, nie można nadążyć
z wyładunkiem i rejestracją zatrzymanych. (To samo w innych miastach. W
Rostowie nad Donem, w piwnicach Domu Numer Trzydzieści Trzy, podłoga tak
już była zatłoczona, że aresztowana Bojko ledwie znalazła miejsce
siedzące).
Typowy przykład tej samej fali: kilkudziesięciu młodych ludzi urządza
sobie jakieś wieczorki muzyczne – nie uzgodnione z GPU. Słuchają muzyki,
później piją herbatę: pieniądze na tę herbatę, jakieś kopiejki, zbierają
sami składkowym sposobem, też tego z nikim nie uzgadniając jasne że
muzyka to tylko parawan, za którym kryją się kontrrewolucyjne nastroje,
składki zaś zbierane są nie na żadną herbatę, tylko na pomoc dla
zdychającej burżuazji międzynarodowej. Będą więc wszyscy aresztowani,
obrywają od trzech do dziesię-ciu lat (Anna Skaypnikowa – pięć), zaś
podżegacze, uporczywie nie przyznający się: do winy (Iwan Nikołajewicz
Wariencow i inni) zostają ROZSTRZELANI!
Albo znowu – w tym samym roku – gdzieś w Paryżu zwołany zostaje
emigrancki zjazd koleżeński byłych wychowanków „puszkinowskiego” Liceum
w Carskim Siole. Pisze się o tym w gazetach. Jasne, że to intryga
śmiertelnie rannego imperializmu. I oto zostają aresztowani WSZYSCY byli
licealiści pozostali jeszcze w ZSSR, a dla kompletu – także
wychowankowie innej, podobnie uprzywilejowanej uczelni o profilu
prawniczym.
Jedynie umiarkowana pojemność SŁON–a (Sołowieckij Łagier Osobowo
Naznaczenija – Sołowiecki Obóz Specjalny) ogranicza chwilowo rozmiary
wojkowskiej branki. Ale już rozpoczął się rakowaty rozrost Archipelagu
GUŁag i wkrótce przerzuty pokryją cały kraj.
Nowy przysmak spodobał się i wzbudził nowe apetyty. Pora już zadać mocny
cios inteligencji technicznej, zbyt dufnej, przekonanej że jest
niezastąpiona, i nienawykłej do chwytania w lot rozkazów.
Właściwie to nigdyśmy nie mieli zaufania do inżynierów – na tych
fabrykanckich lokajów i pucybutów od pierwszych chwil Rewolucji
dawaliśmy zdrowe, robotnicze baczenie i trzymaliśmy ich pod kontrolą.
Jednak w okresie odbudowy pozwalaliśmy im pracować w naszych zakładach,
całą siłę klasowego natarcia kierując przeciw reszcie inteligencji. Ale
w miarę jak dojrzewało nasze kierownictwo gospodarcze, WSNCh i GOSPLAN,
w miarę jak zwiększała się ilość planów, w miarę jak te plany ścierały
się wzajemnie i spychały – jaśniejsza stawała się szkodnicza istota
starej warstwy inżynierskiej, jej obłuda, przebiegłość i sprzedajność.
Strażnik Rewolucji zerknął na nich czujniejszym okiem – i gdziekolwiek
je obrócił, tam zaraz znajdował gniazdo szkodników.
Uzdrawiająca ta działalność przeszła na pełne obroty poczynając od 1927
roku – i dzięki niej proletariat z całą wyrazistością ujrzał przyczyny
naszych gospodarczych niepowodzeń i braków. W resorcie transportu
(koleje!) – szkodnictwo (dlatego tak trudno dostać się do pociągu, stąd
właśnie nieregularność dostaw). W elektrowni moskiewskiej – szkodnictwo
(kłopoty ze światłem). W przemyśle naftowym – szkodnictwo (nie
uświadczysz nafty). W przemyśle włókienniczym – szkodnictwo (człowiek
pracy nie ma co na grzbiet włożyć). W kopalnictwie węglowym – kolosalne
szkodnictwo (dlatego człowiek marznie!). W metalurgii, w przemyśle
zbrojeniowym, w zakładach budowy maszyn, w stoczniach, w przemyśle
chemicznym, w kopalniach rudy, złota i platyny, w gospodarce wodnej –
wszędzie ropiejące wrzody szkodnictwa! Ze wszystkich stron – watahy
wrogów z suwakami logarytmicznymi! GPU urobiło sobie ręce po łokcie,
wyłapując tych. szkodników. W stolicach i na prowincji pracowicie
zasiadały kolegia OGPU i sądy proletariackie, babrząc się w tym lepkim
gnoju – i masy pracujące, słupiejąc ze zgrozy, co dzień z gazet
dowiadywały się (albo i nie) o wciąż nowych podłych sprawkach.
Dowiedziały się tak o Palczyńskim, von Mecku, Wieliczce – a iluż było
bezimiennych. Każda gałąź produkcji, każda fabryka i spółdzielnia pracy
miała obowiązek szukania u siebie dowodów szkodnictwa – a ledwo
zaczynano ich szukać, zaraz się znajdowały (z pomocą GPU). Jeśli jakiś
inżynier przedrewolucyjnego chowu nie został nawet zdemaskowany jako
zdrajca, to z pewnością wolno go było zaliczyć do podejrzanych.
I jacyż to perfidni złoczyńcy byli z tych starych inżynierów, jak
szatańsko różnorodne sposoby stosowali, byle tylko szkodzić! Mikołaj
Karłowicz von Meck w Ludowym Komisariacie Transportu udawał fachowca
oddanego bez reszty sprawie nowej gospodarki, potrafił długo i z zapałem
mówić o ekonomicznych aspektach budowy socjalizmu – i lubił udzielać
rad. Jedna z tych rad, najbardziej szkodliwa, była taka: wydłużyć składy
pociągów towaro-wych, nie bać się pewnego przeciążenia. Z pomocą GPU von
Meck został zdemaskowany (i rozstrzelany): celem jego było przedwczesne
zużycie szyn, wagonów i parowozów po to, aby pozbawić republikę kolei
żelaznych w momencie napadu interwentów. Kiedy zaś niedługo potem nowy
narkom transportu, tow. Kaganowicz, zlecił, by uruchomić właśnie składy
dłuższe, super–przeciążone, nawet w dwój – i trójnasób (za to odkrycie
i on i inni naczelnicy dostali ordery Lenina) – to przewrotni
inżynierowie wystąpili teraz w roli bałwochwalców norm – robili krzyk,
że to przekracza dopuszczalne normy, że zgubnie działa na trwałość
taboru; zostali więc sprawiedliwie rozstrzelani za brak wiary w
możliwości socjalistycznego transportu.
Tych – bałwochwalców biliśmy przez szereg lat, pełno ich we wszystkich
dziedzinach; wymachują swoimi wykalkulowanymi formułkami i nie chcą
zrozumieć, jak bardzo entuzjazm personelu pomaga mostom i maszynom. (Są
to lata wywracania na nice całej ludowej psychologii: obrócono w śmiech
rozważną sentencję ludową – że co nagle, to po diable i podważono sens
starego przysłowia mówiącego, że „kto pomału jedzie, ten – dalej
zajedzie”). Jedyna rzecz, która niekiedy odwleka aresztowanie starego
inżyniera, to brak kompetentnego następcy. Mikołaj Iwanowicz Ładyżenski,
naczelny inżynier zakładów przemysłu wojskowego w Iżewsku, z początku
aresztowany został za „teorię o nieprzekraczalności norm technicznych”,
za „ślepą wiarę w granice wytrzymałości” (w związku z czym uważał za
niewystarczające sumy, przydzielone przez narkoma Ordżonikidze na
rozbudowę zakładów. ) Ale później zamieniają mu karę na areszt domowy –
i każą objąć dawne stanowisko (bo bez niego produkcja uległa
dezorganizacji). Ładyżenski robi porządek. Ale kredyty były i są dalej
niewystarczające – więc Ładyżenski znów idzie za kraty „za nieprawidłową
gospodarkę kredytami”: dlatego właśnie ich nie starczało, że naczelny
inżynier źle nimi gospodarował! W przeciągu roku Ładyżenski umiera przy
wyrębie lasu.
Tak oto w ciągu kilku lat złamano kręgosłup starej rosyjskiej kaście
inżynierskiej, chlubie naszego kraju, ulubionym bohaterom utworów
Garina, Michajłowskiego i Zamiatina.
Rozumie się samo przez się, że ten potok, jak to zawsze, porywał także
innych ludzi, bliskich, czy związanych ze skazanymi, więc również... nie
ma człowiek chęci plamić spiżowego, jasnego wizerunku Strażnika, ale
cóż, kiedy trzeba... więc również tych, którzy nie chcieli zostać
donosicielami. Ten najgłębiej ukryty, nigdzie nie występujący jawnie
potok więźniów prosimy zawsze mieć na uwadze przy lekturze tej książki –
zwłaszcza, gdy mowa o pierwszym dziesięcioleciu po rewolucji: ludzie
byli wtedy jeszcze nie pozbawieni dumy, wielu jeszcze wcale nie uważało,
że moralność – to pojęcie względne i że ma tylko wąskoklasowy sens:
ludzie tacy mieli dość odwagi, by odrzucić propozycję podobnej
współpracy – i wszyscy zostali za to bezlitośnie ukarani. Pewnego razu
zaproponowano młodziutkiej Magdalenie Edżubowej śledzenie pewnej grupy
inżynierów. Dziewczyna nie tylko odmówiła, lecz nadto opowiedziała o
wszystkim swemu opiekunowi (jego właśnie kazano jej śledzić w pierwszym
rzędzie): inżynier i tak został wkrótce aresztowany i podczas śledztwa
wyśpiewał wszystko. Edżubową, która była w ciąży, zamknięto „za zdradę
tajemnicy operacyjnej” i skazano na śmierć przez rozstrzelanie
(skończyło się zresztą na 25–letnim cyklu kilku kolejnych wyroków). W
tym samym okresie (1927), chociaż w zupełnie innym środowisku, bo wśród
wybitnych charkowskich działaczy partyjnych – tak samo odmówiła
donoszenia i szpiegowania członków rządu Ukrainy niejaka Natalia
Witaliewna Surowcew, za co została aresztowana przez GPU i dopiero po
25. latach, ledwie żywa, wychynęła gdzieś na Kołymie. Kto zaś nie
wychynął – o tym w ogóle nie wiemy.
W latach 30. ten nurt niepokornych zupełnie zanika: skoro żądają
informacji, to widać nie ma rady – bo i gdzie się człowiek podzieje?
„Siła złego na jednego”. „Nie ja – to kto inny”. „Niechaj już lepiej ja,
porządny człowiek, zostanę konfidentem, niż jakiś drań”. Zresztą, już
się na ochotnika tylu pcha, że aż tłoczno: bo to i korzyść, i bojowa
zasługa.
W 1928 roku toczy się w Moskwie słynny Proces Szachtyński – słynny ze
względu na rozgłos, jaki mu nadano, na zapierające dech zeznania i
samobiczowanie oskarżonych (chwilowo – jeszcze nie wszystkich). Mijają
dwa lata i we wrześniu 1930 roku sądzeni są z hałasem organizatorzy
głodu (to oni! oni! właśnie oni!) – 48. szkodników z branży spożywczej.
W końcu 1930 roku z jeszcze większym zgiełkiem wytacza się proces
Prompartii, wyreżyserowany już zupełnie nienagannie: tu już wszyscy
podsądni, co do jednego, sami na siebie zwalają najobrzydliwsze
idiotyzmy – i oto przed oczyma mas pracujących, jak pomnik nareszcie
odsłonięty, staje cały olbrzymi, przemyślny splot wszystkich dotąd
ukrytych aktów szkodnictwa, wspólnym, szatańskim węzłem złączony z
Milukowem, Riabuszynskim, Deterdingiem i Poincare.
Wniknąwszy już trochę w istotę naszej praktyki sądowej, domyślamy się,
że jawne procesy – to tylko widoczne na powierzchni krecie kopczyki,
najważniejsza zaś część roboty odbywa się pod powierzchnią ziemi. Na
rozprawie pojawia się tylko niewielka część aresztowanych – ci tylko,
którzy zgodzili się obciążyć, w sposób przeciwny naturze, i siebie i
innych, spodziewając się złagodzenia wyroku. Większość zaś inżynierów –
ci, którzy mieli dość odwagi i rozsądku, aby odrzucić bzdury, wmawiane
im w śledztwie – sądzona jest w trybie tajnym. Ale kolegia GPU wlepiają
im – chociaż się nie przyznali – te same dychy, jakie dostały się
tamtym.
Potoki spływają rurami pod ziemię, w ten sposób kanalizowane jest życie
kwitnące na powierzchni.
Właśnie w tym okresie zrobiony został ważny krok, mający na celu
wciągnięcie całego społeczeństwa w proces kanalizacji przez równomierne
rozłożenie odpowiedzialności zadań na każdego obywatela: ci, którzy nie
zapchali jeszcze swoimi ciałami ścieków kanalizacyjnych, kogo rury nie
poniosły jeszcze na Archipelag – powinni byli maszerować na powierzchni
ze sztandarami, piejąc hymny pochwalne na cześć sądów i radując się z
każdego wyroku. (Był to dowód przezorności! – miną dziesięciolecia,
historia przetrze oczy – ale pracownicy śledczy, sędziowie i
prokuratorzy okażą się nie bardziej winni, niż my, drodzy
współobywatele! Dlatego właśnie czcigodna siwizna zdążyła oprószyć nasze
głowy, że w swoim czasie z należną rozwagą głosowaliśmy ZA).
Jeśli nie liczyć leninowsko–trockistowskiego eksperymentu przy procesie
eserów w 1922 roku, to takie próby Stalin przeprowadził przy okazji
procesu organizatorów głodu – i jakże próba miała się nie udać, skoro
wszyscy głodowali na żyznej Rusi, skoro każdy nic, tylko oczy
wypatrywał: gdzież to się nasz chlebuś zapodział? I oto już w fabrykach
i biurach, nie czekając na orzeczenie trybunału, robotnicy i urzędnicy
kipiąc gniewem głosują za karą śmierci dla sądzonych łajdaków. A już
proces Prompartii – to tysiączne wiece, to manifestacje (z udziałem
dziatwy szkolnej), to dudniący krok milionów i ryk za oknami gmachów
sądowych: „śmierć! śmierć! śmierć!”.
Na tej przełęczy naszych dziejów rozlegały się przecież samotne głosy
protestu albo odmowy udziału – a bardzo wiele męstwa trzeba było, aby
powiedzieć „nie!” wśród tego chóralnego ryku; nie ma porównania z
dzisiejszą łatwością! (A dzisiaj też jakoś nie bardzo protestują). I – o
ile nam wiadomo – wszystko to były głosy właśnie tych nędznych
inteligentów bez kośćca. Na zebraniu leningradzkiego Instytutu
Politechniczego profesor Dymitr Apollinariewicz Rożanski WSTRZYMAŁ SIĘ
OD GŁOSU (bo, widzicie państwo, on w ogóle jest przeciwnikiem kary
śmierci, ponieważ, widzicie państwo, jeśli użyć terminu naukowego, to
jest to proces nieodwracalny) – i natychmiast został aresztowany!
Student Dima Olicki – powstrzymał się – i aresztowano go z punktu! I
wszystkie te protesty ucichły już w zarodku.
O ile wiemy, siwowąsa klasa robotnicza aprobowała tę eksterminację. O
ile wiemy – cała awangarda, od płomiennych komsomolców do przywódców
partii i legendarnych dowódców armii – jak jeden mąż wypowiadała się za
tymi kaźniami. Słynni teoretycy i apostołowie rewolucji, siedem lat
przed własną haniebną zagładą, sławili ten ryk tłumów, nie przeczuwając,
że przeznaczenie już stoi na progu, że wkrótce ich własne imiona
obrzucone będą błotem i brudem wśród takiego samego wycia.
Dla inżynierów zaś kończyła się właśnie godzina pogromu. W początkach
1931 roku Józef Wissarionowicż ogłosił wszem i wobec „Sześć warunków”
budowy socjalizmu i Jego Samowładcza Wysokość wskazać raczyła jako
warunek piąty: przejście od polityki unieszkodliwiania starej
inteligencji technicznej – do polityki zachęty i opieki nad nią.
I opieki nad nią! I gdzież się ulotnił cały nasz sprawiedliwy gniew? I w
jakiż to kąt poszły nasze groźne oskarżenia? Akurat ciągnął się jeszcze
proces o szkodnictwo w przemyśle porcelanowym (tam też naszkodzili!),
wszyscy podsądni zdążyli unisono obezwać siebie samych od ostatnich,
przyznali się do wszystkiego – i nagle, z tą samą jednomyślnością
zakrzyknęli – my niewinni! I zostali uniewinnieni!
(Dał się nawet zauważyć w tym roku malutki kontrpotok: już skazanych,
albo wymaglowanych w śledztwie, inżynierów przywracano do życia. W ten
sposób wrócił także D. A. Rożański. Czy nie wolno tu stwierdzić, że
wygrał on pojedynek ze Stalinem? I że gdyby odwaga cywilna cechowała
nasz lud, to nie byłoby powodów do pisania ani tego rozdziału, ani całej
tej książki?).
Stalin trzepnął jeszcze w marcu 1931 roku dawno powalonych na wznak
mienszewików: publiczny proces „Wszechzwiązkowego Biura Mienszewików”,
Groman–Suchanow–Jakubowicz. (Groman – był raczej kadetem, Jakubowicz –
prawie bolszewikiem, a Gimmer–Suchanow to ten sam teoretyk rewolucji
lutowej, w którego mieszkaniu, w Piotrogrodzie, na Karpowce 10
października 1917 roku zebrał się bolszewicki KC i podjął decyzję
powstania zbrojnego). A potem – pewna ilość płotek, wziętych to tu, to
tam, w tajemnicy i – nagle przyszła na niego chwila zadumy.
Mieszkańcy wybrzeży Morza Białego powiadają o przypływie, że woda wpada
w zadumę – chodzi o chwilę poprzedzającą początek odpływu. No, nie godzi
się porównywać nieczystej duszy Stalina z wodami Białego Morza. A może
zresztą nie było żadnej chwili zadumy. Bo i żadnego odpływu nie było.
Ale jeszcze jeden cud zdarzył się przecież tego roku. W ślad za procesem
Prompartii przygotowywany był w 1931 roku ogromny proces Chłopskiej
Partii Pracy – rzekomo istniejącej (w rzeczywistości – nigdy jej nie
było!), kolosalnej podziemnej organizacji, która miała się składać z
wiejskich inteligentów, z działaczy spółdzielczości spożywczej i rolnej,
z chłopskiej oświeconej elity, szykującej się pono do obalenia dyktatury
proletariatu. Na procesie Prompartii tę partię chłopską (TKP – Trudowaja
Kriestianskaja Partia) cytowano nieraz jako już zdemaskowaną i dobrze
znaną organizację. Aparat śledczy GPU działał bez pudła: już TYSIĄCE
oskarżonych przyznały się do członkostwa TKP i do swoich zbrodniczych
zamiarów. Ilość tych członków planowano na DWIEŚCIE TYSIĘCY. Na czele
partii stać mieli – badacz ekonomii rolnictwa Aleksander Wasyliewicz
Czajanow; przyszły „premier” N. D. Kondratiew; L. N. Jurowski; Makarow,
Aleksy Dojarenko, profesor Akademii Rolniczej im. Timiriazjewa (przyszły
„minister rolnictwa” ). I nagle, pewnej pięknej nocy Stalin ZMIENIŁ
ZDANIE – nigdy nie dowiemy się – dlaczego.
Może zdjęła go spóźniona skrucha? – ale nie, toć daleko do ostatniej
godziny. Może wzięło górę poczucie humoru – że znów na jedno kopyto, że
nudy? – ale nikt nie śmiał posądzić Stalina o nadmiar poczucia humoru!
Chyba co innego przeważyło: wykalkulował sobie, że niedługo i tak cała
wieś zacznie wymierać z głodu, co tam jakieś dwieście tysięcy, po co
zatem się męczyć? I cała TKP została anulowana, wszystkim co się
„przyznali” zaproponowano cofnięcie zeznań (można wyobrazić sobie ich
radość!) – a zamiast całej tej machiny skazano w trybie pozasądowym,
przeczeniem OGPU jedynie małą grupę Kondratiewa–Czajanowa. (Ale w 1941
roku zadręczonemu profesorowi Wawiłowowi będą znowu wmawiać, że TKP
istniała, i że właśnie on, Wawiłow, był jej tajnym przywódcą).
Tłoczno tu od przykładów, tłoczno od biegnących lat – i w żaden sposób
człowiek nie potrafi opowiedzieć po kolei wszystkiego co się zdarzyło (a
GPU doskonale dawało sobie radę! a GPU nikogo nie pominęło!).
Nie zapominajmy wszelako:
– że wierzących wciąż się zamyka, to rozumie się samo przez się. (Tu też
są daty specjalne i godziny szczytu. Na przykład – „noc walki z religią”
– na Boże Narodzenie 1929 roku, w Leningradzie, kiedy aresztowano
mnóstwo praktykujących inteligentów – i to nie tylko do rana, nie był to
sen nocy wigilijnej. Albo – również w Leningradzie – w lutym 1932 roku –
zamknięcie wielu cerkwi naraz z jednoczesnym aresztowaniem mnóstwa
duchownych. A znacznie więcej miejsc i dat, których nikt nam nie
wskazał);
– że nie zapomina się o tępieniu sekt, nawet sympatyzujących z
komunizmem. (Tym sposobem – wsadzono w 1929 roku wszystkich co do
jednego członków komuny rolnej, leżącej między Soczi a Chostą. Wszystko
tam było kolektywne – i produkcja, i podział dóbr, a wszystko tak
rzetelne, że nasz kraj nie osiągnie tego poziomu nawet za sto lat – ale
cóż, za bardzo ci ludzie byli wykształceni, obkuci w literaturze
religijnej i nie bezbożnictwo wyznawali, lecz mieszaninę baptyzmu,
filozofii tołstojowskiej i nauki jogów. Jasne więc, że taka KOMUNA była
ogniskiem zbrodni i nie mogła przyczynić się do szczęścia ludu).
W latach 20. spora grupa tołstojowców została zesłana na podgórze
ałtajskie. Tam zorganizowali oni osiedla–komuny, pospołu z baptystami.
Kiedy rozpoczęła się budowa kombinatu metalurgicznego w pobliskim
Kuźniecku, zesłańcy zaopatrywali go w produkty rolne. Potem zaczęto ich
aresztować. Na pierwszy ogień poszli nauczyciele (wykładali nie według
programów państwowych), dzieci z krzykiem biegły za milicyjnymi autami.
Później przyszła kolej na starszyznę gminy;
– że jakoś poznikały (i nie tylko za sprawą pedagogii, lecz również
ołowiu i prochu) te chmary bezdomnych wyrostków, które w dwudziestych
latach grzały się przy ulicznych kotłach z asfaltem, a w 1930 roku nagle
zniknęły z oczu;
– że nie zezwala się na akty niekoncesjonowanego miłosierdzia (w fabryce
za zbiórkę pieniędzy dla żony aresztowanego robotnika – idzie się do
więzienia);
– że Wielki Pasjans socjalistyczny rozkładany jest bez przerwy, to
przecież jasne;
– że w 1929 roku idą pod klucz nie wydaleni W swoim czasie za granicę
historycy (Płatonow, Tarle, Lubawski, Gautier, Izmajłow) oraz znakomity
literaturoznawca M. M. Bachtin i młody jeszcze wtedy Lichaczew;
– że płyną rzeki narodowe, to z jednego krańca Związku, to z drugiego.
Pakują Jakutów po powstaniu w 1928 roku. Wsadzają Buriat–Mongołów po
powstaniu w 1929 roku. (Rozstrzelano podobno około 35.000. Nie mieliśmy
możności sprawdzić tej cyfry). Wsadzają Kazachów po bohaterskim
stłumieniu ich buntu przez konnicę Budionnego w latach 1930–31. W
początkach 1930 roku idzie pod sąd Związek Wyzwolenia Ukrainy (prof.
Jefremow, Czechowski, Nikowski i inni), a – znając nasze proporcje
jawności i tajności – iluż tam było jeszcze za ich plecami? Iluż tam
poszło w dyby bez rozgłosu?
I przychodzi, powoli, ale przecież przychodzi kolej na członków partii
rządzącej! Chwilowo (lata 1927–29) to „opozycja robotnicza” albo
trockiści, którzy postawili na pechowego przywódcę. Z początku to tylko
setki, wkrótce będą to tysiące. Ale tylko początek jest trudny! Podobnie
jak trockiści spokojnie przyglądali się aresztowaniu członków innych
partii, tak teraz cała reszta partii z aprobatą patrzyła na wsadzanie
trockistów. Na każdego przychodzi kolej. Dalej – popłynie wartko nigdy
nie istniejąca „prawicowa” opozycja. Pożerając od ogona – dzwonko za
dzwonkiem – żarłacz dobierze się w końcu do własnego łba.
W 1928 roku nadchodzi nareszcie czas na porachunek z pomiotem burżuazji
– z nepmanami. Najczęściej czyni się to metodą wciąż wzrastających i w
końcu nieznośnych domiarów: gdy delikwent któregoś dnia odmawia, zostaje
aresztowany za niewypłacalność, a jego majątek podlega konfiskacie.
(Drobnym rzemieślnikom – fryzjerom, krawcom, albo tym, co reperują
prymusy – odbiera się tylko patent).
To że potoki aresztowanych nepmanów rosną, ma swoje ekonomiczne
uzasadnienie. Państwu potrzebne są środki, potrzebne jest złoto – a
złotonośnej Kołymy jeszcze nie odkryto. W ostatnich miesiącach 1929 roku
zaczyna się sławetna gorączka złota, tylko że febra trzęsie nie tych, co
szukają złota, lecz tych z których ma być ono wytrzęsione. Osobliwością
tego nowego „złotego” strumienia jest to, że tych swoich króliczków GPU
właściwie o nic nie oskarża i gotowe jest nawet zrezygnować z wysyłania
ich do krainy GUŁag, chce im jedynie, prawem silniejszego, zabrać złoto.
Dlatego więzienia są przepełnione, funkcjonariusze śledczy pracują ponad
siły, natomiast do etapowych punktów i obozów kierowane są transporty
nieproporcjonalnie mniejsze.
Z kogo składa się ten „złoty” potok aresztowanych? Są to wszyscy, którzy
niegdyś, przed 15. laty, mieli jakiś „interes”, handlowali, zarabiali
jako rzemieślnicy i mogliby zdaniem GPU, odłożyć trochę złota. Ale u
tych właśnie złota najczęściej już nie ma: inwestowali w ruchomości czy
w nieruchomości – a to rozpłynęło się już, zostało skonfiskowane podczas
rewolucji, nic im nie zostało. Najwięcej oczekuje się po aresztowanych
technikach dentystycznych, jubilerach, zegarmistrzach. Donosy pozwalają
na wykrycie złota w rękach najmniej podejrzanych: stuprocentowy robotnik
fabryczny zdobył jakoś i przechowuje sześćdziesiąt mikołajowskich
złotych pięciorublówek; znany syberyjski partyzant Murawiew przyjechał
do Odessy, mając za pazuchą woreczek ze złotem złupionym podczas wojny
domowej: każdy tatarski furman w Petersburgu ma złoto w zapasie. Czy to
na pewno prawda? – przekonać się można tylko w katowni. Nic a nic, ani
proletariackie pochodzenie, ani rewolucyjne zasługi nie pomogą temu, na
kogo ktoś doniósł, że ma złoto. Wszyscy oni zostaną aresztowani i
stłoczą się w celach GPU masą ludzką, której dotąd nie można sobie było
wyobrazić – ale tym lepiej, prędzej oddadzą! Dochodzi do zupełnej
kontuzji: kobiety i mężczyźni siedzą w jednych celach i załatwiają się
do jednego kibla – ale kto by tam zważał na takie drobnostki, oddajcie
złoto, gady! Funkcjonariusze nie piszą protokołów z przesłuchań, bo to
papierek nikomu niepotrzebny, nikogo to nie interesuje, czy da się potem
wysmażyć wyrok, czy nie, ważne jest tylko jedno: oddaj złoto, gadzie!
Państwu złoto potrzebne, a tobie na co się zdało? Śledczy tracą głos i
siły na groźby i tortury, ale jest sposób generalny: karmić tylko słonym
jadłem, a pić nie dawać. Kto odda złoto – ten dostanie wody! Za kubek
czystej wody – czerwońca!
Gubi ludzi kruszec ten...
Od poprzedzających go i następujących po nim aresztanckich potoków ten
różni się tym, iż – no, nie połowa, ale przynajmniej jakaś część tych
ludzi dzierży swój los we własnych, drżących rękach. Jeśli rzeczywiście
nie masz żadnego złota – to jesteś w beznadziejnym położeniu, będą cię
tu bić, przypiekać, katować i tłamsić aż do śmierci – albo póki sami
naprawdę ci nie uwierzą. Ale jeśli masz złoto, to sam określasz granice
katuszy, granice własnej wytrzymałości, swój przyszły los.
Psychologicznie to rzecz wcale nie łatwiej-sza – przeciwnie, bo możesz
się pomylić i teraz już sam sobie będziesz winien, raz na zawsze.
Oczywiście, kto już zna obyczaje panujące w tej instytucji, ten ustąpi i
odda, to najłatwiej. Nie wolno jednak ustępować od razu: nie uwierzą,
żeś wszystko już oddał, będą cię trzymać dalej. Ale oddawać zbyt późno
też nie wolno: wytrzęsą z ciebie duszę albo ze złości wlepią duży,
wyrok. Jeden z tych tatarskich furmanów wytrzymał wszystkie męki: nie
mam złota! Wówczas wsadzili jego żonę, ją też dręczyli, ale Tatar dalej
swoje: nie mam złota! Aresztowali więc mu córkę – tu już Tatar nie
wytrzymał i oddał swoje sto tysięcy rubli. Rodzinę wypuścili – ale jemu
wsolili wyrok jak się patrzy. Najordynarniejsze wątki kryminalne i opery
o rozbójnikach wzięte zostały na serio i doczekały się realizacji w
życiu wielkiego państwa.
Wprowadzenie paszportyzacji na progu lat 30. też zapewniło obozom nowe
kontyngenty ludzkie. Podobnie jak Piotr I uprościł konstrukcję
społeczeństwa wymiatając do czysta wszystkie międzystanowe bruzdy i
miedze, tak też działał nasz system paszportowy: wymiatał mianowicie
całe to robactwo nieokreślonego gatunku, godził w tę przebiegłą,
bezdomną i nie przypisaną do żadnej warstwy część ludności. Zresztą – z
początku zdarzały się często ludziom nieporozumienia z tymi paszportami:
i niezameldowanych i niewymeldowanych w porę wyprawiano na Archipelag,
choćby na roczek...
Tak oto pieniły się i toczyły strumienie ludzkie – ale wszystkie
przerósł wielomilionowy potok rozkułaczonych, gdy trysnął w latach
1929–30. Był niewiarygodnie obfity i nie dałaby mu rady nawet najszerzej
rozbudowana sieć więzień śledczych (zapchana ponadto przez „złotonośny”
potok), ale minął ją, bo od razu kierowany był transportami na etapy, do
kraju GUŁag. Ten potok (ten ocean!) tak nabrzmiał i wezbrał w jednej
chwili, że wystąpił z brzegów i rozlał się daleko poza obręb
wszystkiego, na co może pozwolić sobie system sądowo–więzienny ogromnego
nawet państwa. Nie można znaleźć dlań porównania w całej historii Rosji.
Była to wędrówka ludów, katastrofa etniczna. Ale kanały GPU i GUŁagu tak
mądrze były pomyślane, że miasta nawet by nie zauważyły, co się dzieje –
gdyby nie trzyletni głód, który spadł na nie, głód dziwny, bo ani suszy,
ani wojny.
Potok ten różnił się od wszystkich poprzednich również tym, że nikt się
nie fatygował, aby naprzód brać głowę rodziny, a potem dopiero
zastanawiać, się, co zrobić z resztą. Bynajmniej, tu wypalano od razu
gniazdo zarazy, brano tylko całe rodziny naraz i nawet baczono pilnie,
aby żadne z dzieci – czternaste–, dziesięcio–, czy sześcioletnie nie
odbiło się od stada: wszystko, co tylko dało się naskrobać, miało być
posłane w to samo miejsce, na tę samą zgubę. (Był to PIERWSZY taki
eksperyment, przynajmniej w historii nowożytnej. Powtórzy go później
Hitler na Żydach, a Stalin przeprowadzi go ponownie na ludach winnych
zdrady albo podejrzanych o nią).
Potok ten tylko w znikomej części składał się z owych kułaków, których
imieniem był nazwany na pokaz. Kułak – to przezwisko nadawane W Rosji
bezwzględnym kutwom, wiejskim kupczykom, żyjącym nie z własnej pracy,
lecz z wyzysku, bogacącym się na lichwie i pośrednictwie w handlu. Takie
pijawki po wsiach jeszcze przed rewolucją liczone były na palcach,
rewolucja zaś w ogóle usunęła im ziemię spod nóg. Następnie, już po roku
siedemnastym, rozszerzając niepomiernie znaczenie tego słowa, zaczęto
termin kułak stosować (w oficjalnych i agitacyjnych publikacjach, skąd
przedostał się do mowy codziennej) w ogólności do tych, którzy
korzystali z pracy najmitów, parobków, choćby z powodu czasowego braku
rąk do pracy w rodzinie. Ale nie zapominajmy tu, że po rewolucji już nie
można było za pracę najemną nie dać słusznej zapłaty – parobków bronił
kombied i rada gromadzka, spróbowałby kto skrzywdzić parobka! A –
należnie opłacany – wynajem rąk do pracy dozwolony jest w naszym kraju
po dziś dzień.
Ale zjadliwe przezwisko kułak używane było w coraz szerszym i szerszym
znaczeniu i 1930 roku tak nazywano już W OGÓLE WSZYSTKICH DOBRYCH
GOSPODARZY, krzepko przywiązanych do swojej ziemi, do swojej pracy, a
choćby tylko do swoich poglądów na życie. Przezwisko kułak wykorzystane
było po to, aby położyć koniec chłopskiej krzepie. Trzeba to
przypomnieć, trzeba uprzytomnić sobie, że zaledwie dwanaście lat minęło
od wydania wielkiego Dekretu o Ziemi – tego właśnie, bez którego
chłopstwo nie poszłoby za bolszewikami, a rewolucja październikowa nie
mogłaby zwyciężyć. Ziemia została rozdana w przewidzianych terminach,
wszystkim PO RÓWNO.
Zaledwie dziewięć lat temu chłopi wrócili z Armii
Czerwonej i rzucili się do uprawy tej swojej zawojowanej ziemi. I nagle
– tu kułacy, tam biedacy. Skąd się to wzięło? Czasem – powodem był
fortunny albo niefortunny skład rodziny. Ale czy nie bardzo to zależało
od lepszego stanu inwentarza, czasem od pracowitości i uporu? I oto
teraz tych chłopów, którzy w 1928 roku nakarmili jeszcze całą Rosję
swoim chlebem – rugują miejscowe niezguły i przyjezdni miastowi ludzie.
Jakby ich bies opętał, jakby wyzbyli się wszelkich, ludzkich uczuć i
ludzkich obyczajów, utrzymujących się przez tysiąclecia – zaczęli
najlepszych rolników łapać hurmem, razem z rodzinami i bez żadnego
mienia, gołych wyganiać na północne pustynie, w tundry, do tajgi.
Deportacja tak masowa musiała obfitować w dodatkowe komplikacje. Trzeba
było oczyścić wsie także z tych chłopów, którzy po prostu nie bardzo
chcieli wstępować do kołchozów i nieufnie odnosili się do życia w
gromadzie, o którym nie mieli dotąd pojęcia, obawiając się (wiemy teraz,
jak słusznie), iż sprowadzi się ono do rządów nierobów, do przymusu i
przymierania głodem. Trzeba było też pozbyć się tych chłopów (często
całkiem niezamożnych), którzy lubiani byli przez sąsiadów za swoje
zawadiactwo, siłę fizyczną, stanowczość, za to, że słychać ich było na
zebraniach, że sami lubili sprawiedliwość. Dawało im to niezależność i
przez to niebezpieczni byli dla kołchozowej zwierzchności. A jeszcze w
każdej wsi byli tacy, którzy OSOBIŚCIE stali na zawadzie miejscowym
aktywistom. Teraz nadarzała się najlepsza okazja, żeby odbić sobie na
nich zazdrość, zawiść, obrazę. Dla wszystkich tych przyszłych ofiar
potrzebny był nowy termin – i zaraz się znalazł. Nie miał w sobie nic
„socjalnego”, ekonomicznego, ale brzmienie miał doskonałe: podkułacznik.
To znaczy, że w moich oczach jesteś poplecznikiem wroga. To wystarczy!
Najnędzniejszego oberwańca, wyrobnika, można bez kłopotu zaliczyć do
podkułaczników.
Tak oto dwa słowa wystarczyły, żeby ująć w cęgi wszystkich tych, którzy
stanowili o samej treści wsi, jej energii, jej rozumie i pracowitości,
jej sile oporu i sumieniu. Wywieziono ich – i kolektywizacja została
przeprowadzona.
Ale ze wsi już uspółdzielnionych popłynęły nowe potoki aresztowanych:
– potok szkodników. Wszędzie zaczęto wykrywać agronomów–szkodników,
którzy dotąd całe życie pracowali uczciwie, a teraz umyślnie jęli
zachwaszczać rosyjskie pola (oczywiście – na zlecenie moskiewskiego
instytutu, właśnie zdemaskowanego bez reszty. Toć właśnie tu odnajdujemy
tych 200.000 nie wyaresztowanych w swoim czasie członków TKP!). Jedni z
tych agronomów nie wykonują dogłębnie naukowych dyrektyw Trofima Łysenki
(z tą falą zesłany został w 1931 roku do Kazachstanu „król kartofli”
Lorch). Inni wykonują je zbyt ściśle – i tym sposobem wykazują ich
głupotę (w 1934 roku pskowscy agronomowie wysiali siemię lniane na śnieg
– dokładnie tak, jak kazał Łysenko. Siemię spęczniało, spleśniało i
poszło na marne. Wielkie połacie pól przez rok stały pustką. Łysenko nie
mógł oświadczyć, że śnieg jest kułakiem, albo że sam on jest durniem.
Oznajmił zatem, że agronomowie są kułakami i że wypaczyli jego
technologię. I agronomowie pojechali na Sybir). A nadto prawie we
wszystkich stacjach maszyn rolniczych wykryto szkodnictwo przy remoncie
ciągników (teraz wiemy, czym się tłumaczą niepowodzenia kołchozów w
pierwszych latach istnienia!);
– potok „za straty przy zbiorach” („straty” wynikały z porównania
zbiorów rzeczywistych z dowolną cyfrą, ustaloną wiosną przez „komisję
wstępnej oceny zbiorów”);
– „za niewykonanie zobowiązań wobec państwa w zakresie dostaw ziarna”
(komitet rejonowy partii zobowiązał się, kołchoz nie poradził – no to
jazda za kraty!);
– potok „kłosokradów”. Nocne, ręczne obcinanie kłoska po kiosku w polu!
– Całkiem nowy rodzaj pracy i nowy rodzaj żniw! Był to potok niemały –
były to całe dziesiątki tysięcy włościan, często nawet nie dorośli
chłopi i baby, tylko wyrostki i dziewczęta, chłopcy i dziewuszki,
których starsi posyłali nocami na skubanie, bo nie mieli nadziei na
zapłatę w ziarnie z kołchozu za swoje roboczodniówki. Za to gorzkie i
nie bardzo opłacalne zajęcie (za czasów pańszczyzny chłopi jednak nie
dochodzili do takiej nędzy!) sądy wymierzały kary, jak się należy:
dziesięć lat – jako za nadzwyczaj niebezpieczne przywłaszczenie mienia
socjalistycznego – na podstawie ustawy z 7 sierpnia 1932 roku (w
żargonie więziennym – ustawa siedem–osiem).
Ta ustawa z ”siódmego–ósmego” umożliwiła jeszcze osobno spory dopływ
aresztantów z placów budowy pierwszej i drugiej pięciolatki, z
transportu, z handlu, z fabryk. Wielkie sprzeniewierzenia były z urzędu
domeną NKWD. Potok ten trzeba mieć także w przyszłości na uwadze, jako
sączący się stale i szczególnie obfity w latach wojny – przez całe 15
lat (aż do 1947 roku, kiedy to ustawa uległa rozszerzeniu i
obostrzeniu).
Ale wreszcie nadchodzi chwila wytchnienia! Wreszcie wyschną teraz te
rzeki aresztantów! – towarzysz Mołotow powiedział przecież 17 maja 1933
roku: „widzimy nasz cel nie w masowych represjach”. Fuu, już był
najwyższy czas. Dość nocnych lęków Ale co to za psie ujadanie? Huzia!
Huzia!
Otóż to! Zaczęła się kirowska fala aresztowań w Leningradzie. Napięcie w
tym mieście uznane zostaje za tak wielkie, że formuje się sztaby NKWD
przy każdej radzie dzielnicowej i wprowadza się „przyśpieszoną”
procedurę sądową (wcześniej też nie dawała ona powodów do skarg na
zbytnią powolność) bez prawa apelacji (wcześniej też nie bardzo z niego
korzystano). Istnieje przekonanie, że jedna czwarta ludności Leningradu
została wyczyszczona w latach 1934–35. Pogląd ten niech spróbują obalić
ci, którzy znają ścisłą cyfrę i mogą ją przedstawić. (Była to zresztą
nie tylko leningradzka fala, rozeszła się wystarczająco szeroko po całym
kraju W formie znanej już, choć bałamutnej: usunięto ze stanowisk
wszystkich przyczajonych tam jeszcze popowskich synów, byłych ziemian i
każdego, kto miał krewnych za granicą).
W tak rwących potokach zawsze ginęły skromne, zwykłe strumyczki, które
nie robiły zbytniego hałasu, ale sączyły się wciąż. Są to:
– Członkowie Schotzbundu, którzy przegrali bitwę klasową we Wiedniu i
postanowili szukać ratunku w ojczyźnie międzynarodowego proletariatu;
– esperantyści (te bandę szkodników Stalin i Hitler tępili jednocześnie,
każdy u siebie);
– niedobitki Wolnego Towarzystwa Filozoficznego, nielegalne kółka
filozoficzne;
– nauczyciele, nie mogący się pogodzić z przodującą
zespołowo–laboratoryjną metodą nauczania (w 1933 roku Natalia Iwanowna
Bugajenko aresztowana została przez rostowskie GPU, ale po trzech
miesiącach dochodzeń stało się wiadome, dzięki nowemu rozporządzeniu, że
metoda ta jest biedna. Została więc zwolniona);
– współpracownicy Politycznego Czerwonego Krzyża, którzy – dzięki
wysiłkom Katarzyny Pieszkowej – wciąż jeszcze bronili swego prawa do
istnienia;
– górale z Kaukazu Północnego za powstanie (1935 roku), nacjonaliści
napływają to z jednego końca kraju, to z drugiego. (Na budowie Kanału
Wolga–Moskwa gazety mniejszościowe ukazywały się w czterech językach:
była tatarska, azerbejdżańaka, uzbecka i kazachska. Musiały więc mieć
czytelników!);
– i znów – ludzie wierzący, teraz ci, co nie chcieli pracować w
niedzielę (a wprowadzono oficjalnie tydzień pięciodniowy lub
sześciodniowy), kołchoźnicy, dopuszczający się sabotażu, lub strajku w
dni świąt kościelnych, jak to czynili za czasów gospodarki prywatnej;
– i jak zawsze – ci, którzy nie zgodzili się zostać konfidentami NKWD.
(Zaliczani tu bywali także duchowni, którzy nie chcieli zdradzić
tajemnicy spowiedzi – ORGANY szybko zdały sobie sprawę, jak by Im się
przydało znać treść spowiedzi, nareszcie byłaby jakaś korzyść z
religii);
– a członków sekt biorą coraz gęściej;
– a socjalistyczny Wielki Pasjans wciąż trwa.
I wreszcie, dotąd ani razu jeszcze niewymieniony, ale cały czas płynący
potok DZIESIĄTEGO PARAGRAFU, alias KRA (Kontr–Rewolucyjna Agitacja),
alias ASA (Anty–Sowiecka Agitacja). Potok Dziesiątego Paragrafu jest
chyba tu zjawiskiem najtrwalszym – nigdy nie wysychał, a podczas
wielkich powodzi, jak w 37., 45., lub 49. roku wzbierał szczególnie
obficie.
*
Oto paradoks: całej wieloletniej działalności wszechobecnych i wiecznie
czujnych ORGANÓW dawał siłę JEDEN jedyny artykuł ze stu czterdziestu
ośmiu składających się na dział szczegółowy Kodeksu Karnego z 1926 roku.
Ale chwałę tego artykułu głosić by można z pomocą jeszcze większej
ilości epitetów, niż ta, którą znalazł Niekrasow by uczcić Matkę–Rosję,
albo Turgieniew, by sławić język rosyjski: wielki, potężny, hojny,
rozgałęziony, wieloraki, wszechogarniający Pięćdziesiąty Ósmy, panujący
nad całym bogactwem przejawów życia nie tyle dzięki formalnemu brzmieniu
swoich paragrafów, ile za sprawą ich dialektycznej i nadzwyczaj
szerokiej interpretacji.
Któż z nas nie odczuł jego wszechogarniającego uścisku? Zaiste, nie ma
pod słońcem takiego wykroczenia, zamiaru, czynu, ani rodzaju
bezczynności, którego nie mogłaby dotknąć karząca ręka Pięćdziesiątego
Ósmego artykułu.
Niemożliwością było sformułować go w sposób aż tak szeroki, okazało się
za to możliwe dać mu odpowiednio szeroką wykładnię.
58. artykuł nie stanowił w kodeksie samodzielnego rozdziału, dotyczącego
przestępstw politycznych i nigdzie nie jest napisane, że to artykuł
„polityczny”. Nie, wraz z artykułami odnoszącymi się do przestępstw
przeciw systemowi zarządzania i do bandytyzmu, składa się on na dział
„przestępstw państwowej wagi”. W ten sposób pierwszym słowem Kodeksu
Karnego była odmowa uznania kogokolwiek na naszym terytorium za
przestępcę politycznego; są wyłącznie kryminalni.
58. artykuł składał się z 14 paragrafów.
Z pierwszego paragrafu dowiadujemy się, że za czyn kontrrewolucyjny
uznane jest każde działanie (a w dodatkowym świetle art. 6. KK – także
każde zaniechanie) mające na celu... wystawienie na szwank władzy...
Szeroka wykładnia pozwala stwierdzić, że gdy więzień w obozie odmawia
pójścia do pracy, bo jest głodny i opadł z sił – to dopuszcza się
przestępstwa wystawienia na szwank władzy. Pociąga to za sobą –
rozstrzelanie. (W latach wojny rozstrzeliwano „za odmowę”).
W 1934 roku, kiedy przywrócony był naszej mowie termin Ojczyzna, dodane
zostały do tego paragrafu punkty dotyczące zdrady Ojczyzny – 1–a, l–b,
l–c, l–d. W myśl tych punktów, działania wystawiające na szwank moc
wojenną ZSRR karane są rozstrzelaniem (1–b), a tylko przy istnieniu
okoliczności łagodzących, oraz tylko w stosunku do osób cywilnych (l.–a)
kara ogranicza się do lat dziesięciu.
Spójrzmy na to szerzej: gdy naszym żołnierzom za pójście do niewoli
(narażenie na szwank potęgi wojennej!) dawano zaledwie dziesięć lat
odsiadki, to było to przejawem humanizmu, dochodzącego wręcz do
bezprawia. Zgodnie ze stalinowskim kodeksem, wszyscy oni po powrocie do
kraju powinni właściwie zostać rozstrzelani.
(Albo inny jeszcze przykład szerokiej wykładni. Dobrze pamiętam pewne
spotkanie w Butyrkach latem 1946 roku. Pewien Polak urodził się był we
Lwowie, gdy miasto to wchodziło jeszcze w skład monarchii
austro–węgierskiej. Aż do drugiej wojny światowej mieszkał w swoim
mieście, w Polsce, po czym wyjechał do Austrii, tam był wzięty do
wojska, tam go też aresztowali nasi w 1945 roku. Dostał dychę z artykułu
541 ukraińskiego wariantu kodeksu, to znaczy – za zdradę swojej ojczyzny
UKRAINY! – bo przecież miasto Lwów w tym czasie, to był już ukraiński
Lwów! I biedak ani rusz nie potrafił dowieść w czasie śledztwa – że
wyjechał do Wiednia nie po to, aby zdradzać Ukrainę! No i tak psim
swędem został już zdrajcą).
Ważnym poszerzeniem wykładni paragrafu o zdradzie było stosowanie go w
”sensie artykułu 19. KK” – czyli „biorąc pod uwagę zamiar”. To znaczy
żadnej zdrady nie było – ale funkcjonariusz śledczy zakładał zamiar
zdrady – i to wystarczało, aby dać człowiekowi najsurowszy wymiar, jak
za zdradę faktyczną. Co prawda, artykuł 19. przewiduje karę nie za
zamiar, lecz za przygotowanie, ale przy dialektycznym podejściu można
także zamiar uznać za przygotowanie. Zaś „czynienie przygotowań jest tak
samo karalne (tzn. wymiar kary jest ten sam) jak samo przestępstwo”
(KK). I w ogóle -
- nie czynimy rozróżnień między intencją a samym przestępstwem – na tym
polega wyższość sowieckiej jurysdykcji nad burżuazyjną!
Nieograniczoną pojemność nadawał wykładni każdego paragrafu specjalny
artykuł 16. KK – „Per analogiam”. Kiedy wykroczenie nie pasowało
bezpośrednio do żadnego paragrafu, sędzia mógł je kwalifikować „per
analogiam”.
Paragraf drugi mówi o powstaniu zbrojnym, zagarnięciu władzy w stolicy i
na prowincji, zwłaszcza w celu oderwania gwałtem jakiejkolwiek części
terytorium Związku Republik. Kary – do śmierci przez rozstrzelanie
włącznie (podobnie, jak w KAŻDYM z następnych paragrafów.)
W poszerzonym ujęciu (nie można było tak sformułować artykułu, ale
rewolucyjne poczucie prawa tak uczy): odnosi się to do wszelkich prób
skorzystania z prawa każdej republiki do wystąpienia ze Związku
Sowieckiego. Przecież mówiąc o oderwaniu „gwałtem” – nie precyzuje się,
wobec kogo gwałt ma miejsce. Nawet gdyby cała ludność republiki życzyła
sobie tej separacji, ale w Moskwie by jej sobie nie życzono, toteż
będzie to „gwałt”. Tak więc, wszyscy estońscy, łotewscy, ukraińscy i
turkiestańscy nacjonaliści bez trudu otrzymywali z tego paragrafu swoją
dychę czy dwadzieścia pięć.
Trzeci paragraf: „Pomoc, okazywana w jakiejkolwiek bądź formie obcemu
mocarstwu znajdującemu się w stanie wojny z ZSRR”.
Paragraf ten dawał możność postawienia przed sądem KAŻDEGO obywatela,
który spędził jakiś czas na terenach okupowanych, niezależnie od tego,
czy tylko przybił obcas niemieckiemu żołnierzowi, czy sprzedał mu pęczek
rzodkiewek, lub każdej kobiety, który z Niemcem zatańczyła, albo
spędziła z, nim noc. Nie każdy pociągany był pod sąd z tego paragrafu
(zbyt wielu ludzi było pod okupacją), ale mógł być skazany każdy.
Paragraf czwarty mówił o (wkraczamy tu w dziedzinę fantazji) pomocy
okazywanej międzynarodowej burżuazji.
Myślałby człowiek: do kogo to się w ogóle odnosi? Ale – interpretując
szeroko i opierając się na sumieniu rewolucyjnym – znaleziono
odpowiednią kategorię bez kłopotu: wszyscy emigranci, którzy opuścili
kraj przed 1920 rokiem, to znaczy kilka lat przed sporządzeniem tego
kodeksu, i zostali przydybani w Europie przez naszą armię ćwierć wieku
później (1944–1945) dostawali artykuł 58–4: dziesięć lat, albo śmierć
przez rozstrzelanie. Czym bowiem zajmowali się za granicą, jeśli nie
okazywaniem pomocy międzynarodowej burżuazji? (Przykład kółka melomanów
dowiódł już nam, że okazywać można było pomoc także wewnątrz ZSRR).
Pomagali jej także wszyscy eserzy, wszyscy mienszewicy (na ich cześć ten
paragraf wymyślono), a później też inżynierowie z Gospłanu i WSNCh.
Paragraf piąty: skłanianie obcego mocarstwa do wydania wojny ZSRR.
Stracona okazja: rozciągnąć ten paragraf na czynności Stalina i jego
świty dyplomatycznej oraz wojskowej w latach 1940–41. Ślepota i głupota
tych ludzi do tego właśnie wiodła. Któż, jeśli nie oni doprowadzili
Rosję do haniebnych, niesłychanych klęsk, nieporównanie gorszych od
porażek carskiej Rosji w 1904 czy w 1915 roku? Klęsk, jakich nie
pamiętała Rosja od XIII wieku?
Paragraf szósty – szpiegostwo:
był interpretowany tak szeroko, że gdyby policzyć wszystkich, skazanych
na jego podstawie, to można by pomyśleć, że ani z rolnictwa, ani z pracy
w przemyśle, ani z żadnej innej roboty nie utrzymywał się nasz naród za
Stalina, tylko ze szpiegostwa i że żył na koszt obcych wywiadów.
Szpiegostwo – było to coś bardzo wygodnego dzięki, swej prostocie, coś
zrozumiałego i dla ciemnego kryminalisty, i dla uczonego prawnika, i dla
dziennikarza i dla całej opinii.
Szerokość wykładni polegała jeszcze na tym, – że wyroki dawano nie po
prostu za szpiegostwo, lecz za PSz – Podejrzenie o Szpiegostwo. (Albo –
NSz – Niedowiedzione Szpiegostwo, za co też leciała cała szpula!).
a nawet za
SWPSz:– stosunki, wywołujące (!) podejrzenie o szpiegostwo.
Wystarczy na przykład, że znajoma znajomej twojej żony szyła sobie
suknię u tej samej krawcowej (rzecz jasna, współpracującej z NKWD), co
żona jakiegoś zagranicznego dyplohnaty.
Te wszystkie 58–6, PSz i SWPSz – były to paragrafy przylepne, pociągały
za sobą surowe traktowanie, bezustanną obserwację więźnia (wszak obcy
wywiad może wyciągnąć macki, w ślad za swoim człowiekiem – aż do obozu)
i nie dawały prawa do poruszania się bez konwoju. W ogóle wszystkie
paragrafy literowe, to znaczy – wcale nie artykuły prawa, lecz właśnie
te strach budzące kombinacje dużych liter (w tym rozdziale natkniemy się
jeszcze na inne) nosiły na sobie stale nalot zagadkowości, nigdy nie
było dokładnie wiadomo, czy to odgałęzienia artykułu 58., czy też coś
samoistnego i bardzo niebezpiecznego. Więźniowie z paragrafem literowym
w wielu obozach byli upośledzeni nawet w porównaniu z ”grupą 58”.
Paragraf siódmy: działanie na szkodę przemysłu, transportu, handlu,
obiegu pieniężnego i spółdzielczości.
W latach 30. ten paragraf ostro poszedł w ruch i zdobył popularność
wśród mas pod uproszczoną i zrozumiałą powszechnie nazwą szkodnictwa.
Rzeczywiście, wszystkie dziedziny wymienione w Paragrafie Siódmym co
dzień ponosiły jakieś widoczne i nie dające się ukryć szkody – ktoś tu
więc chyba był winien?... Przez wieki nasz lud tworzył i budował, a
zawsze rzetelnie, nawet, gdy harował na panów. O żadnym szkodnictwie nie
było nawet słychu od czasów samego Ruryka. I oto, gdy po raz pierwszy
cały dostatek znalazł się w rękach ludu – setki tysięcy najlepszych jego
synów z niewiadomych powodów zabrało – się do szkodnictwa. (Szkodnictwo
w rolnictwie nie było w tym paragrafie uwzględnione, ponieważ jednak bez
niego nie sposób było wyjaśnić rozsądnie, czemu pola zarastają
chwastami, zbiory maleją, a maszyny łamią się – więc dialektyczne
wyczucie kazało wprowadzić także to pojęcie).
Paragraf ósmy – terror (nie ów terror, który miał „uzasadnić i uprawnić”
sowiecki kodeks karny.
Terror rozumiany był bardzo, a bardzo szeroko: nie uważano za terror
teraz rzucania bomb pod karety gubernatorów; za to na przykład nabicie
pyska osobistemu wrogowi – jeśli okazywał się aktywistą partyjnym,
komsomolskim, albo milicyjnym – już oznaczało terror. Tym bardziej
zabójstwo aktywisty, nigdy nie uznawane było za równe zabójstwu zwykłego
obywatela (zresztą to samo rozróżnienie istnieje już w kodeksie
Hammurabiego w XVIII wieku przed naszą erą). Jeśli jakiś mąż zabił
kochanka żony, i okazywało się, że kochanek był bezpartyjny, to mąż miał
szczęście, dostawał artykuł 136, był przestępcą pospolitym, elementem
socjalnie bliskim i mógł paradować po obozie bez konwoju. Jeśli zaś
kochanek był partyjny, to mąż stawał się wrogiem ludu na podstawie
artykułu 158–8.
Jeszcze ważniejsze rozszerzenie wykładni można było uzyskać przez
zastosowanie paragrafu 8. w rozumieniu, wspomnianego już, artykułu 19.,
to znaczy – w sensie przypuszczalnego zamiaru. Nie tylko bezpośrednia
groźba przy kiosku z piwem: „No, poczekaj tylko!” skierowana pod adresem
aktywisty, ale również głośna uwaga zapalczywej przekupki z rynku „ach,
żeby go pokręciło!” kwalifikowana była jako TZ–7 terrorystyczne zamiary
i dawała podstawy do stosowania artykułu z całą surowością.
Dziewiąty paragraf – zniszczenie albo uszkodzenie... drogą wysadzenia w
powietrze, albo podpalenia (dla celów kontrrewolucyjnych, to już
nieodzowne), zwane w skrócie dywersją.
Poszerzenie wykładni polegało na tym, że cele kontrrewolucyjne
delikwentowi były imputowane (śledczy już lepiej wiedział, co się dzieje
w świadomości przestępcy!), a jakaś ludzka nieostrożność, omyłka,
wszelkie niepowodzenie w pracy, fiasko produkcyjne – nie mogło być
darowane, uważane było za dywersję. Ale, żaden paragraf artykułu 58. nie
był interpretowany tak szeroko i z takim zaangażowaniem, taką
rewolucyjną żarliwością, jak Dziesiąty. Oto jego brzmienie: „Propaganda
albo agitacja, zachęcająca do obalenia, podkopania, albo osłabienia
władzy sowieckiej... a również rozpowszechnianie, albo przygotowanie,
bądź przechowywanie publikacji tejże treści...”
Paragraf ten określał w OKRESIE POKOJU tylko dolną granicę kar (byle nie
za mało!... byle nie nazbyt pobłażliwie!) górna zaś NIE PODLEGAŁA
OGRANICZENIOM!
Tak nieulękłym okiem patrzyło wielkie Mocarstwo na SŁOWO poddanego.
Z rozszerzonych wykładni tego sławetnego paragrafu te zasłużyły na
największą sławę:
– za „agitację, zachęcającą do...” mogła być uznana przyjacielska (albo
nawet małżeńska) rozmowa w cztery oczy, albo osobisty list; zachętą
mogła być nawet prywatna rada. (Wnioskujemy – „mogła, mógł być” stąd, że
TAK NIERAZ BYWAŁO). „Podkopaniem albo osłabieniem” władzy był wszelki
pogląd niezgodny z poglądem dzisiejszej gazety albo nie sięgający wyżyn
jej entuzjazmu. Bo wszak osłabia wszystko to, co nie umacnia!
Przecież podkopuje wszystko to, co nie jest stuprocentowo uzgodnione!
I ten kto nie śpiewa dziś razem z nami,
Ten jest przeciwko nam!
(Majakowski)
– za „przygotowanie kontrrewolucyjnych publikacji” uznawane było
napisanie w jednym jedynym egzemplarzu listu, notatki, intymnego
pamiętnika.
W tak fortunny sposób poszerzony – jakiej to MYŚLI – kontemplowanej,
wygłoszonej, czy zapisanej – nie miał w swoim zasięgu Dziesiąty
Paragraf?
Paragraf jedenasty był osobliwością: nie miał samodzielnej wagi,
dostarczał jedynie dodatkowego balastu do każdego z uprzednio
wymienionych punktów – jeżeli działanie przestępcze miało charakter
grupowy, albo gdy złoczyńcy tworzyli organizację.
W istocie wykładnia poszerzała się aż do tego stopnia, że żadna
organizacja już nie była potrzebna, . Ten wyszukany sposób interpretacji
poznałem na własnym przykładzie. Było nas dwóch pisujących do siebie
listy, a więc zajmujących się tajną wymianą myśli. Dwóch – to związek
organizacji, a więc to już organizacja!
Paragraf dwunasty miał najczęstszą styczność z sumieniami obywateli:
dotyczył przestępstwa nie doniesienia o każdym z wymienionych poprzednio
czynów. Także za ciężki grzech niezłożenia donosu PUŁAP KARY NIE BYŁ
OGRANICZONY!
Paragraf ten był sam przez się taje szeroko pojęty, że dalszych
poszerzeń wykładni nie wymagał. WIEDZIAŁ – A NIE POWIEDZIAŁ – toć to
wszystko jedno, jakby sam popełnił zbrodnię!
Paragraf trzynasty, jak wolno było sądzić, dawno już nieaktualny,
dotyczył służby w carskiej ochranie. (Analogiczna służba – tylko nieco
później, uważana jednak była za patriotyczny wyczyn).
Punkt czternasty karał za „świadome – uchylenie się od wykonania
określonych obowiązków, albo umyślnie niedbałe ich wykonanie”:
przewidywane były kary, oczywiście, aż do rozstrzelania włącznie. W
skrócie nazywało się to „sabotażem” albo „ekonomiczną kontrrewolucją”.
Odróżnić to, co umyślne, od tego, co nieumyślne mógł tylko
funkcjonariusz śledczy, opierając się na swoim rewolucyjnym poczuciu
sprawiedliwości. Ten sam paragraf stosowany był do chłopów, nie
wykonujących dostaw obowiązkowych. Na podstawie tegoż paragrafu sądzono
kołchoźników, nie mających na swoim koncie koniecznej ilości
roboczodniówek. I więźniów w obozie, nie wykonujących normy. A
rykoszetem zaczęto po wojnie stosować ten paragraf do szemranych
kryminalistów z ferajny, za ucieczkę z obozu. Dzięki szerokiej wykładni
ucieczka taka nie była już dowodem tęsknoty za lubą wolnością, lecz
próbą poderwania systemu obozowego.
Taki to był ostatni płatek wachlarza 58. artykułu – wachlarza
rozczapierzonego nad całym obszarem ludzkiego życia.
Po tym przeglądzie wielkiego ARTYKUŁU nie potrafi już nas byle co
zadziwić przy dalszych rozważaniach. Gdzie jest prawo – tam jest też
przestępstwo.
*
Bułat 58. artykułu wypróbowany w 1927 roku zaraz po wykryciu, hartowany
później we wszystkich potokach następnego dziesięciolecia – zastosowany
został z pełnym rozmachem i świstem przy ataku Prawa na Lud w latach
1937–38.
Trzeba zaznaczyć, że operacja 1937 roku nie miała w sobie nic
żywiołowego, lecz była zaplanowana, że w pierwszej połowie tego roku w
licznych więzieniach Związku przeprowadzono odpowiednie przeróbki – z
cel wyniesiono prycze – porobiono nary na całą szerokość celi, jedno– i
dwukondygnacyjne. Starzy aresztanci wspominają, że ponoć już pierwszy
cios był zmasowany, zadano go pewnej nocy sierpniowej, na całym obszarze
kraju jednocześnie (ale znając naszą nieudolność, nie bardzo mi się chce
temu wierzyć). Jesienią zaś, kiedy wszyscy wierzyli święcie w powszechną
wielką amnestię – w związku z dwudziestoleciem Października, figlarz
Stalin dorzucił do kodeksu nowe, niesłychane dotąd terminy kar – 15 i 20
lat.
Nie ma potrzeby powtarzania tu o roku 1937 tego, co już o nim pisano i
co nieraz jeszcze będzie powtórzone: że był to cios druzgoczący
kierownicze kadry partii, administracji, dowództwa armii – i najwyższe
kręgi samego GPU–NKWD. W ani jednym chyba okręgu nie uchował się ani
jeden pierwszy sekretarz obkomu albo przewodniczący rady okręgowej;
Stalin dobierał sobie poręczniejszych ludzi.
Olga Czawczawadze opowiada, jak to się odbywało w Tbilisi: w 38. roku
aresztowano przewodniczącego rady miejskiej, jego zastępcę, wszystkich
(jedenastu) naczelników wydziałów, ich pomocników, wszystkich głównych
księgowych, wszystkich naczelnych ekonomistów. Wyznaczono nowych. Minęły
dwa miesiące. I już znowu idą do więzienia: przewodniczący, zastępca –
wszyscy (jedenastu) naczelnicy wydziałów, wszyscy główni księgowi,
wszyscy naczelni ekonomiści. Na wolności zostali – zwykli księgowi,
maszynistki, sprzątaczki, gońcy...
Przy represjach wobec szeregowych członków partii przestrzegano – jak
się wydaje – pewnej zasady niejawnej, nigdzie nie nazwanej po imieniu w
protokołach i sentencjach wyroków: aresztować przede wszystkim członków
partii ze stażem sprzed 1924 roku. Szczególnie stanowczo przestrzegano
tego w Leningradzie, ponieważ to oni właśnie podpisali wszyscy
„platformę” Nowej Opozycji. (A jak mogli jej nie podpisać? Jak mogli nie
„ufać” swojemu leningradzkiemu komitetowi gubernialnemu?)
Oto obrazek z tych lat. Odbywa się (w okręgu moskiewskim) partyjna
konferencja rejonowa. Przewodniczący nowy sekretarz rej komu; dopiero
niedawno objął stanowisko po aresztowanym poprzedniku.
Na zakończenie konferencji poddaje się pod głosowanie pismo do
towarzysza Stalina z zapewnieniem wierności. Oczywiście – wszyscy wstają
(podobnie, jak w trakcie konferencji wszyscy zrywali się na równe nogi
za każdym razem, gdy z mównicy padało jego nazwisko). W niewielkiej sali
grzmią „burzliwe oklaski, przekształcające się w owacje”. Trzy minuty,
cztery minuty, pięć minut – oklaski wciąż jeszcze są burzliwe i wciąż
przekształcają się w owację. Ale dłonie już bolą. Ale już drętwieją
uniesione ręce. Ale już starsi ludzie tracą oddech. Ale już robi się
bardzo głupio nawet tym, co szczerze uwielbiają Stalina. Tylko że – kto
pierwszy ośmieli się przestać? Mógłby to zrobić sekretarz rajkomu: stoi
na trybunie, dopiero co odczytał tekst orędzia. Ale – to świeży
człowiek, objął miejsce po aresztowanym, sam się boi! Przecież, tu, w
sali, stoją i klaszczą enkawudyści, już oni dobrze patrzą, kto pierwszy
przestanie!... I oklaski w tej małej, nieznanej sali, oklaski, których
wódz nie słyszy, trwają 6 minut! 7 minut! 8 minut!... Ci ludzie są
zgubieni! Straceni! Już nie mogą przestać, póki wszyscy nie zwalą się z
pękniętym sercem! Jeszcze tam, w głębi sali, w ciżbie, można próbować
małego szachrajstwa – bić oklaski rzadziej, nie tak silnie, nie z takim
ferworem – ale w prezydium, na oczach wszystkich obecnych? Dyrektor
miejscowej papierni, silny człowiek, z dużym poczuciem niezależności,
stoi w prezydium – i rozumiejąc cały fałsz – całą beznadziejność
sytuacji – klaszcze! Dziewiątą minutę! Dziesiątą! Spogląda markotnie na
sekretarza rajkomu, ale ten nie śmie zaprzestać klaskania. Opętanie!
Zbiorowe! Zerkając na siebie wzajem z resztką nadziei, ale udając
zachwyt, kierownicy rejonu będą klaskać aż do upadu, póki nie znaczną
ich stąd dygować na noszach! I nawet wtedy ci, co zostali – ani drgną! I
oto dyrektor papierni w 11. minucie oklasków przybiera rzeczowy wyraz
twarzy i siada na swoim krześle ze stołem prezydialnym. I – o dziwo! –
gdzież podział się ogólny, nieopisany entuzjazm? Wszyscy naraz, z
punktu, przerywają oklaski i też siadają. Uratowani! Wiewiórka domyśliła
się nagle, jak wyskoczyć z koła!...
Ale właśnie w ten sposób wykrywa się niezależnych. Tej samej nocy
dyrektor fabryki zostaje aresztowany. Z łatwością znajdują się –
zupełnie inne – powody, żeby dać mu dziesięć lat. Ale gdy już podpisał
„206” (protokół zakończenia śledztwa), przesłuchujący upomniał go
jednak:
– I żebyś nigdy nie był pierwszy do przerywania oklasków!
(A jak poradzimy sobie inaczej? A jak to przestać?...)
To jest właśnie darwinowski dobór naturalny. To jest właśnie ogłupianie
ludzi.
Ale dziś tworzy się nowy mit. Każde drukowane opowiadanie, każde
wspomnienie o 37. roku – sprowadza się nieuchronnie do opowieści o
tragedii komunistycznych przywódców. Już nas przekonano, już bezwiednie
wierzymy, że 37. i 38. więzienny rok – to był właśnie proces eliminacji
wybitnych komunistów – i właściwie więcej nikogo. Ale grube ryby
partyjne i wyżsi biurokraci nie mogli stanowić więcej niż 10 procent
tych milionów, które wtedy poszły pod klucz. Nawet w leningradzkich
kolejkach, wyczekujących z paczkami pod więzieniem, najwięcej było
prostych kobiet, z wyglądu przypominających mleczarki.
Pośrednie dane statystyczne sugerują, a zeznania świadków dowodzą, że w
1937 roku nie wymarłe jeszcze „spec–posiołki” rozkułaczonych chłopów
przeniesione zostały na Archipelag: ludzi albo wysyłano do łagrów, albo
ich osiedla opasywano kolczastym drutem żony. W ten sposób wielka rzeka
1929 roku stała się dopływem potoku 1937, zasilając go milionową swoją
masą.
Ci, którzy uniesieni zostali w latach 37–38 przez ten; potok i – na poły
tylko żywi – ocknęli się aż na Archipelagu, stanowili mieszaninę tak
pstrą i dziwaczną, że długo można łamać sobie głowę, chcąc znaleźć tu
drogę badań jakieś prawidłowości. (Tym mniej zrozumiałe były one dla
współczesnych).
W istocie zaś chodziło w tych latach o osiągnięcie cyfry, zleconego
limitu, dostarczenie ustalonego z góry kontyngentu. Każde miasto, rejon,
jednostka wojskowa – otrzymywała plan, wyrażony w cyfrach – I miały
wykonać go w terminie. Cała reszta zależała od wprawy agentów
operacyjnych.
Były czekista Aleksander Kałganow wspomina, jak to do Taszkientu
nadeszła depesza: „Przysłać dwustu!” Oni zaś dopiero co przeczesali
miasto i zdawało się, że nie ma już kogo brać. No, podrzucono im tam z
prowincji jakieś pół setki, to prawda. Jest pomysł! Można aresztowanych
przez milicję pospolitaków przekwalifikować na 58! Załatwione! Ale do
cyfry kontrolnej wciąż daleko! Milicja donosi: co robić? na jednym z
placów miejskich Cyganie bezczelnie rozbili tabor. Jest pomysł! Otoczyć
go w mig – i wszystkich mężczyzn od siedemnasto– do
sześćdziesięciolatków zagarnąć jako pięćdziesięcioósmaków! Limit
osiągnię-ty!
Zdarzało się i tak: czekiści Osetii (jak podaje naczelnik milicji
Zabołowski) otrzymali zlecenie rozstrzelania na terenie swojej republiki
– 500 ludzi, poprosili sami o zwiększenie limitu i dostali pozwolenie na
dodatkowych 250.
Depesze te, powierzchownie zakamuflowane, przesyłane były przez zwykłą
sieć łączności. W mieście Temriuk telegrafistka ze świętą naiwnością
przetelefonowała do NKWD: mają wysłać jutro do Krasnodaru 240 skrzynek
mydła. Następnego dnia dowiedziała się o licznych aresztowaniach i
wysłaniu ujętych – i domyśliła się! Zwierzyła się przyjaciółce, jaką to
depeszę przekazała. Natychmiast ją wsadzili.
(Czy zupełnym tylko przypadkiem człowiek tu występował jako skrzynka
mydła? A może? – bo jeśli pomyśleć o technologii mydlarstwa...).
Oczywiście, pewne prawidłowości cząstkowe da się wyodrębnić. Podlegają
aresztowaniu:
– nasi za granicą, autentyczni szpiedzy. (Są to często żarliwi
kominternowcy, albo czekiści; wiele atrakcyjnych kobiet. Dostają
odwołanie, na granicy biorą ich pod straż – następnie konfrontacja z ich
byłym szefem z Kominformu, może nim być na przykład Mirow–Korona. Szef
potwierdza, że sam był agentem jakiegoś obcego wywiadu – a więc jego
podwładni są winni automatycznie i tym więcej naszkodzili, im są
uczciwsi!);
– pracownicy KWŻD. (Wszyscy co do jednego byli sowieccy pracownicy KWŻD
okazują się japońskimi szpiegami, nie wyłączając żon, dzieci, i babek.
Ale trzeba przyznać, że, przymykano ich już od dobrych paru lat);
– Koreańczycy z Dalekiego Wschodu (zesłani do Kazachstanu) – pierwszy
wypadek karania za pochodzenie, za krew;
– leningradzcy Estończycy (wszyscy aresztowani na zasadzie brzmienia
nazwiska, jako szpiedzy białej Estonii);
– wszyscy łotewscy strzelcy i Łotysze–czekiści, tak, jest Łotysze,
akuszerzy rewolucji, stanowiący całkiem niedawno kościec i chlubę Czeki!
I nawet ci komuniści z burżuazyjnej Łotwy, których w 1921 roku
wymieniono, aby oszczędzić im odsiadywania straszliwych, dwu – i
trzyletnich wyroków łotewskich. (Zlikwidowano w Leningradzie Łotewski
oddział instytutu im. Herzena, Łotewski dom kultury, klub estoński,
łotewskie technikum, łotewską i estońską gazetę).
Wśród tego zgiełku kończy się po cichu rozkładanie wielkiego Pasjansa,
wyłapują jeszcze niedorżniętych. Już nie ma co bawić się w sekrety, już
czas kończyć tę grę. Socjalistów pakują teraz do więzień całymi
koloniami zesłańczymi (na przykład – Ufa, Saratów), sądzą ich ryczałtem
i pędzą stadami do rzeźni Archipelagu.
O inteligencji nigdy nie zapomniano przy poprzednich falach, nie
zapomina się też i teraz. Dość jednego studenckiego donosu (ta
kombinacja słowna od dawna już nie brzmi dziwacznie), ze lektor na
uczelni cytuje przeważnie Lenina i Marksa, a Stalina nie cytuje – i
lektor na następnym wykładzie już się nie pojawia. A co, jeśli w ogóle
nie cytuje?... – i idą do paki wszyscy leningradzcy orientaliści
średniego i młodszego pokolenia. Idzie pod klucz pełny skład Instytutu
Badań Północy (prócz konfidentów). Nie gardzi się też zwykłymi
nauczycielami szkolnymi. W Swierdłowsku inscenizuje się sprawę
trzydziestu nauczycieli szkół średnich z kierownikiem okręgowego
Wydziału Oświaty Perlem na czele; jeden z miażdżących punktów oskarżenia
brzmi: urządzali w szkołach zabawy choinkowe po to aby, podpalać szkoły!
Także na łby inżynierów (już sowieckiego chowu, już nie „burżuazyjnych”)
maczuga spada z regularnością wahadła. Inżynierowi górniczemu,
Mikołajowi Merkuriewiczowi Mikowowi, przebijany z dwóch koń-ców, tunel
nie zbiegł się z powodu przesunięcia się pokładów. Art. 58 § 7, 20 lat!
Sześciu geologów (grupa Kotowicza) „za umyślne ukrycie złóż cyny (! – to
znaczy, za nieodkrycie ich!) w nadziei na przyjście Niemców” (donos) –
58 § 7, po 10 lat!
W ślad za głównym potokiem zdążają specdopływy: żony, Cz R. (członkowie
rodziny). Żonom działaczy partyjnych, a miejscami (Leningrad) – także
wszystkim, którzy dostali „10 lat bez prawa korespondencji”, których
więc już nie ma, a również bliskim krewnym – dają z reguły po osiem lat.
(Zawsze jednak mniej niż kułakom, przy tym dzieci zostają na stałym
lądzie).
Hałdy ofiar! Góry ofiar! Atak frontalny NKWD na miasta: S. P. Matwiejew
ta sama fala – choć w kilku odrębnych procesach, zabrała męża i trzech
braci (i troje z tej czwórki nigdy już nie wróci).
– na odcinku dozorowanym przez pewnego technika–elektryka zerwał się
przewód wysokiego napięcia. 58 § 7, 20 lat;
– robotnik z Permu, Nowikow, oskarżony o próbę wysadzenia w powietrze
mostu na Karnie;
– Jużakowa (także z Permu) aresztowano z dziećmi; po żonę przyszli tejże
nocy. Okazano jej listę jakichś osób i kazano podpisać, że wszyscy
wymienieni spotykali się w ich mieszkaniu na eserowsko–mienszewickich
zebraniach konspiracyjnych (których oczywiście wcale nie było). Miała
być za to wypuszczona, a zostawiła troje dzieci. Podpisała, tamtych
wszystkich zgubiła, a sama, rzecz jasna, też już nie wyszła na wolność.
– Nadieżdę Judenicz aresztowano za brzmienie nazwiska. Co prawda, po 9.
miesiącach ustalono, że nie jest jednak krewną białogwardyjskiego
generała i puszczono ją wolno (głupstwo, nieprawdaż; przez ten czas
tylko matka jej Umarła ze zmartwienia);
– w Starej Russie szedł w kinie film „Lenin w Październiku”. Ktoś
zwrócił uwagę na replikę: „Palczyński powinien to wiedzieć!” – a
Palczyński bronił Pałacu Zimowego. Zaraz, toć u nas pracuje pielęgniarka
– też Palczyńska! Brać ją! No i zabrali. I okazało się, że to istotnie
żona Palczyńskiego, która po rozstrzelaniu męża znalazła się na
głębokiej prowincji;
– bracia Boruszenko (Paweł, Iwan i Stiepan) przyjechali w – 1930 roku z
Polski, jeszcze jako DZIECI, do krewnych. Teraz młodzieńcy dostają za
PSZ (podejrzenie o szpiegostwo) po 10 lat;
– pewna tramwajarka z Krasnodaru późną nocą wracała pieszo z remizy i na
przedmieściu nieszczęściem minęła buksującą w błocie ciężarówkę, koło
której uwijali się jacyś ludzie. Zdążyła zobaczyć, że wóz jest pełen
trupów, ręce i nogi sterczały spod brezentu. Zapisano jej nazwisko i
następnego dnia już była aresztowana. Oficer śledczy spytał ją, co
widziała? Uczciwie powiedziała prawdę (dobór darwinowski). Agitacja
antysowiecka, 10 lat;
– pewien hydraulik wyłączał w swoim pokoju głośnik za każdym razem,
kiedy nadawane były nieskończenie długie listy hołdownicze do Stalina.
Sąsiad doniósł (o, gdzie jest teraz ten sąsiad?). – Wyrok: element
socjalnie niebezpieczny, 8 lat;
– pewien zdun, półanalfabeta, lubił w wolnych chwilach uwieczniać swój
podpis, co dodawało mu powagi we własnych oczach. Czystego papieru
brakowało, uwieczniał się więc na gazetach. Gazetę z podobizną Ojca i
Nauczyciela, ozdobioną kulfonami zduna, sąsiedzi znaleźli w worku we
wspólnym klozecie. ASA, 10 lat.
Stalin i jego świta lubili własne portrety, zapełniali nimi gazety,
powielali je namiętnie, w milionach kopii. Muchy nie bardzo umiały
uszanować te świętości, gazety też żal było nie użyć – i wielu
nieszczęśliwców także złapało za to wyrok.
Aresztowania przetaczały się przez ulice i domy, jak epidemie. Tak, jak
ludzie bezwiednie roznoszą zarazę – przez podanie ręki, oddech, odzież –
tak też przez podanie ręki, oddech, uliczne spotkanie, rozsiewali wokół
zarazki nieuchronnego aresztowania. Jeśli bowiem pisane ci jest, że
jutro będziesz musiał się przyznać, iż kleciłeś podziemną grupę celem
zatrucia wodociągów miejskich, dziś zaś ja ci rękę na ulicy podałem – to
znaczy, że i ja jestem zgubiony.
Siedem lat wcześniej miasto przyglądało się rozgramianiu wsi i widziało
w tym rzecz naturalną. Teraz wieś mogłaby tak samo przyglądać się
rozgramianiu miast – ale była zbyt ciemna, zresztą ją samą właśnie
dobijano;
– geometra(l) Saunin dostał 15 lat za... pomór bydła (!) w powiecie i
marne zbiory (!) a powiatowa góra poszła za to już, pod murek;
– przyjechał na pole sekretarz rajkomu, żeby przyśpieszyć trochę orkę i
zapytał go stary chłop, czy aby sekretarz wie, że przez całe siedem lat
kołchoźnicy za swoje dniówki nie dostali ani szczypty ziarna, tylko
słomę, a tej też niewiele. Za to pytanie dziadek dostał ASA, 10 lat;
– inny był los pewnego chłopa z sześciorgiem dzieci. Przez te właśnie
sześć gąb nasz chłop się nie szczędził, pracował dla kołchozu, wciąż
miał nadzieję, że coś sobie wykołacze. I rzeczywiście, dano mu w końcu –
order. Wręczano go na zebraniu, – były przemówienia. W swojej odpowiedzi
rozczulony chłop powiedział: „Ech, zamiast tego orderu to by mi się
lepiej z pudzik mąki przydał! A może by jednak?...” Wilczym śmiechem
zaniosło się całe zebranie i ze swoimi sześcioma gębami poszedł nowo
odznaczony na zesłanie.
Czy możemy to wszystko uogólnić i wyciągnąć wspólny wniosek – że
wsadzano niewinnych? Ale zapomnieliśmy powiedzieć, że samo pojęcie winy
skasowane zostało jeszcze w zaraniu proletariackiej rewolucji, a w
początkach lat 30., uznane za atrybut prawicowego oportunizmu. Tak że
nie możemy teraz spekulować na tych przestarzałych pojęciach – winy i
niewinności.
Powracająca fala 1939 roku – jest to wypadek w dziejach Organów
niesłychany, plama na ich historii! Zresztą ten kontrpotok był
niewielki, nie przekraczał jednego – czy dwóch procent liczby tych,
których poprzednio wzięto – jeszcze nie skazanych, jeszcze nie zesłanych
daleko, jeszcze nie umarłych. Niewielki, ale umiejętnie wykorzystany.
Była to reszta z rubla – jedna kopiejka, tyle, ile trzeba, żeby zwalić
wszystko na ohydnego Jeżowa, żeby wzmocnić pozycję nowego nominata Berii
i żeby jeszcze jaśniej zabłysnął Wódz. Za cenę tej kopiejki udało się
zręcznie wdeptać w ziemię resztę rubla. Przecież jeśli „połapali się i
wypuścili” (gazety pisały nawet z szaleńczą odwagą o sporadycznych
wypadkach niezawinionej potwarzy) – zatem wszyscy pozostali więźniowie
to już na pewno szubrawcy! A ci, co wrócili – zachowywali milczenie.
Podpisali przecież zobowiązanie. Oniemieli ze strachu. I jakaś tylko ich
część zdążyła poznać jakąś cząstkę tajemnic Archipelagu. Podział zajęć
był wciąż ten sam: suki – nocą, pochody – w dzień.
Zresztą stratę tej kopiejki szybko sobie odbito – w tych samych latach,
dzięki tym samym paragrafom nieogarnionego artykułu. No, kto w ogóle
zauważył w 40. roku falę żon, wywiezionych za niewyrzeczenie się
aresztowanych już mężów? No, kto pamięta w Tambowie, że w tym spokojnym
roku aresztowano cały jazzband, grający w kinie „Modernę”, bo, okazało
się, że to sami wrogowie ludu? A kto zauważył 30.000 Czechów, którzy w
1939 roku uciekli z okupowanej Czechosłowacji, by szukać przystani w
pobratymczym kraju słowiańskim, w ZSSR? Nie można było zaręczyć, że ktoś
z nich nie jest – szpiegiem. Wszystkich ich zesłano do obozów Północy
(oto skąd wypłynął nagle w czasie wojny „czechosłowacki korpus”). Ale
zaraz, czy to nie w 39. roku podaliśmy pomocną dłoń zachodnim Ukraińcom,
zachodnim Białorusinom, a później, w 40. – mieszkańcom krajów
nadbałtyckich i Mołdawianom? Okazało się wszakże, że nasi bracia są
zupełnie nieprzeczyszczeni – i popłynęły stamtąd całe ludzkie potoki w
trybie społecznej profilaktyki. Zesłano ich na północ i do Azji
Środkowej – a były to setki i setki tysięcy łudzi. (Ciekawe co im
wmawiano: zachodnim Ukraińcom – „współpracę z pańską Polską, mieszkańcom
Bukowiny i Bessarabii – kolaborację z białą Rumunią. A Żydom, którzy
uciekli do nas spod niemieckiej okupacji w Polsce? Współpracę z Gestapo,
to jasne! Np. – M. Pinchasik.) Wzięto wszystkich zbyt zamożnych,
wpływowych, przy okazji – wszystkich zbyt samodzielnych, zbyt łebskich,
zbyt rzucających się – w oczy. W dawnych polskich okręgach – szczególnie
wielu Polaków (wtedy właśnie zapełnił się nieszczęsny Katyń, wtedy to w
obozach Dalekiej Północy zmagazynowano przyszłą armię Andersa). Wszędzie
chwytano – oficerów. Tak oto ludność zgrzeblono – aby siedziała cicho,
pozbawiona wszelkich możliwych przywódców ruchu oporu. Tak oto uczono
ludzi rozumu, tak obumierały dawne kontakty i znajomości.
Finlandia oddała nam przesmyk bez mieszkańców, za to z Karelii i z
Leningradu w 40. roku wygarnięto i przesiedlono obywateli fińskiej krwi.
Myśmy tego strumyka nie zauważyli: w naszych żyłach nie płynie fińska
krew.
W trakcie wojny fińskiej przeprowadzono też pierwszy eksperyment
oddawania pod sąd naszych żołnierzy, którzy dostali się do niewoli –
jako – zdrajców Ojczyzny. Był to pierwszy taki eksperyment w historii
ludzkości! – no i masz, wcaleśmy tego nie zauważyli!
Próba się udała – a właśnie wybuchła wielka wojna i zaczął się nasz
gigantyczny odwrót. Z republik zachodnich, oddawanych wrogowi na
pożarcie, trzeba było duchem, w ciągu liczonych dni wygarnąć jeszcze
kogo się da. Na Litwie zostawiono w pośpiechu, na łasce losu całe
jednostki wojskowe, pułki, dywizjony przeciwlotnicze i artyleryjskie –
ale poradzono sobie z deportacją kilku tysięcy rodzin nieprawomyślnych
Litwinów (cztery tysiące oddano potem na rozgrabienie kryminalistom w
obozie Krasnojarskim). 28 czerwca zaczęły się spieszne aresztowania na
Łotwie i w Estonii. Ale już ziemia paliła się pod nogami i trzeba było
uciekać jeszcze spieszniej. Zapomniano o ewakuacji całych twierdz, na
przykład Brzeskiej, ale nie zapomniano o rozstrzelaniu więźniów
politycznych w celach i na podwórcach więzień we Lwowie, w Równem, w
Tallinie i w licznych innych miastach zachodnich okręgów. W dorpackim
więzieniu wystrzelano 192 ludzi, zwłoki wrzucono do studni. Czy można to
sobie wyobrazić? – nie wiesz, człowieku, o niczym, a tu drzwi celi się
otwierają i ktoś do ciebie strzela.
Twojego krzyku przedśmiertelnego nie usłyszy nikt i nie powtórzy nikt,
prócz głazów więziennych. Powiadają zresztą, że kogoś tam nie zdążono
dostrzelić. Może jeszcze trafi do naszych rąk jakaś książka o tej
sprawie? W 1941 Niemcy tak szybko i raptownie otoczyli i odcięli miasto
Taganrog, że na stacji w towarowych wagonach została masa więźniów,
których miano ewakuować. Co tu robić? Nie można ich przecież puścić
samopas. Nie można też oddać Niemcom. Przywieziono więc cysterny z ropą
naftową, polano nią wagony i podpalono je. Wszyscy spłonęli żywcem.
Na zapleczu pierwszy potok wojenny składał się z plotkarzy i siewców
paniki, aresztowanych na podstawie specjalnej, niezależnej od kodeksu
Ustawy, wydanej w pierwszych dniach wojny. Był to próbny upust krwi,
miał na celu wzmocnienie ogólnej dyscypliny. Dawano wszystkim po 10 lat,
ale nie brano tu za podstawę 58. artykułu (i ci nieliczni, którzy
przetrzymali obozy lat wojny, doczekali się w 1945 amnestii).
Następnie szła fala tych, co nie oddali radioodbiorników albo części
radiowych. Za jedną wykrytą (na podstawie donosu) lampę radiową dawano
10 lat.
Następnie przyszedł potok Niemców – z republiki nadwołżańskiej,
kolonistów z Ukrainy i z Kaukazu Północnego – i wszystkich w ogóle
Niemców, mieszkających w różnych okolicach Związku. Kryterium była
niemiecka krew – i nawet bohaterowie wojny domowej i starzy członkowie
partii, jeśli byli niemieckiego pochodzenia – szli na zesłanie.
Deportacja Niemców była w swojej istocie tym samym, co akcja
rozkułaczania, miała tylko charakter łagodniejszy, bo pozwalano zabierać
ze sobą więcej rzeczy i nie posyłano ludzi do tak beznadziejnych,
zatraconych okolic. Prawnej zaś podstawy ani jedna, ani druga z tych
akcji żadnej nie miała. Kodeks Karny – swoją drogą, a deportacja setek
tysięcy ludzi – swoją. Był to osobisty rozkaz monarchy. Prócz tego, był
to pierwszy jego eksperyment narodowościowy na taką skalę, sprawa
interesowała go w teoretycznym aspekcie.
Pod koniec lata. 1941 – a jeszcze żwawiej jesienią, ruszyła rzeka
kotlarzy. Byli to obrońcy kraju, żołnierze, ci sami, których parę
miesięcy wcześniej żegnały nasze miasta kwiatami i muzyką, którzy zaraz
potem znosić musieli najcięższe ciosy niemieckich wojsk pancernych, aby
w ogólnym chaosie i całkiem nie z własnej winy znaleźć się – nie w
niewoli, bynajmniej! – ale w izolowanych grupach bojowych, w kotłach –
otoczonych przez Niemców, skąd potrafili przebić się do swoich. I
zamiast obdarzyć ich po powrocie braterskim uściskiem (jakby to zrobiła
każda inna armia w świecie), pozwolić wypocząć, odwiedzić bliskich, a
potem dopiero wrócić do szeregów – więziono ich w klimacie podejrzeń,
rozbrojoną, bezprawną gromadą – na punkty kontroli i segregacji, gdzie
oficerowie Wydziałów Specjalnych zaczynali od podawania w wątpliwość
każdego ich słowa, a nawet ich tożsamości. Metodą kontroli były badania
krzyżowe, konfrontacje, skłanianie do wzajem-nych oskarżeń. Po kontroli,
części kotlarzy przywracano ich dawne imiona, rangę, zaufa-nie. Ci szli
z powrotem do wojska. Druga część, chwilowo – mniejsza, złożyła się na
pierwszy potok zdrajców Ojczyzny Dostawali 58–1–b, ale z początku, gdy
jeszcze brak było standardowych ustaleń, wlepiano im poniżej 10.
W ten sposób oczyszczano armię czynną. Ale istniała jeszcze ogromna
armia bezczynna – na Dalekim Wschodzie i w Mongolii. Nie pozwolić, aby
ta armia zardzewiała – oto było szczytne zadanie Wydziałów Specjalnych.
Bohaterów Chałchyn–Gołu i bitwy nad jeziorem Chasan zaczynały z
bezczynności świerzbić języki, tym bardziej, że dano im teraz do ćwiczeń
automaty Diegtiariewa i pułkowe miotacze min, dotąd trzymane w tajemnicy
przed własnym wojskiem. Mając w ręku taką broń, nie potrafili zrozumieć
przyczyn naszego odwrotu na Zachodzie. Przestrzenie Syberii i Uralu nie
pozwalały im dostrzec, że – cofając się po sto dwadzieścia kilometrów
dziennie – powtarzamy po prostu manewr Kutuzowa, co to zwabił
przeciwnika w głąb kraju. Ułatwić zrozumienie mógł tylko potok z Armii.
Wschodniej na Archipelag. I usta się zamknęły, a wiara stała się
niezłomną.
Rozumie się, że z wysokich sfer też się polał potok winowajców odwrotu
(toć nie nasz Wielki Strateg tu zawinił!). Był to niewielki, liczący
jakieś pół setki osób, potok generalski, wchłonięty przez moskiewskie
więzienia latem 1941 roku. W październiku tegoż roku wysłano ich etapem
dalej. Wśród tych generałów większość stanowili lotnicy – dowódca sił
lotniczych Smuszkiewicz, generał. J. S. Ptuchin (powiadał: „gdybym z
góry wiedział – to naprzód bym pozbył się bomb nad głową Ojca Rodzonego,
a już potem mógłbym tu sobie wylądować!”) i inni.
Zwycięstwo pod Moskwą spowodowało nowy przypływ: byli to mieszkańcy
Moskwy, na których ciążyła pewna wina. Po bliższym rozpatrzeniu okazało
się, że to ci którzy nie uciekli i nie ewakuowali się, tylko odważnie
zostali, w zagrożonej przez wroga i opuszczonej przez władze stolicy.
Tym samym byli podejrzani – albo o podrywanie autorytetu władzy (58–10),
bądź to, że czekali na Niemców (58–1–a, w sensie artykułu 19). Potok ten
aż do samego roku 1945 dostarczał żeru śledczym Moskwy i Leningradu).
Rozumie się też, że artykuł 58–10, ASA, ani na chwilę nie wychodzi! z
użycia i przez całą wojnę dawał się we znaki frontowi i zapleczu.
Wlepiano go ewakuowanym, jeśli paplali o okropnościach odwrotu (z gazet
zaś jasno wynikało że odwrót odbywa się zgodnie z planem), wlepiono
tyłowym oszczercom, twierdzącym że przydziały są za małe. Na froncie
wlepiano go potwarcom, utrzymującym, że Niemcy są technicznie mocni. W
1942 roku wlepiano go wszędzie tym, którzy kłamliwie głosili, że W
oblężonym Leningradzie ludzie marli z głodu.
W tym samym roku, po niefortunnych operacjach na Krymie (desant pod
Kierczem, 120 tysięcy jeńców), pod Charkowem (jeszcze więcej), w –
trakcie wielkiego odwrotu naszego południowego zgrupowania na Kaukaz i w
stronę Wołgi – spłynął jeszcze bardzo ważny potok oficerów i żołnierzy,
którzy nie chcieli na straconych pozycjach stać na przekór śmierci i
cofali się bez zezwolenia: byli to ci sami, którym wedle słów
nieśmiertelnego stalinowskiego rozkazu nr 227 ojczyzna nie może wybaczyć
swojej hańby. Ten potok nie dotarł jednak do GUŁagu: w przyspieszonym
tempie przepuszczony przez tryby dywizyjnych trybunałów, zapędzony był w
całości do kompanii karnych i bez śladu wsiąkł w czerwony piach
pierwszej linii frontu. Był to cement podwalin stalingradzkiego
zwycięstwa, ale nie znalazł miejsca w ogólnej historii Rosji, trafił
tylko do części szczegółowej dziejów kanalizacji.
(Nawiasem, my także próbujemy opisać tu jedynie te potoki, które
spływały do GUŁagu z zewnątrz. Nieustannie zaś przetaczane wewnętrzne
zawartości, z jednego pojemnika GUŁagu do drugiego, tak zwane obozowe
wyroki, rozdawane na prawo i lewo, zwłaszcza podczas wojny, nie są brane
pod uwagę w tym rozdziale).
Uczciwość każe wymienić tu także kontrpotoki okresu wojny: już
wspomniani Czesi, Polacy, zwalniani z obozów na front kryminaliści.
Od 1943 roku, od kiedy los wojny odwrócił się i nasi zaczęli brać górę,
zaczął się, trwający aż do roku 1946, coraz obfitszy, wielomilionowy
wpływ ludzi, pojmanych na terenach zachodnich i na terytorium Europy.
Składał się on z dwóch podstawowych kategorii::
– z cywilów, którzy spędzili jakiś czas z Niemcami albo u Niemców
(wlepiano im dychę z literką „a”: 58–1–a)
– z wojskowych, którzy byli jakiś czas w niewoli (wlepiana im dychę z
literką „b”: 58–1–b).
Każdy, kto znalazł się pod okupacją, chciał jakoś żyć i dlatego musiał
coś robić, stąd też mógł teoretycznie zarobić nie tylko na chleb, lecz
na przyszły wyrok – jeśli nie wprost za zdradę kraju, to przynajmniej za
pomaganie okupantowi. W praktyce wystarczyło jednak zaznaczyć – przez
odpowiednią numerację paszportów – że ktoś mieszkał na terenach
okupowanych. Aresztowanie wszystkich takich osób nie było racjonalne z
punktu widzenia gospodarczego – bo groziło wyludnieniem zbyt dużych
obszarów. Dla podciągnięcia wzwyż społecznej świadomości wystarczyło
wsadzić tylko pewien procent – winnych, półwinnych, ćwierćwinnych, oraz
tych, co suszyli z nimi onuce na tym samym płocie.
A przecież jeden tylko procent jednego tylko miliona daje w rezultacie
tuzin pełnokrwistych punktów obozowych.
Nie należy sądzić, że rzetelny udział w podziemnej antyniemieckiej
organizacji istotnie chronił człowieka przed porwaniem przez ten potok.
Wypadek tego kijowskiego komsomolca, którego podziemna organizacja w
celach wywiadowczych skierowała do służby w policji miejskiej – nie był
czymś wyjątkowym. Chłopak uczciwie informował o wszystkim komsomolców,
ale po przyjściu naszych dostał swoją dychę, bo nie mógł przecież w
trakcie służby policyjnej nie przesiąknąć wrażym duchem i wcale nie
wykonywać wrażych poruczeń.
Jeszcze ostrzej i surowiej wyrokowano o tych, którzy mieli za sobą pobyt
w Europie, choćby w charakterze raba z naszywką OST, bo przecież poznali
jakiś strzęp tamecznego życia i mogli o nim snuć opowieści. Opowieści
zaś takie, już od dawna nam niemiłe (wyjąwszy relacje podróżnicze
prawomyślnych literatów), były całkiem już nie na miejscu w latach
powojennych, pełnych ruin i niedostatku. Opowiadać natomiast, że w
Europie wszystko jest do niczego i że w ogóle żyć tam nie sposób – do
tego nie każdy był zdolny.
Z tej właśnie przyczyny, a wcale nie za zwykłe pójście do niewoli, szła
pod sąd większość jeńców – zwłaszcza ci, którzy zobaczyli na Zachodzie
coś jeszcze poza niemieckim obozem śmierci. Wynika to w sposób oczywisty
z faktu, że tak samo bezwzględnie, jak jeńców, sądzono także
internowanych. Oto przykład: w pierwszych dniach wojny, morze wyrzuciło
na szwedzki brzeg grupę naszych marynarzy–rozbitków. Później, przez całą
wojnę żyli oni sobie na swobodzie w Szwecji – w takim dostatku i
komforcie, jak nigdy przedtem, ani potem. Związek Sowiecki cofał się,
przechodził do natarcia, atakował, zdychał i głodował, a ci szubrawcy
napaśli sobie przez ten czas neutralne, grube pyski. Po wojnie Szwecja
nam ich zwróciła. Zdrada kraju nie ulegała w tym wypadku wątpliwości –
ale jednak coś tu nie grało. Pozwolono zatem tym wszystkim facetom
pojechać sobie w różne strony – i dopiero wtedy wrzepiono im co należy z
artykułu o antysowieckiej agitacji – za nęcące opowiastki o wolności i
sytości, panującej w kapitalistycznej Szwecji (grupa Kadenki).
Ten ogólny nurt wyzwolonych spod okupacji zasiliły jeden za drugim
wartkie i zborne potoki występnych narodów:
w 1943 – Kałmucy, Czeczeńcy, Ignuszowie, Bałkajrowie, Karaczajewcy; .
w 1944 – krymscy Tatarzy.
Nie ruszyliby tak energicznie i żwawo na swoje wieczne zesłanie, gdyby
Organy nie otrzymały pomocy oddziałów regularnej armii i znacznej ilości
wojskowych ciężarówek. Jednostki wojskowe dziarsko otaczały auły i ci,
którzy tu zagnieździli się niegdyś na stulecia – w ciągu 24 godzin, z
szybkością desantu przerzucani byli na stacje kolejowe, pakowani do
wagonów i z punktu ruszali na Syberię, do Kazachstanu, do Azji
Środkowej, na rosyjską Północ. Już następnego dnia ziemia i
nieruchomości przechodziły w ręce sukcesorów.
Jak Niemców na początku wojny, tak teraz wszystkich tych ludzi zsyłano
wyłącznie z uwagi na ich krew, bez żadnych indagacji; członkowie partii,
bohaterowie pracy, bohaterowie jeszcze toczącej się wojny – wszyscy do
jednego worka.
Rozumie się, że w ostatnich latach wojny płynął strumień niemieckich
przestępców wojennych, branych z ogólnej sieci obozów i za pośrednictwem
sądu przenoszonych do systemu GUŁagu,
W 1945 roku, choć wojna z Japonią trwała krócej niż trzy tygodnie –
wielką ilość japońskich jeńców wojennych przysłano dla wykonania
niecierpiących zwłoki robót budowlanych na Syberii i w Azji Środkowej;
Przeprowadzono też tę samą operację: wzięto spośród nich do GUŁagu
wojennych przestępców. Poczynając od ostatnich miesięcy 1944 roku, kiedy
to nasza armia wkroczyła na Bałkany, a już zwłaszcza w 1945, gdy dotarła
do Europy Centralnej – kanałami GUŁagu popłynął jeszcze potok
emigrantów–starców, którzy wyjechali podczas rewolucji, i młodzieży,
wychowanej już za granicą. Wyłuskiwano przeważnie mężczyzn, kobiety i
dzieci zostawiano na emigracji. (Zabierano, co prawda, nie wszystkich,
lecz tych, którzy dali choćby słaby wyraz swoim poglądom politycznym w
ciągu tych 25 lat, albo wcześniej, w trakcie rewolucji. Tym, którzy
prowadzili zupełnie bierną wegetację – dano spokój). Główne potoki
płynęły z Jugosławii, Czechosło-wacji, mniejsze – z Austrii, z Niemiec;
w innych krajach Europy Wschodniej nie było Rosjan wcale.
Z Mandżurii w 1945 roku ruszył odpowiedni potok emigrantów. (Niektórych
z nich nie od razu aresztowano: zapraszano ich całymi rodzinami,
przyjeżdżali do kraju ojczystego jako wolni, a dopiero później ich
rozdzielano, wywożono na zesłanie, albo wsadzano do więzienia).
Przez cały rok 1945 i 1946 sunął na Archipelag potok – tym razem
autentycznych – wrogów władzy sowieckiej (własowców, Kozaków generała
Krasnowa, mahometan z oddziałów narodowych, formowanych po niemieckiej
stronie) – czasem przekonanych, czasem zmuszonych do tego wbrew woli.
Razem z nimi zagarnięto około miliona uchodźców z terenów podległych
władzy sowieckiej – cywilów różnego wieku i obojga płci, którym udało
się szczęśliwie ukryć na terytorium sojuszniczym po to, by w 1946–47
władze alianckie mogły zdradziecko wydać ich w sowieckie ręce.
Pewna ilość Polaków, żołnierzy Armii Krajowej i stronników Mikołajczyka
przewinęła się przez nasze więzienia po drodze do GU–Łagu.
Tylu a tylu było – Rumunów i Węgrów.
W ostatnim okresie wojny i po jej zakończeniu, przez wiele lat bez
przerwy płynął wezbrany potok ukraińskich nacjonalistów („banderowców”).
Na tle tej ogromnej, powojennej wędrówki milionów mało kto zauważył
takie drobne ruczajki, jak:
– Dziewczyn od cudzoziemców (1946–47) – to znaczy tych dziewcząt, które
pozwalały obcokrajowcom szukać swego towarzystwa. Dziewczęta piętnowano
za to jako element społecznie niebezpieczny (art. 7; § 35);
– Hiszpańskich dzieci, tych samych, które przywieziono do ZSSR podczas
wojny domowej w Hiszpanii. Podrastały już po drugiej wojnie światowej.
Choć wychowane w naszych internatach, bardzo źle jednak aklimatyzowały
się w naszym życiu. Wiele z nich chciało wracać „do domu”. Dawano im
także 7–35, jako społecznie niebezpiecznym, szczególnie zaś upartym
58–6, szpiegostwo na rzecz... Ameryki.
(Aby być sprawiedliwym nie wolno zapomnieć krótkiego, przypadającego na
1947 rok kontrpotoku... duchownych. Owszem, cud prawdziwy! – pierwszy
raz w ciągu 30 lat zwalniano popów. Właściwie nie szukano ich po
obozach, ale jeśli ktoś z wolnych pamiętał i potrafił wymienić nazwiska
i dokładne adresy – to wymienionych odsyłano etapem na wolność, dla
umocnienia przywracanej do życia cerkwi prawosławnej.
*
Należy przypomnieć, że rozdział ten wcale nie jest próbą wymieniania
WSZYSTKICH potoków, które użyźniły GUŁag, a tylko takich, które miały
odcień polityczny. Podobnie, jak w kursie anatomii po szczegółowym
opisie układu krwionośnego można zacząć od początku i opisać szczegółowo
układ limfatyczny, tak samo można zrobić przegląd – od początku, od 1918
do 1953 roku potoków pospolitaków i właściwych kryminalistów. Także ten
opis zająłby niemało miejsca. Zostałyby w nim naświetlone liczne i
słynne ustawy, teraz już częścią nawet zapomniane (chociaż nigdy nie
anulowane oficjalnie), zapewniające nienasyconemu Archipelagowi obfity
dopływ materiału ludzkiego. Taka ustawa o bumelanctwie. Albo ustawa o
karach za produkowanie braku. Albo ustawa o pędzeniu alkoholu (jej
rozkwit przypada na rok 1922 – ale przez całe 20. też zgarniali gęsto).
Albo ustawa o karaniu kołchoźników za niewykonanie minimum
roboczodniówek. Albo ustawa o stanie wojennym na kolejach (kwiecień 1943
roku, wcale nie początek wojny, tylko chwila zwrotu ku lepszemu).
Ustawy te, zgodnie z prastarą tradycją piotrową, pojawiały się zawsze
jako ostatnie i najważniejsze słowo prawodawstwa i bez żadnego względu
na poprzednio wydane prawa, a nawet bez wspominania o nich. Uzgodnić te
drobnostki mieli potem uczeni prawnicy, ale zajmowali się tym niezbyt
pilnie i niezbyt owocnie.
To pulsowanie ustaw doprowadziło do dziwnego widowiska w dziedzinie
przestępczości pospolitej i kryminalnej. Rzucało się w oczy, że ani
kradzieże, ani morderstwa, ani pędzenie bimbru, ani gwałty nie
występowały na terenie kraju raz tu, raz tam; gdzie popadło, jako skutki
ludzkiej słabości i rozpasanych namiętności – o, nie! Na całym obszarze
państwa poszczególne rodzaje przestępstw pojawiały się ze zdumiewającą
jednomyślnością i jednostajnością. To cały kraj roił się od samych
gwałcicieli, to znów – od morderców, to znowu – od tajnych gorzelni,
czujnie reagując na ostatnią ustawę rządową, Każdy rodzaj prze-stępstwa
jakby sam podstawiał połeć Ustawie – żeby tylko czym prędzej zginąć! I
właśnie ten gatunek przestępstwa (zaraz i wszędzie) wytryskał spod
ziemi, który dopiero co został przez mądrego prawodawcę wzięty pod uwagę
i napiętnowany ku przestrodze.
Ustawa o militaryzacji kolei pchnęła przed trybunały tłumy bab i
wyrostków, bo właśnie oni najczęściej pracowali podczas wojny przy
torach, a nie mając za sobą koszarowej szkoły częściej, niż inni
spóźniali się łamali regulamin. Ustawa o niewykonaniu minimum
roboczodniówek bardzo uprościła procedurę zsyłania opieszałych
kołchoźników, których nie zadawalały stawiane im kreski. Jeśli dawniej
potrzebny był do tego sąd i stosowanie paragrafu o ”kontrrewolucji
gospodarczej”, to teraz dość było decyzji kierownictwa kołchozu,
zatwierdzonej przez powiatowy komitet wykonawczy; samym zresztą
kołchoźnikom powinno było być lżej na myśl, że chociaż idą na zesłanie,
to niejako wrogowie ludu. (Obowiązkowa norma zmieniała się zależnie od
regionu, najmniejsza była na Kaukazie – 75 roboczodniówek – ale i tak
niemało kaukaskich górali popłynęło na 8 lat do kraju Krasnojarskiego).
Ale w tym rozdziale nie zajmujemy się wszechstronnym i zapewne owocnym
sondowaniem potoków pospolitych i kryminalnych. Nie możemy tylko,
skorośmy już doszli do roku 1947, przemilczeć jednej z najbardziej
monumentalnych ustaw stalinowskich. Już zdarzyło się nam wspomnieć,
omawiając zdarzenia 1932 roku, słynne prawo „z siódmego ósmego”, albo
„siedem ósmych”, na podstawie którego wsadzano ludzi hojną ręką – za
źdźbło zboża, za ogórek – za dwa kartofle, za szczapkę, za szpulkę nici
– zawsze na dziesięć lat.
Ale wymogi chwili – tak, jak je rozumiał Stalin – wciąż się zmieniały a
ta dycha – która wydawała się wystarczającą karą w obliczu surowej
wojny, teraz po zwycięstwie na miarę wszechświatową i historyczną –
wyglądała mizernie. I znowu – gardząc kodeksem, albo zapominając, że
istnieją już liczne artykuły i ustawy o przywłaszczeniach i kradzieżach
– 4 czerwca 1947 roku wydano Dekret zostawiający j e daleko w tyle.
Beztroscy więźniowie natychmiast zaczęli go nazywać „cztery szóste”.
Wyższość nowego dekretu polegała po pierwsze na jego świeżości: już od
pierwszego dnia po nabraniu przezeń mocy, miały wszędzie rozszaleć się
te przestępstwa, zapewniając obfity napływ skazanych. Ale jeszcze
ważniejszą zaletą były proponowane wyroki: jeżeli po kłoski szła – dla
kurażu – nie jedna dziewczyna, tylko trzy („zorganizowana szajka”), po
ogórki albo po jabłka – kilku dwunastoletnich chłopaków – to dawano im
do dwudziestu lat obozu włącznie; – za przywłaszczenie mienia w
fabrykach górny pułap kary został podniesiony do dwudziestu pięciu lat
(ten termin kary, ćwiartka, wprowadzony został kilka dni wcześniej,
zamiast kary śmierci skasowanej ze względów humanitarnych ). I wreszcie
– naprawiona została stara niesprawiedliwość – że tylko niezłożenie
donosu w politycznej sprawie jest przestępstwem antypaństwowym; od tej
chwili także za pospolite niezameldowanie o przywłaszczeniu państwowego
albo kołchozowego mienia wlepiano trzy lata obozu albo siedem lat
zesłania. W ciągu kolejnych paru lat całe dywizje mieszkańców miast i
wsi posłane zostały celem zagospodarowania wysp GUŁagu na miejsce
wymarłych tymczasem tubylców. Co prawda, potoki te żłobiły sobie koryta
poprzez milicję i zwykłe sądy, nie zamulając kanałów bezpieczeństwa
państwowego, i tak już przeciążonych w powojennym okresie.
Ta nowa linia Stalina – właśnie teraz, po zwycięstwie nad faszyzmem,
PAKOWAĆ jak najenergiczniej, jak najwięcej i dawać jak najwyższe wyroki
– natychmiast odbiła się także na politycznych.
Lata 1948–49, cechujące się wzmożeniem prześladowań i szpiclowania, były
widownią – niebywałej nawet na miarę stalinowskiej sprawiedliwości –
tragikomedii repetentów.
Tak nazywano w GUŁagu tych nieszczęsnych niedobitków 1937 roku, którym
udało się przetrzymać całe nieznośne, nieludzkie dziesięć lat i którzy
teraz, w 1947 czy 1948 roku, zadręczeni i złamani, nieśmiało stawiali
stopę na ziemi wolności – mając nadzieję, że dane im będzie w spokoju
doczekać się bliskiego końca. Ale jakaś dzika fantazja (albo złowroga
zawziętość, albo nienasycona mściwość) kazała
Generalissimussowi–Zwycięzcy wydać rozkaz: wszystkie te kaleki powsadzać
jeszcze raz, mniejsza o nowe winy! Politycznie czy gospodarczo nie
opłacało mu się nawet zapychanie gardzieli maszyny jej własnymi
odpadkami. Ale Stalin właśnie taki rozkaz wydał. Był to rzadki wypadek:
postać historyczna igra z historyczną koniecznością.
I oto – ledwie ci ludzie przylgnęli do nowych okolic albo do nowych
rodzin – już przychodzą po nich. Zabierano ich z tym samym leniwym
znużeniem, z którym oni sami szli tym razem. Już wszystko wiedzieli z
góry, znali całą drogę krzyżową. Nie pytali „za co?” i nie obiecywali
bliskim, że wrócą, wdziewali co brudniejsze łachy, sypali machorki do
lagrowego kapciucha i szli podpisywać protokół. (A kwestia była tylko
jedna: „To wyście siedzieli?” – „Ja”. – „Macie tu jeszcze dychę”).
I tu wpadło jedynowładcy na myśl, że to za mało – zamykać tylko
ocalałych weteranów 37. roku! Przecież dzieci tych zaprzysięgłych wrogów
też warto powsadzać! Przecież dorastają – jeszcze mogą pomyśleć o
zemście. (A może powieczerzał sobie godnie i miał ciężki jakiś sen o
tych dzieciach). Sprawdzili więc, porachowali: owszem, zamykano te
dzieci, ale za mało! Dzieci dowódców – wszystkie poszły za kratę, dzieci
trockistów – nie wszystkie! I popłynął potok dzieci–mścicieli. (Trafiła
do tego potoku także 17–letnia Lena Kosariewa i 35–letnia Helena
Rakowska).
Po wielkim, europejskim trzęsieniu ziemi Stalinowi udało się koło 1948
roku znów otoczyć się mocnym murem, ściągnąć powałę jak najniżej i w tej
zamkniętej przestrzeni zagęścić duszne powietrze 1937 roku.
Przyciągnęli więc w 1948, 1949 i 1950:
– rzekomi szpiedzy (przed 10 laty – niemiecko–japońscy, teraz
anglo–amerykańscy);
– wierzący (tym razem większość stanowili członkowie sekt);
– niedorżnięci genetycy i selekcjonerzy – wawiłowcy i mendeliści;
– po prostu – inteligenci, myślący ludzie (szczególnie – studenci)
niewystarczająco odstraszeni od Zachodu. Można im było wlepiać:
– WAT = wychwalanie amerykańskiej techniki;
– WAD = Wychwalanie amerykańskiej demokracji;
– KZ = korzenie się przed Zachodem.
Potoki były podobne jak w 1937 roku, tylko wyroki były inne: teraz
standardem stał się już nie patriarchalny czerwoniec, lecz nowa,
stalinowska ćwiartka. Teraz dycha to był dziecinny wyrok.
Wcale niemały potok aresztowanych spowodował nowy Dekret o Zdradzie
tajemnicy państwowej (a za tajemnicę uchodziły: zbiory w powiecie; każda
statystyka epidemiologiczna; co produkuje dany dział czy fabryczka;
koordynaty lotniska cywilnego; marszruty komunikacji miejskiej; nazwisko
więźnia, siedzącego w obozie). Na mocy tego dekretu dostawało się 15
lat.
Nie zapomniano też o potokach narodowych. Cały czas płynął potok
banderowców, branych wprost z lasów i pól bitewnych. Jednocześnie
dostawali dychy i piątki obozu albo zesłania wszyscy zachodnio–ukraińscy
chłopi mający jakąkolwiek styczność z partyzantami: jeden, że wpuścił na
nocleg drugi, że dał jeść, trzeci – że nie doniósł. Mniej więcej w 50.
roku zaczął płynąć potok banderowskich ŻON – wlepiano im po dziesiątce
za niezłożenie donosu, żeby prędzej wykończyć mężów.
Gasł już w tym okresie opór na Litwie i w Estonii. Ale w 1949 roku
ruszyły stamtąd wezbrane potoki – celem lepszej profilaktyki społecznej
i zapewnienia kolektywizacji sukcesu. Całymi pociągami wieziono na
syberyjskie zesłanie ludność wsi i miast – z trzech nadbałtyckich
republik. (Rytm historyczny uległ w tych republikach skażeniu. W
skróconym, kusym terminie musiały one teraz przejść cały szlak, przebyty
już przez resztę kraju).
W 48. roku przetoczył się jeszcze jeden potok narodowy – byli to Grecy
znad morza Azowskiego, z Kubania, i okolic Suchumi. Niczym się nie
splamili w obliczu Ojca podczas wojny, ale teraz mścił się on na nich za
porażkę w Grecji, bo cóż by innego? Zdaje się, że ten potok także był
wynikiem jego własnego obłędu. Większość Greków znalazła się na zesłaniu
w Azji Środkowej, niezadowoleni – poszli do politizolatorów.
Koło 1950 roku, w trybie tejże zemsty za przegraną wojnę – albo dla
zrównania ich z tamtymi, już zesłanymi – spłynęli na Archipelag również
sami powstańcy z armii Markosa, przekazani nam przez Bułgarię.
W ostatnich latach życia Stalina zdecydowanie zaczął wzbierać także
potok Żydów (już od 1950 roku płynęli ciurkiem jako kosmopolici). Po to
właśnie zainscenizowana została sprawa lekarzy. Zdaje się, że Stalin
przygotowywał wielką masakrę Żydów.
Niczego u nas nie można dokładnie sprawdzić, tak jest nawet dzisiaj i
tak będzie jeszcze długo. Ale według krążącej po Moskwie pogłoski, plan
Stalina wyglądał jak następuje: w pierwszych dniach marca 1953 roku
„lekarze–mordercy” mieli być powieszeni na Placu Czerwonym. Wzburzeni
patrioci, rzecz prosta, mieli (pod kierunkiem instruktorów) z miejsca
zacząć pogrom Żydów. I wtedy to rząd (widać stalinowski charakter pisma,
prawda?), wielkodusznie ratując Żydów przed gniewem ludu, tej samej nocy
miał wysiedlić ich z Moskwy na Daleki Wschód i na Syberię (gdzie baraki
już były w budowie).
To był jednak pierwszy w jego życiu plan, który spalił na panewce. Kazał
mu Bóg, zdaje się, że nie bez udziału ludzkiej ręki, wydać ostatnie
tchnienie i przenieść się na łono Abrahama.
To, co wyżej zostało powiedziane, powinno było, jak sądzę, dostarczyć
dowodów – że proces rugowania milionów i zasiedlania krainy GUŁag
prowadzony był z zimną krwią, konsekwentną przemyślnością i niesłabnącą
wytrzymałością.
Że PUSTYCH więzień nigdy u nas nie było, były one natomiast albo pełne,
albo przepełnione ponad miarę.
Że – podczas gdyście wy z całą satysfakcją pasjonowali się nieszkodliwie
tajemnicami jądra atomowego, badali wpływ Heideggera na Sartrea, i
kolekcjonowali reprodukcje Picassa, czy podróżowali wygodnymi wagonami
do uzdrowisk albo kończyli budowę podmoskiewskich dacz – suki bez
przerwy śmigały ulicami, agenci zaś pukali i dzwonili do czyichś drzwi.
Przypuszczam, że wyjaśnienia powyższe dowiodły, iż Organy nigdy nie
jadły darmo chleba.
III. ŚLEDZTWO
Gdyby czechowowskim inteligentom, wciąż zastanawiającym się, co będzie
za dwadzieścia–trzydzieści–czterdzieści lat, ktoś odpowiedział, że za
lat czterdzieści będą w Rosji tortury przy śledztwie, że będą
człowiekowi ściskać głowę obręczą, zanurzać go w wannie z kwasem, że
będą go – nagiego i skutego – wystawiać na ukąszenia mrówek i pluskiew,
że mu będą wpychać rozżarzony na prymusie wycior w odbytnicę („tajemne
piętno”), powoli rozgniatać butem genitalia, a już co najmniej – męczyć
całotygodniową bezsennością, pragnieniem i biciem na krwawy befsztyk –
ani jedna sztuka Czechowa nie doszłaby do, finału, wszyscy bohaterowie
znaleźliby się wcześniej w domu wariatów.
Ale co tam bohaterowie Czechowa! Jak i w ogóle normalny Rosjanin, w tej
liczbie również każdy członek RSDRP mógłby w to uwierzyć, kto potrafiłby
pogodzić się z takim oczernianiem świetlanej przyszłości? To, co jeszcze
za Aleksego Michajłowicza wydawało się na miejscu, co za Piotra już
uchodziło za barbarzyństwo, co za czasów Birona mogło być zastosowane do
10–20 ludzi, co stało się już zupełnie niemożliwe od czasów Katarzyny –
otóż to właśnie w zenicie wspaniałego dwudziestego wieku, w
społeczeństwie opartym na socjalistycznych założeniach, w okresie, gdy
latały już samoloty, pojawiło się radio i film dźwiękowy – popełnione
zostało nie przez jednego niegodziwca, nie w jednym jakimś zakamarku,
ale przez dziesiątki tysięcy specjalnie wykształconych ludzkich bestii,
pastwiących się nad milionami bezbronnych ofiar.
I czy straszny jest tylko ten wybuch atawizmu, nazywany dziś wykrętnie
„kultem jednostki”? Czy może raczej to jest straszne, że w tym samym
czasie obchodzono u nas uroczyście stulecie śmierci Puszkina? Że
bezwstydnie wystawiano właśnie sztuki Czechowa – chociaż odpowiedź na
nie już była dana? A może jeszcze straszniejsze jest to, że nawet po
trzydziestu latach powiada się nam: nie trzeba o tym mówić! Kto wspomina
o cierpieniach milionów, ten wypacza perspektywę historyczną! Kto
usiłuje wniknąć w istotę naszego porządku moralnego ten rzuca cień na
postęp materialny! Przypomnijcie sobie lepiej puszczone w ruch wielkie
piece i walcownie, przebite kanały... nie, kanały lepiej nie... no to
kopalnie złota na Kołymie, nie, o tym też lepiej nie... Zresztą, można o
wszystkim, byle umiejętnie, chwaląc, co należy...
Nie rozumiem, dlaczego właściwie wiesza się psy na inkwizycji? Czy –
oprócz stosów – nie było też pięknych nabożeństw? Nie rozumiem, co nam
się tak nie podoba w pańszczyźnie? Przecież chłopu nikt nie zabraniał
pracować zbożnie co dnia. I mógł swobodnie kolędować sobie w noc
wigilijną, a chłopianeczki miały prawo pleść wianki w Zielone Świątki...
*
Pisana i ustna legenda głosząca teraz, że role 1937 miał cechy
wyjątkowości, widzi je w tym, że oskarżano wtedy ludzi o niepopełnione
winy i stosowano tortury.
Ale to jest niesłuszne, nieścisłe. W trakcie wielu innych lat i
dziesięcioleci śledztwo, prowadzone z artykułu 58 PRAWIE NIGDY nie
dążyło do wykrycia prawdy, lecz sprowadzało się do fatalnej, brudnej
procedury: wolny dopiero co, często pełen dumy, zawsze – nieprzygotowany
człowiek, miał być zgięty w barani róg i przepchnięty przez wąską rurę,
tak żeby mu boki rozorały sterczące haki armatury, żeby zabrakło mu
tchu, żeby zaczął marzyć o jej wylocie – i w końcu wyrzucany był przez
ten wylot wprost na ziemię obiecaną jako gotowy mieszkaniec Archipelagu.
(Naiwni wciąż się opierają ruchowi, przekonani, że z rury można wydostać
się rakiem).
Im więcej mija głuchych lat, tym trudniej dziś zebrać rozproszone
wyznania ocalałych. A ci właśnie twierdzą, że fabrykowanie lipnych spraw
zaczęło się jeszcze we wczesnym okresie istnienia Organów – po to, aby
dać dowód, jak zbawienna jest ich niestrudzona, niezastąpiona,
nieprzerwana aktywność – żeby przypadkiem zmniejszenie się ilości wrogów
nie spowodowało, broń Boże, zaniku Organów. Jak widać ze sprawy
Kosyriewa, sytuacja Czeki była chwiejna już w początkach 1919 roku.
Czytając gazety z 1918 roku natknąłem się na oficjalny komunikat o
wykryciu strasznego spisku grupy, złożonej z dziesięciorga osób, która
zamierzała (dopiero ZAMIERZAŁA!) wciągnąć na dach Zakładu Wychowawczego
(popatrzcie sami, czy ma wystarczającą wysokość) działa, aby ostrzeliwać
z nich Kreml. Było ich dziesięcioro (może z kobietami i wyrostkami
włącznie?), nie wiadomo tylko, ile było tych dział – i skąd je wzięli?
jakiego kalibru? jak zamierzali wciągnąć je po schodach na górę? I jak
ustawić je mieli na spadzistym dachu? – jak miało być z odrzutem przy
strzelaniu? Dlaczego petersburscy policjanci przy tłumieniu zajść
rewolucyjnych nie brali ze sobą na dachy nic cięższego od karabinu
maszynowego?... A jednak te fantazje, antycypujące pomysły z 1937 roku,
były przecież czytane! i ludzie w to wierzyli!... Lipna była również
sprawa, w wyniku której rozstrzelano poetę Mikołaja Gumilowa w 1921
roku.
W tym samym roku w riazańskiej Czerezwyczajce zaczęto rozdmuchiwać
fikcyjną sprawę „spisku” miejscowej inteligencji (ale protesty śmiałków
docierały jeszcze wtedy do Moskwy i sprawie nie nadano biegu). W tym
samym 1921 roku rozstrzelano w całości jeden z komitetów, wchodzących w
skład Komisji Wykorzystania Rezerw Naturalnych. Wystarczająco dobrze
znając nastroje rosyjskich kół naukowych w tym okresie i nie mając
zasłony dymnej fanatyzmu przed oczyma, możemy chyba ocenić bez pomocy
archeologów, co ta cała SPRAWA była warta. 13 listopada 1920 roku
Dzierżyński w piśmie do WCZK ostrzega zaś, że Czeka „często nadaje bieg
oszczerczym oskarżeniom”.
O roku 1921 tak jeszcze wspomina Eugenia Dojarenko: łubiańska izba
przyjęć dla aresztantów, 40–50 prycz, całą noc sprowadzają kobietę po
kobiecie. Żadna nie wie, co jej się zarzuca, panuje przekonanie, że
łapią nie wiadomo za co. W całej celi jedna tylko wie: to eserka.
Pierwsze pytanie Jagody: – „A więc za co was aresztowano?” – tzn. sama
podpowiedz, pomóż im jeszcze uwikłać cię! I ABSOLUTNIE TO SAMO się mówi
o riazańskim GPU w 1930 roku! I tu wszyscy są przekonani, że siedzą nie
wiadomo za co. Brak konkretnych zarzutów do tego stopnia, iż I.D.T–wa
oskarżają... o noszenie fałszywego nazwiska. (I chociaż nazwisko było
zupełnie prawdziwe, to jednak trójka OSO wlepiła mu z artykułu 58–10
trzy lata). Nie wiedząc do czego by tu się przyczepić, śledczy pytał: –
„Zawód?” – „Planista” – „Proszę napisać wyjaśnienie na temat planowania
w fabryce i jego metod. Potem dowiecie się, za co was aresztowano”. (W
tym wyjaśnieniu jakiś haczyk się już znajdzie).
A czy nie nauczono nas w ciągu tych dziesięcioleci, że STAMTĄD nikt nie
wraca? Prócz krótkiego, planowego prądu wstecznego 1939 roku nadzwyczaj
rzadko można usłyszeć o zwolnieniu kogoś w wyniku śledztwa. Przy tym
tych nielicznych albo wkrótce znów zamykano, albo zwolnienie w ogóle
było tylko wybiegiem dla ułatwienia inwigilacji. W ten sposób powstała
tradycja, że Organy pracują bez braku. Nie było zatem wcale niewinnych?
W słowniku Dala znajdujemy takie oto rozróżnienie: „dochodzenie tym się
różni od śledztwa, że prowadzone jest w celu wyjaśnienia, czy są w ogóle
podstawy do wszczęcia śledztwa”.
O, święta naiwności! Ależ Organy nigdy nie znały żadnego dochodzenia!
Przysłane z góry spisy, albo pierwsze podejrzenie, doniesienie
konfidenta, czy nawet anonimowy donos pociągały za sobą areszt, a
następnie – nieuchronne postawienie w stan oskarżenia. Wyznaczony zaś na
śledztwo czas uchodził nie na rozwikłanie zagadki przestępstwa, lecz – w
dziewięćdziesięciu pięciu wypadkach na sto – zużywany był na wymęczenie,
zadręczenie, osłabienie badanego – do tego stopnia, że dałby już głowę
pod topór, byleby raz był koniec.
Już w dziewiętnastym roku najważniejszym chwytem śledztwa było kładzenie
nagana na stole.
W ten sposób prowadzono śledztwo nie tylko w sprawach politycznych, ale
także kryminalnych. Na procesie Centrali Paliw (1921 rok) podsądna
Machrowska wniosła skargę, że ją podczas śledztwa pojono kokainą.
Oskarżyciel tak odpowiada: „Gdyby oznajmiła, że obchodzono się z nią
brutalnie, że grożono rozstrzelaniem, to wszystkiemu temu od biedy można
by jeszcze uwierzyć”.
Nagan leży na postrach, czasem łypnie na ciebie lufą, a śledczy nawet
nie zadaje sobie trudu, nie zmyśla nawet twoich win, tylko powiada:
„Mów, przecież sam już wiesz!” Tak właśnie w 1927 roku śledczy Chajkin
badał Skrypnikową, tego w 1929 żądano, od Witkowskiego. Nic się nie
zmieniło po upływie ćwierci wieku. W 1952 roku naczelnik wydziału
śledczego MGB w mieście Ordżonikidze, niejaki Siwakow, oznajmił tejże
samej Annie Skrypnikowej, podczas jej PIĄTEJ już odsiadki: „Więzienny
lekarz informuje, że masz ciśnienie 120 na 240. To jeszcze za mało,
ścierwo (Skrypnikowa ma prawie sześćdziesiąt lat), doprowadzimy cię do
trzystu czterdziestu, żebyś zdechła, gadzino, sama, bez żadnych sińców,
bez bicia, bez łamania kości. Wystarczy, jak nie damy ci spać!” I kiedy
Skrypnikową, po nocnym przesłuchaniu, zamykała we dnie powieki, do celi
wpadał nadzorca i ryczał: „Otwórz oczy, bo za nogi ściągnę z pryczy i
przykuję na stojaka do ściany!”
Nocne przesłuchania były najważniejszą Częścią śledztwa już w 1921 roku.
I tak samo reflektorami samochodowymi świecono prosto w oczy (riazańska
Czeka, Stelmach). A na Łubiance w 1926 roku (jak świadczy Berta Gandal)
używano rur ogrzewczych dla nadmuchu do cel to zimnego, to cuchnącego)
powietrza. Była też cela wykładana korkiem, gdzie i tak powietrza brak,
a jeszcze ją specjalnie nagrzewano. Zdaje się. że poeta Klujew siedział
w takiej celi, trafiła do niej też Berta Gandal. Uczestnik powstania w
Jarosławiu (1918 rok), Wasyli Aleksandrowicz Kasjanow twierdził, że celę
taką nagrzewano dopóty, dopóki więzień nie zaczynał pocić się krwią;
dopiero gdy można to już było zobaczyć przez oczko w drzwiach, niesiono
więźnia na noszach tam, gdzie miał podpisać protokół. Znane były
„gorące” (i „słone”) sposoby, stosowane podczas „gorączki złota”. A w
Gruzji w 1926 roku przypalano badanym ręce papierosami; w Metechskim
więzieniu spychano ich po ciemku do basenu z fekaliami.
Jakiż tu prosty związek: jeśli trzeba znaleźć winę za wszelką cenę – to
konieczne stają się groźby, akty gwałtu, tortury, a im bardziej
oskarżenie jest fantastyczne, tym okrutniejsze musi być śledztwo; jakże
inaczej wymusić przyznanie się do winy? I skoro lipne sprawy były zawsze
– to przemoc i tortury też zawsze były; nie jest to wyłączna cecha 1937
roku, to rys dawny, ogólnego charakteru. Oto dlaczego dziwi się
człowiek, czytając czasem wspomnienia byłych zeków, że „tortury zostały
dozwolone na wiosnę 1938 roku” . Duchowych i moralnych hamulców, które
mogłyby powstrzymać Organy od tortur – nigdy nie było. W ciągu
pierwszych lat po rewolucji, w pismach „Tygodnik WCzK”, „Czerwony miecz”
i ”Czerwony terror” otwarcie roztrząsano kwestię stosowności tortur z
punktu widzenia marksizmu. Sądząc z rezultatów, odpowiedź znaleziono
pozytywną – chociaż wcale nie wszędzie ją uznano.
Słuszniejsze będzie takie ujęcie sprawy 1938 roku: jeśli przed tą datą
dla stosowania tortur potrzebny był jakiś formalny nakaz, zezwolenie,
wydane w niektórych wypadkach (załóżmy, że dostać je było nie trudno) –
to w latach 1937–38, z uwagi na okoliczności nadzwyczajne (milionowe
kontyngenty ludzkie, przeznaczone do wysyłki na Archipelag, trzeba było
w nakazanym z góry, ograniczonym terminie przepuścić przez młynek
indywidualnego śledztwa – czego – nie wymagały potoki masowe – „kułacki”
i narodowe) – udzielono pracownikom śledczym nieograniczonego zezwolenia
na stosowanie przemocy i tortur wedle uznania, jeśli tego wymagała
robota i nakazany termin. Rodzaje tortur nie były przy tym
reglamentowane, wszelkie wynalazki widziane były chętnie.
W 1939 roku ta ogólna, szeroka dyspensa została cofnięta; znów trzeba
było mieć na piśmie formalne zezwolenie na stosowanie tortur i chyba już
nie tak łatwo je dawano (zresztą zwyczajne groźby, szantaż, oszustwo,
nękanie bezsennością i karcerem – tego nigdy się nie zabraniało). Ale
pod koniec wojny i w latach powojennych w stosunku do określonych z góry
kategorii aresztantów znów dozwolona została szeroka gama tortur.
Chodziło tu o nacjonalistów, zwłaszcza – Ukraińców i Litwinów,
szczególnie w tych wypadkach, gdy istniała prawdziwa albo urojona
organizacja podziemia i trzeba było całą ją wysnuć z motka, wydusić
wszystkie nazwiska z już aresztowanych.
Na przykład – grupa Romualdasa Prano Skiriusa liczyć miała koło
pięćdziesięciu członków – Litwinów. W 1945 roku oskarżono ich o
rozklejanie antysowieckich ulotek. Ponieważ na Litwie brakowało wtedy
więzień, przeniesiono ich do obozu w okolicach Wielska w kręgu
Archangielskim. Niektórych tam poddano torturom, inni po prostu nie
mogli wytrzymać podwójnego ładunku – pracy i badań, dość, że w
rezultacie wszyscy pięćdziesięciu, co do jednego, przyznali się. Za
jakiś czas nadchodzi z Litwy wiadomość, że wykryto prawdziwych autorów i
kolporterów tych ulotek, A CI WSZYSCY NIC Z TYM NIE MAJĄ WSPÓLNEGO!
W 1950 roku, w Kujbyszewskim więzieniu etapowym, zetknąłem się z pewnym
Ukraińcem z Dniepropietrowska, którego – szukając jego „kontaktów” i
kompanów – poddawano rozmaitym mękom; był wśród nich – karcer stojący, z
poprzeczką, wsuwaną dla podparcia (żeby mógł się zdrzemnąć) na 4 godziny
na dobę. Już po wojnie katowano członka–korespondenta Akademii Nauk,
Lewinową.
Ponadto – niesłuszne byłoby wiązać z rokiem 37. to odkrycie, że
przyznanie się do winy samego oskarżonego ważniejsze jest od wszystkich
dowodów i faktów. Przekonanie to ustaliło się już w latach dwudziestych.
Tyle, że w 37. roku zdążyła akurat na czas błyskotliwa doktryna
Wyszyńskiego. Była wtedy zresztą zakomunikowana łaskawie tylko śledczym
i prokuratorom, celem ich moralnego dozbrojenia, my zaś – to znaczy
wszyscy inni – dowiedzieliśmy się o tym dopiero po dwudziestu latach,
gdy doktryna ta zaczęła już być wyklinana w zdaniach pobocznych i w
drugorzędnych akapitach dziennikarskich artykułów, jako rzecz znana
wszystkim dawno i szeroko.
Okazuje się, że tego groźnego i pamiętnego roku, w swoim referacie,
który w pewnych szczególnych kręgach zyskał szczególną sławę, Andriej
Januarowicz (korci aż, żeby napisać – Jaguarowicz) Wyszyński, w duchu
najsubtelniejszej dialektyki (której nie pozwalamy już uprawiać ani
poddanym, ani mózgom elektronowym, bo dla nich tak to jest tak, a nie to
nie), przypomniał zebranym, że nie jest w ludzkiej mocy ustalenie prawdy
absolutnej, ubiegać się zaś można tylko o prawdę względną. I tu właśnie
zrobił krok, na który prawnicy nie mogli się zdecydować przez dwa
tysiące lat: że – w związku z tym – prawda, wykrycie której jest celem
śledztwa i postępowania sądowego, nie może być absolutna, a co najwyżej
względna. Dlatego, podpisując wyrok śmierci przez rozstrzelanie, my i
tak nie mo-żemy być absolutnie pewni, że skazujemy winowajcę, mamy tylko
pewien stopień pewności, z pewnego tylko punktu widzenia i jedynie w
pewnym sensie. Stąd – wniosek praktyczny: zupełnie zbyteczną stratą
czasu byłoby więc poszukiwanie niezbitych! dowodów winy (wszystkie
dowody są względne) absolutnie wiarygodnych świadków (świadkowie mo-gą
sobie wzajemnie przeczyć). Dowody zaś winy względne, przybliżone,
funkcjonariusz śledczy potrafi znaleźć nawet bez poszlak i bez świadków,
nie wychodząc z gabinetu „licząc nie tylko na swój intelekt, lecz także
na instynkt partyjny, na swoje siły moralne”, (to znaczy na prerogatywy
człowieka wyspanego, sytego i niebitego) oraz na swój „charakter” (to
znaczy – zdolność do okrucieństwa)!
Ta formuła była, rzecz jasna, o wiele wytworniejsza, niż instrukcja
Łacisa. Ale istota rzeczy była ta sama.
I tylko w jednej sprawie Wyszyński chybił celu, wyrzekł się
dialektycznej logiki: KULA pozostała u niego wartością BEZWZGLĘDNĄ.
Tak oto, postępując spiralnym szlakiem rozwoju, zasady przodującego
prawodawstwa powróciły do założeń przedantycznych albo średniowiecznych.
Podobnie jak średniowieczni oprawcy, nasi funkcjonariusze śledczy,
prokuratorowie i sędziowie uznali, że najważniejszym dowodem winy jest
przyznanie się do niej przez podsądnego.
Jednakże średniowieczni prostaczkowie – chcąc wymusić wymarzone
przyznanie się – uciekali się do dramatycznych i spektakularnych
urządzeń; szły w ruch dyby, koła, ruszta, kolczaste maczugi, zaostrzone
pale. W dwudziestym zaś wieku, mając na podorędziu i współczesną
medycynę, i niemałe doświadczenie więzienne (już tam ktoś całkiem na
serio bronił chyba rozprawy doktorskiej z tego zakresu) – uznano takie
zmasowanie mocnych efektów za zbędne, a przy szerszym zastosowaniu – za
nieporęczne. A prócz tego...
Prócz tego, zaważyła chyba jeszcze jedna okoliczność: Stalin, swoim
zwyczajem, nie mówił ostatniego słowa, podwładni sami powinni byli się
domyślić, on zaś zostawiał sobie szakali przesmyk, aby zawrócić w porę i
móc znów napisać „Zawrót głowy od sukcesów”. Planowe łamanie kołem
milionów ludzi przedsiębrane było jednak po raz pierwszy w dziejach
ludzkich i – przy całym ogromnie swojej władzy, Stalin nie mógł
oczekiwać sukcesu z pewnością absolutną.
Ogrom materiału doświadczanego sprawiał, że eksperyment mógł mieć inny
przebieg niż w laboratorium. Mogło dojść do nieprzewidzianego wybuchu,
do geologicznego kataklizmu, a choćby – do rozpowszechnienia tajemnicy.
W każdym wypadku Stalin powinien był zachować swoje anielskie szaty w
stanie nieskalanym, (ale w okólnikach K C z 37. i 39. roku zalecenie
stosowania „fizycznego nacisku” figurowało).
Dlatego wolno przypuszczać, że nie istniał żaden spis tortur i udręczeń
w drukowanej formie, wręczany funkcjonariuszom śledczym. Wymagano po
prostu, żeby każdy wydział śledczy w ustalonym terminie dostawił sądowi
określoną z góry porcję całkowicie skruszałych królików. Powtarzano
tylko po prostu (ustnie, ale wystarczająco często), że wszystkie środki
i chwyty są dobre, skoro cel jest wzniosły; że nikt nie będzie szarpał
śledczego z powodu śmierci podejrzanego w trakcie badań; że lekarz
więzienny powinien jak najrzadziej ingerować. Zapewne istniał koleżeński
obyczaj wymiany doświadczeń, „wzorowanie się na najlepszych”; no i
musiano też wprowadzić zasadę „zainteresowania materialnego” – dodatek
za nocne nadgodziny, premie za skrócenie terminu śledztwa, uprzedzano
też chyba, że śledczy, który nie da sobie rady z zadaniem... A gdyby,
załóżmy, wsypa, to szef oddziału i tak byłby w porządku wobec Stalina:
nie wydal czarno na białym żadnego zlecenia co do tortur! A zarazem
zadbał, żeby torturowano!
Widząc, że zwierzchnicy się asekurują, część szeregowych funkcjonariuszy
śledczych (nie ci rozjuszeni i upojeni władzą) też starali się zaczynać
od metod łagodniejszych, a w miarę postępu śledztwa – unikać takich,
które zostawiają zbyt wyraźne ślady, jak wybite oko, urwane ucho,
złamany kręgosłup, a nawet ogólne posiniaczenie.
Z tej właśnie przyczyny, w 1937 roku – wyjąwszy torturę bezsenności –
nie stwierdzamy stosowania zawsze tych samych metod przez różnych
funkcjonariuszy śledczych, pracujących w tych samych działach rozmaitych
zarządów okręgowych NKWD. Powiadają, że szczególnie okrutne tortury
stosowano w Rostowie nad Donem i w Krasnodarze. W Krasnodarze wymyślono
coś nowego: zmuszano do podpisywania czystych arkuszy, żeby zapełniać je
później własnymi kłamstwami. Zresztą, po co zaraz tortury: w 1937 roku
nie robiono tam dezynfekcji, stąd tyfus, trupy w ciżbie leżały po 5 dni,
a kto w celi wariował, tego dobijano pałami w korytarzu.
Wspólnym rysem było jednak preferowanie metod, że tak powiem, – lekkich
(zaraz im się przyjrzymy) i była to droga najbardziej celowa. Przecież
rzeczywiste granice ludzkiej równowagi umysłowej zakreślone są ciasno i
wcale niepotrzebne są dyby albo ruszta, żeby przeciętnego człowieka
doprowadzić do stanu niepoczytalności.
Spróbujmy wyliczyć niektóre najprostsze chwyty, z których pomocą łamie
się wolę i osobowość aresztanta, nie zostawiając śladów na jego ciele.
Zaczniemy od metod nacisku psychicznego. Na króliczków, nie
przygotowanych wcale do znoszenia więziennej udręki – metody te
działają, z olbrzymią, wręcz burzącą siłą. Ale człowiek o mocnych
przekonaniach też łatwo sobie z tym poradzi.
1. Na początek – problem nocy. Czemu to właśnie nocą biorą się
najchętniej do łamania ludzkich dusz? Czemu to od najwcześniejszych
swoich lat Organy upodobały sobie noce? Dlatego, że w nocy, wyrwany ze
snu aresztant (nawet nie zadręczony jeszcze bezsennością), nie może być
tak zrównoważony i trzeźwy jak we dnie, jest więc bardziej ustę-pliwy.
2. Szczera perswazja. Najprostszy z chwytów. Po co bawić się w kotka i
myszkę? Aresztant już przesiedział trochę w towarzystwie innych więźniów
będących w śledztwie, już zna ogólną sytuację. Przesłuchujący mówi mu
więc tonem leniwym i życzliwym: „Sam widzisz, wyroku tak, czy owak, nie
unikniesz. Ale jeśli będziesz stawiać się okoniem, to już tutaj, w tej
ciupie zmarniejesz, całe zdrowie stracisz. A w obozie – od razu będziesz
miał powietrze, światło... Tak, że lepiej podpisz czym prędzej”. To
bardzo logiczne. I trzeźwo rozumują ci, którzy dają zgodę i podpisują
prędko – tylko, że... Gdyby to chodziło tylko o nich samych!... Ale tak
bywa dość rzadko. I nie sposób uniknąć walki.
Drugi wariant perswazji obliczony jest na członków partii. „Jeżeli w
kraju panuje niedostatek i zdarza się nawet głód, to – jako bolszewik –
tak powinniście sami przed sobą postawić sprawę: czy można w ogóle
założyć, że to wina całej partii? albo władzy sowieckiej? – „Nie, pewno,
że nie!” – odpowiada skwapliwie dyrektor jakiegoś ośrodka uprawy lnu.
„No to miejcie tyle odwagi, żeby wziąć winę na siebie!” I człowiek
bierze!
3. Ordynarne wyzwiska. Chwyt nieskomplikowany, ale bardzo skuteczny w
stosunku do ludzie wykształconych, delikatnych, subtelnych. Znane mi są
dzieje dwóch duchownych, którzy skapitulowali wobec przekleństw.
Śledztwo w sprawie jednego z nich (Butyrki, 1944 rok) prowadziła
kobieta. Z początku pop nie mógł się w celi nachwalić, jaka to ona była
grzeczna. Aż pewnego razu wrócił z badania przybity i długo nie mógł się
zdobyć na powtórzenie tej wiązanki, którą go uczciła, założywszy nogę na
nogę. (Żałuję, że nie mogę tu przytoczyć jednego z jej powiedzonek).
4. Szokowanie psychologicznym kontrastem. Nagłe przejścia: w trakcie
całego przesłuchania śledczy jest nader grzeczny, tytułuje badanego,
obiecuje różne dobrodziejstwa. Nagle – jak się nie zamierzy suszką, jak
nie krzyknie: „Uch, gadzino! Dziewięć gramów, w kark!” – i ręce wyciąga,
jakby miał paznokcie zakończone igłami (na kobiety ten chwyt bardzo
działa).
Istnieje wariant tej metody: dwaj funkcjonariusze pracują na zmianę,
jeden sroży się i wścieka, drugi jest sympatyczny, niemal serdeczny.
Badany za każdym razem dygocze, wchodząc do gabinetu – na którego z nich
trafi? Prawem kontrastu, człowiek gotów jest temu drugiemu podpisać
wszystko i przyznać się nawet do tego, co nigdy nie miało miejsca.
5. Wstępne upokorzenie. W sławetnych piwnicach rostowskiego GPU („numer
33”), pod grubym szkłem ulicznego chodnika (dawne magazyny) więźniów aż
do pierwszego przesłuchania trzymano w ogólnym korytarzu w pozycji
leżącej, twarzą ku ziemi, nie pozwalając podnieść głowy i przemówić
słowa. Leżeli tak, jak modlący się muzułmanie dopóty, dopóki konwojent
nie wziął ich za ramię i nie poprowadził na badanie.
Aleksandra O–wa nie składała na Łubiance zeznań, jakich od niej
oczekiwano. Przenieśli ją do Lefortowa. Przy rejestracji nadzorczyni
kazała jej się rozebrać, zabrała odzież, rzekomo dla procedury
sanitarnej, ją zaś zamknęła gołą w boksie. Zebrali się zaraz
strażnicy–mężczyźni, jęli zaglądać przez judasze, śmiać się i oceniać
jej wdzięki. Gdyby ludzi zapytać, na pewno takich przykładów zebrałoby
się więcej. Cel jest ten sam: zgnębić człowieka.
6. Rozmaite chwyty służące dezorientacji aresztanta. Oto sposób,
zastosowany wobec F. J.W. z Krasnogorska w okręgu moskiewskim (relacja
J.A. P–ewa). Prowadząca śledztwo niewiasta w czasie przesłuchań
rozbierała się stopniowo (strip–tease!) ani na chwilę nie przerywając
badania. Jak gdyby nigdy nic, spacerowała po pokoju podchodząc blisko do
więźnia i wciąż domagając się podpisania protokołu. Może miała takie
osobiste skłonności, a może był to chwyt obmyślony na chłodno, aby
zupełnie zbić więźnia z pantałyku i skłonić do ustępstw. Nic jej zresztą
nie groziło – miała pod ręką pistolet i dzwonek.
7. Zastraszenie. Chwyt najczęściej stosowany i najbardziej urozmaicony.
Często kojarzony jest z chwytem przynęty i chwytem obietnicy – rozumie
się, nie są to obietnice na serio. Rok 1924: „Nie chcecie się przyznać?
To pojedziecie na wyspy Sołowieckie, szkoda. Kto się przyznaje, tego
puszczamy wolno”. Rok 1944: „Ode mnie zależy, do jakiego lagru cię
poślą. Są różne obozy. Mamy teraz nawet katorżne. Jak powiesz prawdę –
to pójdziesz tam, gdzie lżej, jak weźmiesz na zapartkę – to dwadzieścia
pięć lat w kajdankach na podziemnych robotach!” Straszą przeniesieniem
do innego, gorszego więzienia: „Jak będziesz się zapierać, to poślemy
cię do Lefortowa (jeśli rzecz się dzieje na Łubiance), tam inaczej z
tobą pogadają!” A człowiek już się zdążył przyzwyczaić: w tym więzieniu
reżym jakby NIE NAJGORSZY, a co za tortury czekają na człowieka TAM? I w
ogóle, przenosiny... Może lepiej ustąpić?
Zastraszenie jest wyjątkowo skuteczne wobec tych, którzy jeszcze nie są
zatrzymani, a tylko stawili się w Gmachu, bo dostali pozew. Taki (taka)
ma jeszcze dużo do stracenia, taki (taka) wszystkiego się boi – boi się,
że już dziś nie wypuszczą, boi się konfiskaty majątku, rekwizycji
mieszkania. Gotów jest do zeznań i wielu ustępstw, byleby uniknąć tych
nieprzyjemności. Nie zna, rzecz jasna, kodeksu karnego i – to już
minimum – na samym początku przesłuchania dostaje do podpisu arkusik ze
sfałszowanym cytatem z kodeksu: „Zostałem ostrzeżony, że za składanie
niezgodnych z prawdą zeznań... 5 (pięć) lat więzienia” (w istocie zaś –
jest to artykuł 95. – do dwóch lat)... za odmowę zeznań – 5 (pięć)
lat... (w istocie – z artykułu 92. – do trzech miesięcy robót
karno–poprawczych nie zaś aresztu). Tu wkracza na scenę i wciąż na nią
będzie wkraczać jeszcze jedna metoda śledcza.
8. Kłamstwo. To nam, jagniętom, nie wolno kłamać, śledczy zaś łże bez
przerwy – i wszystkie te artykuły do niego się nie odnoszą. Nie stać nas
już nawet na pytanie: czy on za kłamstwo wcale nie odpowiada? Wolno mu,
skoro ma chęć, kłaść przed nami protokoły z podrobionymi podpisami
naszych krewnych i przyjaciół – to przecież tylko elegancka metoda
śledcza.
Zastraszenie z dodatkiem obiecanek i kłamstw – to zasadniczy środek
nacisku na krewnych aresztowanego, wezwanych w charakterze świadków:
„Jeśli nie złożycie określonych (tj. takich, jakich oni sobie życzą)
zeznań, to zaszkodzicie jemu... Doprowadzicie go do zguby... (a co,
jeśli mówi się to matce?). Jedynie przez swój podpis na tym (podsuniętym
właśnie) papierku możecie go uratować” (czytaj – pogrążyć).
9. Wygrywanie przywiązania do bliskich – bardzo się opłaca również gdy
chodzi o samego aresztanta. Jest to nawet najbardziej skuteczny sposób
zastraszania, można złamać najmężniejszego człowieka apelując do jego
uczuć rodzinnych (o, jakiż jasnowidz to powiedział: „wrogami człeka są
jego domowi”!). Pamiętacie tego Tatarzyna, który wytrzymał wszystko – i
swoje męczarnie, i żonine – a mąk córki już znieść nie mógł?... W 1930
roku funkcjonariuszka śledcza, niejaka Rimalis, takich pogróżek używała:
„Zaaresztujemy waszą córkę i wsadzimy do celi z syfilitykami!”
Kobieta!...
Grożą więc aresztowaniem wszystkich, których kochasz, człowieku.
Niekiedy robi się to z towarzyszeniem fonii: twoja żona już siedzi, ale
dalszy jej los zależy od twoich szczerych zeznań. Właśnie ją
przesłuchują w sąsiednim pokoju, możesz posłuchać! I rzeczywiście, zza
ściany dobiega kobiecy płacz i krzyk (a przecież krzyki wszystkie jakoś
są do siebie podobne, nadto – słychać przez ścianę, a wreszcie sam
jesteś podniecony, trudno ci bawić się w rzeczoznawcę; czasami jest to
po prostu płyta z głosem „typowej żony” raz w wersji sopranowej, kiedy
indziej – kontraltowej, wedle czyjegoś wniosku racjonalizatorskiego).
Ale oto – już bez żadnych sztuczek – pokazują ci przez szklane drzwi,
jak idzie milcząca, z opuszczoną żałośnie głową – tak! to twoja żona! w
korytarzu bezpieczeństwa! to twój upór ją zgubił! już też ją
aresztowali! (a ją tymczasem wezwano dla dopełnienia jakiejś błahej
formalności; w umówionej chwili wypuszczono ją na korytarz i nakazano,
żeby nie ważyła się podnieść głowy, bo inaczej nigdy stąd nie wyjdzie!).
– Albo dają ci do przeczytania jej list, jej charakterem pisany:
wyrzekam się ciebie! po tych okropnościach, których się o tobie
dowiedziałam, nie jesteś mi więcej potrzebny! (a jako, że takie żony, i
takie listy w naszym kraju mogą się zdarzyć, czemu nie, więc można chyba
tylko własnej duszy spytać: czy i twoja żona jest taka?).
Od W.A. Korniejewej śledczy Goldman (1944 rok) domagał się zeznań,
obciążających inne osoby, grożąc, że skonfiskuje jej domek i wyrzuci na
ulicę staruszki, jej krewne. Korniejewa, kobieta pewna siebie i pełna
wiary, wcale nie bała się o siebie, gotowa była do ofiar osobistych. Ale
pogróżki Goldmana w świetle naszych praw wydawały się całkiem realne i
Korniejewa dręczyła myśl o bliskich. Kiedy po nocy, pełnej nie
podpisanych, i porwanych na strzępy protokołów, Goldman zabrał się do
pisania – chyba czwartego – wariantu, gdzie oskarżenie ograniczało się
tylko do niej jednej, Korniejewa podpisała go z radością, z uczuciem
moralnego zwycięstwa. Już nawet zwykłym ludzkim instynktem – żeby
usprawiedliwić się, oczyścić od fałszywych posądzeń – też się nie
kierujemy, gdzie tam! Radzi bywamy, kiedy całą winę uda się nam zwalić
na samych siebie.
Jako że żadna klasyfikacja w przyrodzie nie może być zupełnie sztywna,
więc tu też nie uda się na ostro odgraniczyć metod nacisku psychicznego
od fizycznych. Dokąd, na przykład, zaliczyć taką zabawę:
10. Sposób akustyczny. Posadzić przesłuchiwanego o sześć–osiem metrów od
biurka i kazać wszystko mówić głośno, wszystko powtarzać. Dla człowieka
już zmordowanego – to wysiłek. Albo skręcić dwie tuby z kartonu i do
spółki z kolegą śledczym podchodzić blisko do aresztanta – krzycząc
prosto w uszy: „Przyznaj się, gdzie!”. Aresztant jest ogłuszony, czasem
traci słuch. Ale to sposób nieekonomiczny, po prostu funkcjonariusze
nudzą się przy jednostajnej robocie, szukają rozrywki i bawią się tym,
na co ich stać.
11. Łaskotanie. Także rodzaj zabawy. Krępują albo unieruchamiają
człowiekowi ręce i nogi, a potem łaskoczą piórem wetkniętym w nozdrza.
Aresztant cały się zwija, ma się uczucie, że świdrują człowiekowi mózg.
12. Gaszenie papierosów na skórze przesłuchiwanego (już o tym była
mowa).
13. Sposób optyczny. Ostre światło elektryczne, zapalone całą dobę w
celi albo w boksie, gdzie siedzi aresztowany, jaskrawa żarówka,
wielokrotnie mocniejsza, niż potrzeba, w małej celce o bielonych,
ścianach (to ta sama elektryczność, którą oszczędzali pilnie uczniowie w
szkołach i gospodynie domowe). Zapalenie powiek, to bardzo boli. A w
gabinecie śledczego – znowu reflektory prosto w twarz.
14. Albo taki pomysł. Aresztanta Czebotariewa w nocy przed l maja 1933
roku, w Chabarowskim GPU, przez całą noc, bite dwanaście godzin – nie
przesłuchiwali, nie: – prowadzili na przesłuchanie! Taki a taki – ręce
do tyłu! Wychodzą z celi, teraz schody, szybko w górę, do śledczego!
Konwojent wychodzi. Ale śledczy, nie tylko o nic nie pytając, ale nie
pozwalając nawet więźniowi usiąść, podnosi słuchawkę: zabrać ze 107.!
Biorą go więc i odprowadzają do celi. Ledwie położył się na pryczy, już
znowu grzechocze rygiel: Czebotariew! Na przesłuchanie! Ręce do tyłu! A
tam – znów to samo: zabrać ze 107.!
W ogóle zresztą, stosowanie środków nacisku może zacząć się jeszcze
długo przed wejściem więźnia do pokoju przesłuchań.
15. Więzienie zaczyna się od boksu, to znaczy pudła albo szafy.
Człowieka, dopiero co wyrwanego spośród wolnych ludzi, jeszcze w
rozbiegu, jeszcze rwącego się do wyjaśnień, do sporów, do walki – zaraz
po przekroczeniu więziennych progów pakuje się do skrzynki – czasem
zaopatrzonej w lampę i krzesło, a czasem ciemnej, gdzie człowiek może
tylko stać, nadto – w ciasnocie – przyciśnięty drzwiami. Trzymają go tak
kilka godzin, cały dzień, dobę. Godziny zupełnej niepewności! – może już
go tu zamurowali na całą wieczność? Nic podobnego nigdy w życiu mu się
nie zdarzyło, więc nic nie wie, nie kojarzy! Tak mijają pierwsze
godziny, kiedy wszystko jeszcze w nim płonie, szarpane nieustannym
wichrem myśli. Jedni wpadają w przygnębienie – doskonalą, to najlepsza
chwila dla pierwszego przesłuchania! Inni wpadają w złość – tym lepiej,
zaraz powiedzą śledczemu coś obraźliwego, pozwolą sobie na
nieostrożność, to tylko ułatwi rozkręcenie sprawy.
16. Kiedy boksów nie starczało, był jeszcze inny sposób. Helena
Strutinskaja w nowoczerkaskim NKWD została posadzona w korytarzu na
taborecie – na sześć dni i nocy, tak, aby nie mogła ani się oprzeć, ani
zasnąć, ani upaść i już nie wstać więcej. Na sześć dni i nocy!
Spróbujcie posiedzieć tak sześć godzin.
Można też w charakterze wariantu sadzać więźnia na wysokim stołku,
jakich używa się w laboratoriach, tak, żeby nie dosięgał podłogi nogami:
bardzo ładnie wtedy puchną. Wystarczy 8–10 godzin takiego siedzenia.
Albo – już w czasie przesłuchania, kiedy aresztant jest cały jak na
dłoni, posadzić go na zwykłym krześle, ale nie całkiem zwyczajnie: na
samym brzeżku, na krawędzi siedzenia (jeszcze bliżej! jeszcze bliżej!)
żeby nie spadł, ale żeby ta krawędź wrzynała się, jak należy, przez cały
ciąg przesłuchania. I nie dać mu się ruszyć przez kilka godzin. Tylko
tyle? Tylko tyle. Spróbujcie sami.
17. Zależnie od warunków boks może być zastąpiony przez dywizyjne jamy,
jak to było w Gorochowieckim obozie wojskowym podczas Drugiej Wojny. Do
takiej jamy, głębokości trzech metrów, szerokości – dwóch, spychano
aresztanta; to była jego cela i wychodek zarazem przez kilka dni i nocy,
spędzanych pod gołym niebem, a czasem w deszcz. Trzysta gramów chleba i
wodę spuszczano mu tam na sznurku. Wyobraźcie sobie siebie samych w tym
stanie, zaraz po aresztowaniu, kiedy wszystko jeszcze w człowieku kipi.
Może podobieństwo instrukcji, jakie otrzymały wszystkie Wydziały
Specjalne Armii Czerwonej, a może podobieństwo koczowniczej sytuacji –
doprowadziło do znacznego rozpowszechnienia tego sposobu. Tak więc, w
36. zmotoryzowanej dywizji strzeleckiej, która odznaczyła się w czasie
walk pod Chałchyn–Golem, a w 1941 roku biwakowała na mongol-skiej
pustyni, aresztowanemu z miejsca dawano (naczelnik Wydziału Specjalnego
Samulow) łopatę do ręki i kazano kopać grób ściśle określonych wymiarów
(już tu widzimy skrzyżo-wanie z metodą psychologiczną!). Kiedy aresztant
zagłębił się już powyżej pasa rozkazywano mu zaprzestać kopania i siąść
na dnie jamy: głowy już mu wtedy nie było widać. Kilku takich jam
pilnował jeden wartownik i zdawało się, że stoi w szczerym polu. Na tej
pustyni trzymano podejrzanych – we dnie nic ich nie chroniło przed
mongolskim upałem, zimnymi nocami nic nie mieli do przykrycia. Nie
trzeba było żadnego katowania, na co to komu? Racja dzienna wynosiła sto
gramów chleba i jeden kubek wody. 21–letni lejtnant Czulpieniew, kawał
chłopa, bokser, przesiedział w tych warunkach MIESIĄC. Po dziesięciu
dniach wszy roiły się na nim. Po piętnastu pierwszy raz wezwano go na
przesłuchanie.
18. Kazać badanemu paść na kolana – nie w jakimś przenośnym sensie,
tylko dosłownie: na kolana – i żeby nie śmiał przysiąść na piętach i
żeby trzymał się prosto. Można kazać tak klęczeć przez 12 godzin, przez
24 i przez 48 – w gabinecie śledczego, albo nawet na korytarzu. (Sam
śledczy może wschodzić do domu, spać, zażywać rozrywek, ten system jest
opracowany w szczegółach: koło klęczącego człowieka stoi strażnik,
wartownicy zmieniają się regularnie). Na kogo ten chwyt najlepiej
działa? Na ludzi już skruszałych, już gotowych do kapitulacji. Bardzo
się opłaca stosować go do kobiet. Iwanow–Razumnik informuje o pewnym
wariancie tej metody: śledczy naprzód kazał młodemu Łordkipanidze
klęknąć, a potem naszczał mu w twarz! No i co? Na Łordkipanidze nie było
przedtem sposobu, a tu właśnie się załamał. Widać na dumnych też jest
rada...
19. Albo kazać człowiekowi całkiem zwyczajnie stać. Można kazać stać
tylko podczas przesłuchań, od tego też człowiek męczy się i załamuje.
Można podczas przesłuchań dać mu usiąść, ale za to niech sobie postoi
między jednym badaniem a drugim (stawia się wartownika i strażnik ma
pilnować, żeby więzień nie opierał się o ścianę, a jeśli zaśnie i zwali
się na ziemię, to ma go skopać i zmusić do stania). Czasem dość jednej
doby takiego stania, żeby człowiek opadł z sił i zeznał co dusza
zamarzy.
20. Przy wszystkich tych rodzajach stania, zwykle nie dają pić po 3–4–5
dni i nocy.
Coraz lepiej rozumiemy teraz znaczenie kombinowania metod
psychologicznych z fizycznymi. Rozumie się też, że wszystkie wyżej
opisane sposoby są kojarzone z
21. bezsennością, której nie doceniano jeszcze w średniowieczu: nie
wiedziano wtedy, jak wąskie są ramy, w których człowiek zdolny jest do
zachowania swojej osobowości. Brak snu (połączony przy tym z długim
staniem, pragnieniem, jaskrawym światłem, strachem i niepewnością –
jakich jeszcze tortur trzeba?!) mąci rozsądek, podkopuje wolę, pozbawia
człowieka jego jaźni. (W noweli Czechowa Spać się chce sprawa jest
jednak o wiele łatwiejsza, dziewczynka z noweli może położyć się na
chwilę i wyłączyć świadomość, co już nawet po minucie – potrafi dać
mózgowi trochę świeżości). Człowiek taki działa w stanie półświadomości,
albo nawet niepoczytalności, tak, że nie wolno mieć do niego pretensji o
to, co zeznał.
Używano następującej formuły: „Wasze zeznania są nieszczere, dlatego nie
dajemy wam spać!”. Niekiedy, dla większego fasonu, nie kazano stać,
tylko sadzano na miękkiej kanapie, na której tym bardziej chciało się
spać (dyżurny strażnik siedział obok i dawał kopniaka przy każdym
zmrużeniu powiek). Oto jak opisuje jedna z ofiar (która spędziła
przedtem dobę w zapluskwionym. boksie) swoje sensacje po tej męce:
„Dreszcze wskutek utraty sporej ilości krwi. Zaschły spojówki, jakby kto
trzymał przed samymi oczyma rozpalone żelazo. Język – spuchnięty z
pragnienia i kłuje jak jeż przy najmniejszym ruchu. Konwulsyjne skurcze
rżną gardło.
Brak snu jest potężną torturą, a – przy tym nie zostawia żadnych
widocznych śladów, nie daje nawet powodu do skarg, gdyby nagle spadła z
nieba nieoczekiwana inspekcja. „Nie dawano wam spać? Ale przecież to nie
sanatorium! Nasi ludzie też razem z wami nie spali”. (Ale, odespali się
we dnie). Można powiedzieć, że przymusowa bezsenność przestała należeć
do kategorii tortur, stała się natomiast częścią regulaminu
bezpieczeństwa państwowego i dlatego wymuszano ją w najtańszy sposób,
bez żadnego dodatkowego nadzoru. We wszystkich więzieniach śledczych –
panuje zasada, że nie wolno spać ani chwili od rannego apelu do
wieczornego dzwonka (w Suchanowie i jeszcze w niektórych innych, prycze
w tym celu są podnoszone i przytwierdzane do ściany, w innych – po
prostu nie wolno się kłaść i zabrania się nawet drzemki na siedząco). A
wszystkie ważniejsze przesłuchania – tylko w nocy. A więc automatycznie
– każdy więzień śledczy nie ma czasu na sen przynajmniej pięć dni w
tygodniu (w noc sobotnią i niedzielną sami przesłuchujący starają się
wypocząć).
22. Poszerzeniem poprzedniego punktu jest konwejer śledczy. Więzień nie
tylko nie śpi – ale nadto przez trzy–cztery doby bez przerwy jest
przesłuchiwany przez wciąż zmieniających się śledczych.
23. Zapluskwiony boks, już wspomniany wyżej. W ciemnej, drewnianej
szafie gnieżdżą się setki, może tysiące pluskiew. Z aresztanta zostaje
zdarta marynarka albo bluza – i natychmiast rzucają się na niego głodne
pluskwy, spełzając ze ścian i spadając z powały. Z początku, człowiek
zaciekle walczy z mmi, rozgniata je na sobie i na ścianach, dusząc się
od smrodu, ale po kilku godzinach słabnie i pozwala bez oporu ssać swoją
krew.
24. Karcery. Jakkolwiek; źle byłoby w celi, w karcerze zawsze jest
gorzej; widziana z karceru cela wydaje się rajem. W karcerze morzą
człowieka głodem i zwykle chłodem (w Suchanowce są też gorące karcery).
Na przykład – karcery w Lefortowie w ogóle nie są opalane, kaloryfery
ogrzewają tylko korytarze. Po tych „ciepłych” korytarzach dyżurni
strażnicy chodzą w walonkach i wałówkach. Aresztanta zaś zostawia się w
spodniej bieliźnie, czasem w samych kalesonach i musi on w bezruchu (bo
ciasno) spędzić tam dzień–trzy–pięć (gorącą sałamachę dają dopiero
trzeciego dnia). W ciągu pierwszych chwil myślisz sobie, nie wytrzymam
nawet godziny. Ale jakimś cudem człowiek wytrzymuje swoje pięć dni,
wpędzając się czasem w chorobę na całe życie.
Karcery mają swoje urozmaicenia: wilgoć, wodę. Już po wojnie – Maszę G.
w czerniowieckim więzieniu trzymano na bosaka dwie godziny w lodowatej
wodzie po kostki – przyznaj się! (miała osiemnaście lat; jak jej żal
było tych nóg – i jak długo jeszcze trzeba będzie tupać nimi po życiu!).
25 Czy można uznać za wariant karceru zamykanie na stojąco w płytkiej
niszy? Już w 1933 roku w Chabarowskim GPU tak torturowano S.A.
Czebotariewa: zamknęli go nagiego w betonowej niszy, tak, że nie mógł
ani zgiąć kolan, ani rozgiąć i podnieść rąk, ani nawet obrócić głowy.
Ale to nie wszystko. Na ciemię zaczęła mu kapać zimna woda (co za
szablon!...) i spływać strugami po skórze. Rzecz jasna, nikt mu nie
powiedział, że to wszystko ma trwać tylko dwadzieścia cztery godziny.
Bardzo to było straszne, czy nie bardzo – dość, że stracił przytomność,
następnego dnia po otwarciu drzwi znaleziono go jakby bez życia, ocknął
się dopiero w szpitalnej pościeli. Aby przywrócić mu zmysły potrzebny
był amoniak, kofeina, nacierania. Wcale nie od razu przypomniał sobie
skąd się tu wziął, co działo się w przeddzień. Przez cały miesiąc nie
było nawet z niego żadnego pożytku dla śledztwa. Ośmielamy się jednak
sądzić, że ta nisza z kroplówką, wymyślone były nie dla samego tylko
Czebotariewa. W 949 znajomy z Dniepropietrowska siedział w podobnej
norze, bez kapania. Wolno chyba założyć, że między. Chabarowskiem a
Dniepropietrowskiem, a jeszcze w ciągu 16 lat, istniało parę innych
takich instytucji?
26. Głód był już wspomniany przy opisie akcji kombinowanych. To wcale
nie taki rzadki chwyt – zmusić do zeznań głodem. W istocie element
głodu, podobnie, jak wykorzystanie zalet nocy, stał się częścią składową
procedury ogólnej. Skąpa racja dzienna, w 1933 roku, a więc w okresie
pokoju – wynosiła 300 gramów chleba, a w 1945, na Łubiance – 450.
Wygrywanie karty zakazów czy zezwoleń na kupy – to stosowane jest
wszędzie, powszechnie, to uniwersalne. Ale zdarza się stosowanie głodu w
trybie obostrzonym jak w wypadku Czulpieniewa: naprzód trzymali go przez
miesiąc o tych stu gramach dziennie, a później przed tym człowiekiem,
wyciągniętym z jamy, śledczy Sokoł stawiał menażkę zawiesistego
barszczu, kładł pół bochna białego chleba, krajanego na skos (myślałby
kto – co za różnica, jak go krajali, ale Czulpielniew po dziś utrzymuje,
że właśnie przez ten sposób krajania chleba był wiele bardziej ponętny)
– ale nie dał jeść ani razu. Jakie to wszystko staroświeckie, feudalne,
jaskiniowe! Tylko tyle w tym nowego, że stosuje się toto w
socjalistycznym społeczeństwie! – o podobnych chwytach inni też donoszą,
to zdarza się często. Ale wróćmy jeszcze do przypadku Czebotariewa, bo
bardzo jest pouczający, dzięki obecności kilku naraz komponentów.
Wprowadzili go na 72 godziny do pokoju przesłuchań i jedyne, na co
pozwalali mu – to ustęp. Nie pozwalali zaś; ani jeść, ani pić (a woda
stała obok, w karafce), ani spać. W gabinecie cały czas było trzech
przesłuchujących. Trudzili się na trzy zmiany. – Jeden przez cały czas
(w milczeniu, nie zwracając się w ogolę do więźnia) coś pisał, drugi
spał na kanapie, trzeci przechadzał się po gabinecie i gdy tylko
Czebotariew wpadał w drzemkę – bił go. Co jakiś czas zamieniali się
rolami. (A może ich samych karnie skoszarowano za niedołęstwo?). I nagle
Czebotariew, widzi, ze mu przynoszą, obiad: tłusty barszcz ukraiński,
kotlet schabowy ze smażonymi kartoflami i czerwone wino w kryształowej
karafie. Ale mając całe życie wstręt do alkoholu, Czebotariew odmówił
picia wina, nie bacząc na wszystkie namowy śledczego (za bardzo – też
nie chcieli go zmuszać, to psułoby grę). Po obiedzie zaś powiedziano mu:
„A teraz podpisz to, coś zeznał w obecności dwóch świadków!” – to znaczy
wszystko co wymyślił ów milczek przy jednym śpiącym i drugim
spacerującym oficerze śledczym. Po przeczytaniu pierwszej już stronicy,
Czebotariew dowiedział się, że był za pan brat z najbardziej znanymi
japońskimi generałami i że każdy dał mu jakieś szpiegowskie zlecenia.
Zaczął więc przekreślać stronice. Tamci pobili go i przepędzili. A inny
urzędnik KWŻD, Błaginin, aresztowany razem z nim po takich samych
przejściach, napił się wina i mile wstawiony dał podpis – po czym został
rozstrzelany: (Po trzydniowej głodówce starczy kieliszek! a tu karafka).
27. Bicie bez zostawiania śladów. Biją gumami, biją pałkami, biją też
podłużnymi workami z piaskiem. Bardzo boli bicie po kościach, na
przykład, kiedy śledczy kopie w goleń, gdzie kość jest tuż pod skórą.
Kombryga Karpunicza–Brawena bito 21 dni pod rząd. (Teraz powiada: „Nawet
po trzydziestu latach bolą wszystkie kości i głowa”). Wspominając
przejścia własne i cudze, Karpunicz rozróżnia 52 sposoby bicia. Albo
taki chwyt: przytwierdza się ręce więźnia specjalnymi uchwytami tak,
żeby dłonie leżały na stole na płask – i bije się krawędzią liniału po
stawach – aż człowiek zacznie wyć. Czy wybijanie zębów „klasyfikować
jako osobny sposób?” (Karpuniczowi wybito ich osiem). Ogólnie wiadomo,
że cios pięścią, w splot słoneczny zapiera człowiekowi dech, a
najmniejszych śladów nie zostawia. Pułkownik z Lefortowa, Sidorow, już
po wojnie stosował cios kaloszem w zwisające męskie genitalia (piłkarze,
którzy kiedyś dostali piłką między nogi, mogą ten chwyt docenić). Ten
ból nie da się z niczym porównać, i człowiek zwykle traci przytomność.
28. W NKWD miasta Noworosyjsk wymyślono maszynki do zaciskania paznokci.
U wielu więźniów z tego miasta widziano potem na etapach palce bez
paznokci.
29. A kaftan bezpieczeństwa?
30. A łamanie kręgosłupa? (wciąż to samo chabarowskie GPU, rok 1933),
31. A wędzidło („jaskółka”)? Jest to metoda z Suchanowki, ale znają też
Więzienie w Archangielsku (śledczy Iwkow, 1940 rok). Długi ręcznik z
surowego płótna wsuwa się więźniowi między zęby (jak wędzidło)
przerzucacie końce za plecy i wiąże się nimi nogi w kostkach. Poleż tak
potem, człowieku, ze dwie doby na brzuchu, z trzeszczącym grzbietem, bez
wody, bez jedzenia.
Czy trzeba jeszcze dalszego wyliczania? Czy dużo jeszcze tego?
Wszystkiego, co wymyślić mogą syte nieroby, pozbawione ludzkich uczuć?
Bracie! Nie potępiaj tych, którzy trafili w ich ręce, którzy okazali się
zbyt słabi i podpisali to, czego żądano...
*
Otóż – ani tych tortur, ani nawet żadnych „lekkich” chwytów nie potrzeba
w większości wypadków, aby wydobyć zeznania, aby chwycić w żelazne zęby
jagnię – zupełnie nieprzygotowanej rwące się do swojej ciepłej obórki.
Zbyt nierówny jest stosunek sił i pozycji.
O, jakże inne nam się wydaje – Z perspektywy pokoju przesłuchań – nasze
dawne życie, jakie w nim widzimy niebezpieczeństwa, jakie dżungle, iście
afrykańskie! A uważaliśmy je za takie zwyczajne!
Pan A. i jego przyjaciel B., znając się od lat i darząc się wzajemnym
zaufaniem, przy każdym spotkaniu śmiało rozmawiali o wielkiej i małej
polityce. Nikogo przy tym nie było. Nikt nie mógł obu panów podsłuchać.
I nikt z nich nie doniósł na drugiego.
Ale oto jednego z panów – powiedzmy – pana, drogi A., z jakiegoś powodu
wzięto pod lupę, wyciągnięto ze stada za uszki i wsadzono do paki. I z
różnych powodów – no, może nie obeszło się bez donosiku na pana, bez
pewnego strachu o krewnych, bez odróbmy nocnego czuwania i bez pierwszej
znajomości z karcerem – dość że postanowił pan na swój los machnąć ręką,
ale już innych nie narażać za nic! I w czterech kolejnych–protokołach
przyznał pan i podpisał, – że jest pan zaciekłym wrogiem władzy
sowieckiej, bo opowiadał pan anegdoty o naszym przywódcy, bo życzył pan
sobie innych nazwisk na listach wyborczych, bo nawet wchodził pan do
kabiny, chcąc skreślić jedynego kandydata, ale nie było atramentu w
kałamarzu, bo – mając radioaparat z pasmem krótkofalowym – starał się
pan usłyszeć jakieś zachodnie audycje, nie zważając na zagłuszanie. Ma
pan więc dychę zapewnioną, ale żebra całe, o zapaleniu płuc chwilowo nie
ma mowy, nikogo pan nie wsypał i zdaje się, że boksował pan niegłupio.
Już pan celi daje do zrozumienia, że chyba pańskie śledztwo niedługo
będzie zakończone.
Ale, ale! Niespiesznie, lubując się własnym charakterem – pisma, oficer
śledczy zaczyna komponować protokół numer 5. Pytanie: Czy podejrzany
przyjaźnił się z B.? – Tak. – Czy rozmawiał z nim otwarcie o polityce? –
Nie, wcale, nie miałem do niego zaufania. – Ale widywaliście się często?
– Nie bardzo. – No, jak to – nie bardzo? Z zeznań sąsiadów wynika, że
przychodził do was w odwiedziny – tylko w ciągu, ostatniego miesiąca
dnia tego a tego, potem jeszcze – takiego a takiego i wreszcie – owego.
– Przychodził? Cóż, niewykluczone. – Zwrócono uwagę, że – jak zresztą
zwykle – nie piliście, nie robiliście hałasu, rozmawialiście bardzo,
cicho, tak, że nie słychać było na korytarzu. (Ach, pijcie, przyjaciele,
tłuczcie butelki, jak najgłośniej! – to z was robi ludzi prawomyślnych!)
– No to co? – Ale wyście też go odwiedzali, ot, powiedzieliście na
przykład: wiesz, spędziliśmy tamten wieczór tak sensownie. A później
widziano was obu na rogu – staliście z nim na mrozie, pół godziny i
mieliście takie ponure miny” tacy byliście markotni; o, nawet was
sfotografowano podczas tej rozmowy. (Technika inwigilacji, przyjaciele,
technika?) No więc – o czym rozmawialiście podczas tych spotkań?
O czym?!... Takie pytanie to mocna rzecz! Pierwsze, co przychodzi na
myśl – to, że zapomniał pan, o czym była mowa. Bo to musi się pamiętać?
Dobrze, pierwsza rozmowa uleciała panu z pamięci. Druga też? I –
trzecia? I nawet ten: sensowny wieczór. I – ta rozmowa na rogu? I
rozmowy z C, ? – I z D.? Nie? myśli pan – brak pamięci – to nie jest
wyjście nie starczy tego człowiekowi na wszystko, i oto, umysł –
wstrząśnięty aresztowaniem – przytłoczony strachem, zaćmiony brakiem sny
i głodem – próbuje, jakby tu zmyślić najprawdopodobniejszą wersję i
przechytrzyć śledczego.
O czym?!... Dobrze jeszcze, jeżeli gadaliście o hokeju (to w każdym
wypadku najlepszy teemat, przyjaciele!), – i o babach, nawet „o nauce,
to można powtórzyć (nauka niedaleko odbiegła od hokeja, tylko, że w
naszych czasach, wszystko w nauce jest uznane za tajemnicę (można
„zafasować swoje na podstawie Ustawy o rozgłaszaniu). Ale jeśli
przypadkiem mówiliście o nowych aresztowaniach w mieście?, o kołchozach?
(i, rzecz jasna, mówiliście o nich źle, bo kto o nich dobrze mówi?). A
kiedy staliście na rogu, tacy markotni – o czym tam rozmawialiście?
Może B. już jest w areszcie (śledczy zapewnia, że także już zeznawał
przeciw panu i że właśnie prowadzą go na konfrontację). Może
spokojniutko siedzi sobie w domu – ale także stamtąd go wyciągną, gdy go
trzeba będzie przesłuchać i skonfrontować zeznania – na jaki to temat
takeście się martwili na tym rogu?
Teraz, po niewczasie, już pan zrozumiał: tak już jest w życiu, że za
każdym razem, kiedyście się żegnali, trzeba było umawiać się i dobrze
notować w pamięci: o czym więc była mowa? Wówczas wasze zeznania byłyby
zgodne, choćby nie wiem jak was badano. Aleście się przecież nie
zmawiali? Bo jednak nie wyobrażaliście sobie, co to za dżungla.
Może powiedzieć, że umawialiście się na ryby? A tu B. powie, że o
żadnych rybach nie było mowy, że rozmawialiście o studiach zaocznych.
Nie łagodząc przebiegu śledztwa, tylko pan ciaśniej ściągnie węzeł: o
czym? o czym? o czym?
Tu błyska panu myśl fortunna? czy zgubna? – żeby mówić o sprawach
możliwie jak najbliższych temu, co było w samej rzeczy (rzecz jasna –
zaokrąglając wszystkie kanty i pomijając wszystko, co niebezpieczne) –
powiadają wszak, że łgać zawsze trzeba jak najbliżej prawdy. Bo może
jednak B. domyśli się i postąpi podobnie, opowie coś, zbieżnego, wasze
zeznania jakoś będą się zgadzać i wtedy dadzą wam spokój.
Po wielu latach zrozumie pan, że był to bardzo niemądry pomysł, znacznie
lepiej było udawać zupełnie nieprawdopodobnego, okrągłego bałwana: nie
pamiętam ani dnia z całego mojego życia. Choć bij, zabij. Ale tu minęły
już trzy doby bez snu. Ledwie sił człowiekowi starcza, aby kontrolować
myśli i zachowywać obojętny wyraz twarzy, i na rozmyślania nie dają ani
chwili. I od razu dwóch śledczych (oni lubią chodzić do siebie w gości),
przyciska człowieka do ściany: o czym? o czym? o czym?
Więc zeznaje pan, mówiliśmy o kołchozach (że nie wszystko jeszcze w
porządku, ale już niedługo się poprawi). O: obniżce taryf płacy
mówiliśmy... Coście mówili właściwie? Cieszyliście się, że obniżają? –
Ale normalni ludzie tego; nigdy nie zrobią; to nieprawdopodobne. No to,
żeby być jakoś bliżej prawdy; trochę narzekaliśmy, że odrobinę uciążliwe
te cięcia.
A śledczy sam pisze protokół i tłumaczy wszystko na własny język: w
trakcie tej naszej rozmowy szkalowaliśmy politykę partii i rządu w
dziedzinie płac.
I kiedyś jeszcze B. powie z wymówką: och, ty niedojdo, ja przecież
zeznawałem, że umawialiśmy się na ryby...
Ale pan chciał być sprytniejszy i mądrzejszy od pańskiego śledczego! Pan
potrafi myśleć szybciej, sprawniej! Pan jest inteligentny! I pan
przemędrkował sprawę.
W Zbrodni i Karze Porfiry Piettowicz dzieli się z Raskolnikowem uwagą
wyjątkowo finezyjną, mógł ją sformułować tylko ktoś, kto sam zna na
wylot te zabawy w kotka i myszkę: kiedy mam do czynienia z wami,
inteligentami, to nie muszę nawet konstruować własnej; wersji – wy sami
ją ułożycie i dacie mi ją gotową na talerzu. Ależ tak jest! Człowiek
inteligentny nie potrafi zeznawać z rozkoszną beztroską czechowowskiego
chłopa z opowiadania Złoczyńca. Będzie się z wszelką pewnością starał
całą zarzucaną mu sprawę przedstawić jak najbardziej wykrętnie – ale
składnie.
A śledczy–rzeźnik nie na składność ostrzy nóż, tylko dwa–trzy zdanka. On
już wie, co jest ważne. A my – nie mamy żadnego doświadczenia!
Kształcą nas i przysposabiają od młodych lat – do naszego zawodu; do
pełnienia obowiązków obywatelskich; do służby wojskowej; do dbania o
czystość osobistą; do grzecznego zachowania się, nawet do wyznawania się
na tym, co piękne (no, to już nie bardzo). – Ale ani wykształcenie, ani
dobre wychowanie, ani doświadczenie nie przygotowują nas wcale do
największej próby naszego życia: do aresztowania za nic i do śledztwa
nie wiadomo na jakiej podstawie. Powieści, sztuki, filmy (niechby sami
ich autorzy spróbowali goryczy z pucharu GUŁagu!) przedstawiają nam
gospodarzy gabinetów śledczych jako rycerzy prawdy i humanizmu, jako
ojczulków rodzonych. Jakich tylko odczytów się u nas nie urządza! toć
ludzi spędza się na nie! – ale nikt nie słyszał nigdy odczytu o
prawdziwym i rozszerzonym sensie kodeksów karnych, zresztą same kodeksy
też nie wystawiane są na widok w bibliotekach, nie są sprzedawane w
kioskach, nie trafiają do rąk beztroskiej młodzieży.
Brzmi to niemal jak bajka: gdzieś tam, za dziesiątą rzeką, aresztowany
może w trakcie śledztwa skorzystać z pomocy adwokata. Znaczy to, w
najcięższej chwili walki mieć ku pomocy jasny umysł, znający wszystkie
prawa!....
Zasada naszego śledztwa polega także na tym, aby pozbawić aresztanta
nawet zwykłej znajomości prawa.
Okazują mu akt oskarżenia... (nota–bene: „Proszę pod nim złożyć podpis”.
– „Ja się z nim nie zgadzam”. „Podpisać się!” – „Ale ja jestem
niewinny!”... jesteście postawieni w stan oskarżenia z artykułu 58–10
część 2 i 58–11 Kodeksu Karnego RSFSR. Proszę się podpisać!
Ale co mówią te artykuły? Pozwólcie przeczytać w kodeksie! – Nie mam
kodeksu. – To weźcie od naczelnika oddziału! – On też go nie ma.
Podpisujcie! – Ale prószę mi najpierw pokazać! – Nie ma przepisu, żeby
go pokazywać, kodeks jest nie dla was, tylko dla nas. I po co wam
kodeks, ja wam sam wyjaśnię: te artykuły mówią akurat o tym, coście
nabroili. Zresztą podpiszecie się teraz nie na dowód, że się zgadzacie,
tylko żeście to przeczytali, Że pokazano wam akt oskarżenia).
W którymś z tych papierków nagle miga nowy zestaw liter: KPK. To budzi
pańską czujność: czym różni się KPK od KK? Jeśli trafił pan na chwilę
dobrego nastroju u śledczego, to dowie się pan, że to Kodeks
Postępowania Karnego. Jak to? Więc nie jeden, lecz całe dwa kodeksy są
panu nieznane w chwili, gdy się z panem rozprawiają?!
...Od tej chwili minęło dziesięć lat, potem – piętnaście. Gęstą trawą
zarosła mogiła mojej młodości. Mam już za sobą cały termin kary i nawet
bezterminowe zesłanie. I nigdzie, ani w ”kulturalno–wychowawczych”
oddziałach obozów, ani w bibliotekach rejonowych, – ani nawet w miastach
średniej wielkości – nigdzie, powtarzam, nie widziałem na oczy, nie
trzymałem w ręku, nie mogłem kupić, pożyczyć, ani nawet POPROSIĆ O
POKAZANIE kodeksu sowieckich praw! I setki moich znajomych więźniów, z
doświadczenia wiedzących coś o śledztwie, sądzie, a nierzadko też – o
obozach i zesłaniu – otóż nikt z nich nie widział kodeksu i nie miał go
w ręku!
I dopiero kiedy oba kodeksy przeżywały ostatnie dni swego
trzydziestopięcioletniego istnienia i miały być z dnia na dzień
zastąpione przez nowe, dopiero wtedy zobaczyłem je, – te bliźnięta
zbroszurowane KK i KPK, na ladzie kiosku w moskiewskiej kolejce
podziemnej (zdecydowano się zesłać je do handlu, jako zbędne już buble).
I teraz czytam je z rozrzewnieniem. Na przykład – KPK:
– Artykuł 136: funkcjonariusz śledczy nie ma prawa wymuszać na
oskarżonym zeznań ani przyznania się do winy stosując przemoc i, groźby
(jakby byli przy tym!);
– Artykuł 111: funkcjonariusz śledczy zobowiązany jest do wyjaśnienia
wszystkich okoliczności usprawiedliwiających czyn podejrzanego, a także
łagodzących jego winę.
(Ale ja walczyłem w Październiku o władzę rad!... Ja brałem udział w
rozstrzelaniu Kołczaka!... Ja uczestniczyłem w akcji rozkułaczania!...
Ja zaoszczędziłem państwu dziesięć milionów rubli!... Ja dwa razy byłem
ranny na ostatniej wojnie!... Ja mam trzy ordery!...
NIE ZA TO WAS TERAZ SĄDZIMY! – szczerzy zęby historia uśmiechem oficera
śledczego. – To, coście zrobili dobrego – nie ma nic wspólnego ze
sprawą)..
– Artykuł 139: oskarżony ma prawo pisać swoje zeznania własnoręcznie i
żądać wprowadzenia poprawek do protokołu napisanego przez oficera
śledczego.
(Ech, gdybyż to człowiek zawczasu wiedział! A właściwie: gdybyż to
naprawdę tak było! A w istocie błaga się śledczego, jak o łaskę – i
zawsze daremnie – żeby nie pisał: „moje ohydne kalumnie” – zamiast „moje
mylne wypowiedzi”, „nasz podziemny skład broni” – zamiast „mój
zardzewiały fiński nóż”)
O, gdyby oskarżonym wykładano zaraz na początku wiedzę więzienną! Gdybyż
to z początku robiono śledztwo na próbę, a dopiero potem – na serio... Z
repetentami w 1948 roku przecież nie bawiono się już w żadne śledztwa –
to byłoby daremne. Ale debiutanci nie mają doświadczenia ani znajomości
rzeczy! I nie mają kogo prosić o radę.
Samotność więźnia śledczego! – oto jeszcze jedna przesłanka sukcesu
niesprawiedliwego śledztwa! Cały aparat istnieje po to, aby stłamsić i
zmiażdżyć wolę samotnego, skrępowanego człowieka. Od chwili aresztowania
i przez cały pierwszy, szturmowy okres śledztwa aresztant powinien być w
ideale zupełnie sam: w celi, na korytarzu, na schodach, w gabinetach –
nigdzie nie powinien on zetknąć się z podobnym sobie, niczyj uśmiech,
niczyje spojrzenie nie powinno stać się dla niego źródłem współczucia,
rady, otuchy. Organy robią wszystko, aby zamącić mu obraz przyszłości i
skazić teraźniejszość: twierdzą, że jego przyjaciele i krewni są już
aresztowani, a dowody winy – już znaleziono. Wyolbrzymiają swoje
możliwości porachowania się z nim i z jego bliskimi, swoje prawo łaski
(którego Organy w ogóle nie mają). Podkreślają związek między
szczerością „skruchy” ze złagodzeniem wyroku i obozowego reżymu (nigdy w
świecie takiego związku nie było). Chcą – w tym krótkim okresie, póki
aresztant jest jeszcze pod wpływem wstrząsu, póki jest udręczony i nie
całkiem poczytalny – wydostać jak najwięcej feralnych zeznań, wplątać
jak najwięcej Bogu ducha winnych osób (niektórzy wpadają potem w takie
przygnębienie, że proszą nawet, aby nie czytać im wcale protokołów, a
tylko chcą podpisy-wać, już tylko pod pisywać) – i dopiero wówczas
przenosi go się z pojedynki do dużej celi, gdzie ze spóźnioną rozpaczą
pozna on i przebierze w pamięci swoje omyłki.
A jak tu ich nie popełnić w tym pojedynku? Któż by ich nie popełnił?
Powiedzieliśmy, że „w ideale powinien być sam”. Jednak przy więziennym
przepełnieniu 1937 roku (zresztą to samo było w 45.) ta idealna zasada
samotności świeżego aresztanta nie mogła być przestrzegana. Prawie od
pierwszej chwili aresztant przebywał w ciżbie, przeludnionej celi
ogólnej.
Ale to miało swoje zalety, wynagradzające z lichwą odstępstwo od zasad.
Tłok w celi nie tylko zastępował ciasnotę pojedynczego boksu, ale okazał
się nadto pierwszorzędną torturą: trwać mogła całe doby i tygodnie – bez
żadnych dodatkowych starań ze strony funkcjonariuszy: aresztanci
torturowali się nawzajem! Upychano w celi tylu więźniów, żeby wcale nie
na każdego przypadał kawałek podłogi, żeby ludzie musieli deptać po
ludzkich ciałach, żeby w ogóle nie mogli zrobić ruchu, żeby siedzieli na
cudzych nogach. Tak więc w Kiszyniowie w 1945 roku do pojedynki
wtłaczano OSIEMNASTU ludzi, w Ługarisku w 1937. PIĘTNASTU, a
Iwanow–Razumnik w 1938 roku – w standartowej butyrskiej celi, obliczonej
na 25 ludzi, siedział w towarzystwie STU CZTERDZIESTU (wychodki były tak
przeładowane, że za potrzebą szło się tylko raz w ciągu doby, czasem
nawet nocą, to samo ze spacerami! Ten sam świadek w łubiańskiej izbie
przyjęć, tzw. „psiej budzie”, obliczył, że przez całe tygodnie na jeden
metr kwadratowy podłogi przypadało TRZECH aresztantów (porachujcie sami,
spróbujcie się pomieścić) – a w psiej budzie nie było okna, ani
wentylacji, ludzie gnietli się i dyszeli w temperaturze 40–45 stopni
(!), wszyscy siedzieli w samych gaciach (podścieliwszy sobie cieple
rzeczy), gołe ich ciała tak stłoczone, że od cudzego potu występowała na
skórze egzema. I tak siedzieli TYGODNIAMI, ale nie dawano im ani
odetchnąć, ani się napić (prócz sałamachy i herbaty co rano).
Jeśli przy tym kibel zastępował wszystkie urządzenia sanitarne (albo na
odwrót – od jednego wyjścia za potrzebą do drugiego w celi nie było
kibla, jak np. w niektórych więzieniach syberyjskich); jeśli jadło się w
czterech z jednej miski, stawiając ją sobie wzajem na kolanach; jeśli to
ten – to ów wyrywany na przesłuchanie, kto inny zaś wrzucany do celi –
pobity, złamany, niezdolny do snu; jeśli wygląd tych załamanych działał
skuteczniej od wszelkich gróźb śledczego; tym, których zaś całe miesiące
nie wzywano – każdy rodzaj śmierci i każdy obóz wydawał się już lepszy
od tego duszenia się w ścisku – to może wszystko to zastępowało
teoretycznie idealną samotność? Ponadto, w takiej ludzkiej kaszy nie
zawsze zdobędzie się człowiek na zwierzenia i nie zawsze znajdzie sobie
kogoś, żeby się poradzić. I prędzej zaczyna się wierzyć w tortury i
bicie, kiedy sami ludzie dają ci dowody, niż kiedy śledczy ci tym grozi.
Same ofiary ci powiedzą, że dają człowiekowi słoną lewatywę w gardło i
potem – całą dobę siedzi taki w boksie skręcając się z pragnienia
(Karpunicz). Albo tarką skrobią ci plecy do krwi i później nacierają,
terpentyną. Kombryg Rudolf Pincow poznał jedno i drugie, a jeszcze
wbijano mu szpilki pod paznokcie i wlewano w niego wodę do rozpuku – a
żądano, żeby podpisał protokół, gdzie było napisane że podczas
październikowej parady wojskowej chciał skierować brygadę czołgów na
trybunę rządową. Od Aleksandrowa, zaś, byłego kierownika działu
artystycznego W.O.K.S., (Wszechrosyjskiego Towarzystwa Kontaktów
Kulturalnych z Zagranicą) człowieka któremu przetrącono kręgosłup,
chylącego się na bok i nie potrafiącego powstrzymać łez, można się było
dowiedzieć, jak bije (w 1948 roku) sam Abakumow.
A tak, tak, sam minister bezpieczeństwa państwowego nie gardzi tą czarną
robotą (Suworow na linii frontu!) nie wzdraga się przed wzięciem gumowej
pałki we własne ręce; tym chętniej bije jego zastępca – Riumin. Robi to
w Suchanowce, w ”generalskim” gabinecie śledczym. Gabinet ma ściany
wyłożone orzechową boazerią, jedwabne portiery na drzwiach i story na
oknach, podłogę ma zasłaną perskim dywanem. Żeby tych cudów nie
zniszczyć, dla bicia kładzie się na dywanie brudny chodnik, poplamiony
już krwią. Przy biciu pomaga Riuminowi nie zwyczajny strażnik tylko
pułkownik. „Tak – mówi uprzejmym tonem Riumin, gładząc gumową pałkę
grubości dobrych czterech centymetrów – próbę bezsenności wytrzymał pan
z honorem (Aleksander Dołgan zdołał wytrzymać cały miesiąc bez snu
dzięki sprytnemu wybiegowi – nauczył się spać na stojąco) – teraz
spróbujemy pałeczki. U nas nikt nie wytrzymuje więcej niż dwa, trzy
seanse. Proszę spuścić spodnie i położyć się na chodniku”. Pułkownik
siada bitemu na plecach. Dołgan zamierzą liczyć uderzenia. Nie wie
jeszcze czym jest cios tą gumową pałką w nerw kulszowy, jeśli pośladek
schudł od długiego głodu. Ból „odzywa” się nie w miejscu uderzenia –
tylko pęka głowa. Po pierwszym ciosie bity wariuje z bólu, obłamuje
paznokcie o chodnik, Riumin wali starając się dobrze celować. Pułkownik
napiera całym swoim ciężarem. Jak na trzy duże gwiazdy na pagonach –
zajęcie w sam raz – żeby asystować wszechmocnemu Riuminowi! (po seansie
pobity nie może chodzić, więc go nie wynoszą, rzecz jasna, tylko
wywlekają razem z chodnikiem. Pośladek wkrótce tak rozpuchnie, że nie
sposób będzie dopiąć spodni – a blizn prawie nie widać. Zaczyna się
dzikie rozwolnienie i siedząc w swojej pojedynce na kiblu, Dołgan zanosi
się śmiechem. Ma przed sobą jeszcze drugi seans i jeszcze trzeci. Skóra
mu popęka i Riumin, ogarnięty wściekłością, zacznie go bić po brzuchu,
przebije opony, jelita wywalą w kształcie ogromnej ruptury, aresztant
zostanie odniesiony do Butyrskiego szpitala z zapaleniem otrzewnej i na
jakiś czas przestaną go zmuszać, aby popełnił podłość).
Mogą tak i ciebie zadręczyć! Po tym wszystkim po prostu ojcowską
pieszczotą wyda się, uprawiane przez kiszyniowskiego śledczego Daniłowa,
bicie popa, Wiktora Szypowalnikowa, pogrzebaczem po karku i włóczenie go
za długie włosy (duchownych wygodnie tak włóczyć; świeckich też można –
jeżeli ma facet brodę, wtedy łatwo ciągać go z jednego kąta gabinetu w
drugi. A Ryszarda Acholę – fińskiego czerwonogwardzistę, uczestnika
łowów na brytyjskiego agenta, Sydneya Rayleya oraz dowódcę kompanii,
biorącej udział w zduszeniu buntu kronsztadzkich marynarzy, chwytali
cęgami to za jeden, to za drugi suty wąs i trzymali go przez dziesięć
minut w powietrzu, tak, żeby nogami nie sięgał ziemi).
Ale mogli z człowiekiem zrobić coś jeszcze gorszego: rozebrać do goła od
pasa w dół, położyć na podłodze na wznak, nogi na bok, posadzić na nich
pomocników (sławny korpus podoficerski), którzy trzymali jednocześnie
człowiekowi ręce, a wtedy śledczy – nie brzydziły się tym także panie –
stając między tymi rozkraczonymi nogami, czubkiem swojego buta (albo
pantofelka) stopniowo, miarowo, coraz silniej przygniatał do podłogi to,
co czyniło niegdyś z ofiary mężczyznę i patrząc w oczy powtarzał swoje
pytania albo propozycje zdrady. Jeśli nie za wcześnie użył całej siły,
to człowiek miał jeszcze piętnaście sekund czasu, aby krzyknąć, że się
przyznaje, że gotów jest wsadzić także tych dwudziestu ludzi, których
chcieli mieć, albo obrzucić błotem w prasie każdą rzecz dotychczas
świętą...
I niech go Bóg za to sądzi, a nie ludzie...
„Nie ma wyjścia! Trzeba się przyznać do wszystkiego!” – podszeptują
kwoki, podsadzone do tej samej celi.
– Prosta kalkulacja: grunt, to zachować zdrowie – mówią trzeźwi ludzie.
– Zębów później nie wstawią – powiadają ci, co ich już nie mają.
– Wszystko jedno, będzie wyrok, czy się człowiek przyzna, czy nie –
konkludują ci, co poznali się na rzeczy.
– Kto nie podpisze, tego rozstrzeliwują – przepowiada jeszcze ktoś z
kąta. – Żeby się zemścić! Żeby nie zostało śladu po takim śledztwie.
– A jak skonasz w gabinecie, to powiedzą krewnym, żeś dostał obóz bez
prawa korespondencji. I niech szukają.
A jeśli należysz do ortodoksów, to zbliży się do ciebie drugi ortodoks i
rzucając wrogie spojrzenia – czy ktoś niewtajemniczony nie podsłuchuje –
zacznie gorącym szeptem kłaść ci w ucho:
– Naszym obowiązkiem jest okazać poparcie sowieckiemu aparatowi
śledczemu. To – jak na wojnie. Samiśmy winni: byliśmy zbyt tolerancyjni
i rozlała się po kraju ta zgnilizna. Toczy się bezwzględna, tajna wojna.
Tu też są wrogowie dookoła – słyszałeś te ich wypowiedzi? Przecież
partia nie ma obowiązku tłumaczyć każdemu z nas – po co i dlaczego?
Jeżeli tego żąda – to trzeba podpisać i już.
I jeszcze jakiś ortodoks podrzuca swoje:
– Podpisałem na trzydziestu pięciu ludzi, na wszystkich znajomych. Wam
też tak radzę: jak najwięcej nazwisk, jak najwięcej ludzi wiążcie z
sobą! Wtedy będzie przecież jasne, że to nie trzyma się kupy i
wszystkich wypuszczą!
A Organom właśnie w to graj! Wysokie uświadomienie ortodoksa i cele NKWD
były naturalnie zbieżne. NKWD potrzebny jest ten szeroki wachlarz
nazwisk, ta wzmożona reprodukcja ich. To jest dowód staranności w pracy
i to są kołki do zarzucania nowych arkanów. „Wspólnicy! Wspólnicy!
Nazwiska twoich kompanów!” natarczywie tarmosili każdego. (Podobno R.
Rałow wymienił wśród swoich kompanów kardynała Richelieu, nazwisko
znalazło się w protokole – i aż do procesu rehabilitacyjnego w 1956 roku
nikt się nie dziwił).
A propos ortodoksów. Dla takiej CZYSTKI potrzeba było Stalina, ale
partia też była potrzebna właśnie taka: większość z nich, należących do
elity władzy, aż do chwili własnego aresztowania bez żadnej litości
pakowała innych do więzienia, posłusznie likwidując sobie podobnych. w
myśl tych samych instrukcji, – oddając na zgubę przyjaciół albo
towarzyszy walk. I wszyscy znakomici bolszewicy, zaliczeni teraz
pośmiertnie w poczet męczenników, zdążyli być katami innych bolszewików
(już nie mówiąc o tym, że jeszcze wcześniej WSZYSCY oni zdążyli być
katami bezpartyjnych). Być może 37. rok był POTRZEBNY, aby wykazać, jak
mało znaczy cały ich ŚWIATOPOGLĄD, którym oni tak się chełpili,
wywracając na nice Rosję, łamiąc jej ostoje, depcząc jej świętości –
starą Rosję, w której im samym TAKA rozprawa nigdy nie zagrażała. Ofiary
bolszewików między rokiem 1918 a 1936 nigdy nie zachowywały się tak
żałośnie, jak czołowi bolszewicy, kiedy przyszła ich czarna godzina.
Jeśli przypatrzeć się gruntowniej całej historii aresztów i procesów lat
1936–38, to wstręt czuje człowiek nie tylko do Stalina i jego
czeladników, ale do tych uniżenie–nędznych podsądnych; jest to
obrzydzenie wobec małości ducha, gdy się ją porówna, z dawną ich dumą i
nieprzejednaniem.
...No więc jak? jak więc tu ostać się? – kiedy jesteś wrażliwy na ból,
słaby, nieprzygotowany, kiedy masz z życiem nie zerwane związki?...
Czego potrzeba, aby być silniejszym od śledczego i całego tego
potrzasku?
Trzeba wejść do więzienia bez drżenia o swoje, zostawione za bramą,
pełne ciepła życie. Trzeba na progu sobie powiedzieć: moje życie się
skończyło, trochę za wcześnie, ale co zrobić. Na wolność nigdy już nie
wyjdę. Pisane mi jest, że zginę – teraz, albo trochę później, ale
później będzie nawet jeszcze ciężej, lepiej więc prędko. Nie mam już nic
własnego. Bliscy umarli dla mnie – i ja dla nich umarłem. Ciało moje
jest dla mnie od dzisiaj czymś obcym i bezużytecznym. Tylko duch mój i
moje sumienie są dla mnie dalej drogie i ważne.
Takiemu więźniowi śledztwo może nie dać rady!
Tylko ten zwycięży, który wyrzeknie się wszystkiego!
Ale jak zamienić swoje ciało w kamień?
Przecież z kółka Bierdiajewców zrobiono marionetki przed procesem, a – z
niego samego, nie. Chciano go wplątać w sprawę, aresztowany był dwa
razy, zaprowadzono go (w 1922 roku) na nocne przesłuchanie do
Dzierżyńskiego, w obecności Kamieniewa (a zatem on też nie stronił od
walki ideologicznej za pośrednictwem Czeki). Ale Bierdiajew nie poniżał
się, nie skomlał, tylko przedstawił im bez żadnych kompromisów te
religijne i moralne zasady, które nie pozwalały mu uznać panującej w
Rosji władzy – po czym nie tylko uznano, że jest on dla sądu
bezużyteczny, ale – wypuszczono go na wolność!
Obstawał przy swoich poglądach.
N. Stolarowa wspomina pewną swoją sąsiadkę z butyrskich nar, staruszkę.
Przesłuchiwano ją noc w noc. Dwa lata przedtem nocował w jej mieszkaniu
były metropolita, będący w Moskwie przejazdem, bo uciekł z zesłania. –
„Wcale nie były, tylko prawdziwy! A to prawda, że Bóg mi go pozwolił
gościć”. – Tak, w porządku. A do kogo pojechał z Moskwy dalej? – „Wiem,
ale nie powiem!” (Metropolita, dzięki całemu łańcuszkowi wiernych,
uciekł już do Finlandii). Oficerowie śledczy pracowali na zmianę i
zbierali się grupami, wymachiwali pięściami przed nosem staruchy, ona
zaś mówiła im wciąż to samo: „Nic ze mną nie porobicie, choćbyście mnie
na kawałki rąbali. Przecież wy się boicie naczalstwa, boicie się siebie
nawzajem, boicie się nawet mnie zabić. (Bo „zgubią nitkę”) A ja – ja
niczego się nie boję! Mogę choćby zaraz stawać przed Panem Bogiem, niech
mnie sądzi!”
Byli, byli tacy w 37., którzy nie wracali z przesłuchania do celi po
swoje rzeczy. Którzy woleli śmierć, ale nie obciążyli nikogo.
Nie można powiedzieć, aby historia rosyjskich rewolucjonistów dała nam
najlepsze przykłady nieustępliwości. Ale tu nie może być nawet
porównania, ponieważ nasi rewolucjoniści nie wiedzieli nigdy, co to
takiego prawdziwe dobre śledztwo ze wszystkimi pięćdziesięcioma dwoma
sposobami.
Szeszkowski nie torturował Radiszczewa. I Radiszczew dobrze wiedział, że
– zgodnie z obyczajami tej epoki – jego synowie będą dalej oficerami
gwardii i że nikt im nie złamie życia. I że rodzinnego majątku
Radiszczewów nikt nie skonfiskuje. I mimo to po krótkim, dwutygodniowym
śledztwie, ten wybitny człowiek wyparł się swoich przekonań, swojej
własnej książki – i poprosił o zmiłowanie.
Mikołaj I nie wpadł na pomysł, żeby wyaresztować żony dekabrystów i
kazać im krzyczeć w sąsiednim gabinecie, albo żeby ich mężów poddać
torturom – ale też nie musiał tego wcale robić. Śledztwo w sprawie
dekabrystów prowadzone było w jakimś sensie lojalnie, posyłano im nawet
do lochów spis pytań, by dać czas do namysłu. Nikt z dekabrystów nie
wspominał później, aby te odpowiedzi traktowane były niesumiennie. Nie
zostali pociągnięci do odpowiedzialności ci, „co wiedzieli o
przygotowaniach do powstania, ale o tym nie donieśli”. Więcej, żaden
cień nie padł na rodziny skazańców (wydano specjalny manifest w tym
względzie). I wreszcie, darowano winę wszystkim szeregowym; wciągniętym
do udziału w powstaniu. Niemniej jednak, nawet Rylejew „dawał odpowiedzi
obszerne, szczere i niczego nie ukrywał”. Nawet Pestel pękł i wymienił
swoich towarzyszy (będących jeszcze na wolności), którym zlecił
zakopanie „Rosyjskiej Prawdy”, wskazał nawet miejsce, gdzie ją zakopano
. Nieliczni tylko, jak Łunin, świecili przykładem lekceważenia i pogardy
w stosunku do komisji śledczej. Większość zaś zachowywała się
nieporadnie, sypiąc jeden drugiego. Wielu ż nich prosiło pokornie o
darowanie winy! Zawaliszyn wszystko zwalał na Rylejewa. E.P. Oboleriski
i S.P. Trubeckoj zdążyli wplątać do sprawy Gribojedowa, czemu nawet
Mikołaj I nie dał wiary.
Bakunin w ”Spowiedzi” adresowanej do Mikołaja I opluł się sam z całą
uniżonością i w ten sposób uniknął skazania na śmierć. Czy może wybieg
rewolucjonisty?
Zdawałoby się, że ludzie, którzy podjęli się zgładzenia Aleksandra II,
powinni być wzorami ofiarnego poświęcenia. Wiedzieli przecież, co ich
czeka! Ale podczas gdy Hryniewiecki podzielił los cara, Rysakow pozostał
przy życiu i poddany został śledztwu. TEGOŻ DNIA już zaczął sypać
konspiracyjne mieszkanie i nazwiska uczestników spisku. Drżąc o swoje
młodziutkie życie, starał się skwapliwie dać rządowi więcej informacji,
niż ktokolwiek mógł się po nim spodziewać. Zachłystywał się skruchą i
obiecywał „zdemaskować wszystkie sekrety anarchistów”.
W końcu tegoż minionego stulecia na początku bieżącego oficer
żandarmerii natychmiast WYCOFYWAŁ zadane już pytanie, jeżeli więzień
śledczy uznawał, że nie należy ono do rzeczy, albo że zatrąca o jego
sprawy intymne. – Kiedy w Krestach w 1938 roku starego katorżnika
politycznego Zieleńskiego sprano wyciorami, każąc mu przedtem spuścić
spodnie, jak uczniakowi, ten rozpłakał się w celi: „carski śledczy nie
śmiał mi nawet mówić TY!” – Albo na przykład – z pewnej współczesnej
pracy badawczej dowiadujemy się, że żandarmi zdobyli rękopis artykułu
Lenina „O czym myślą nasi ministrowie?”, ale nie zdołali mimo to dotrzeć
do właściwego autora:
„W czasie przesłuchania żandarmi, jak tego można było oczekiwać
(podkreślenia i w tym miejscu i dalej są moje – A.S.) dowiedzieli się od
Waniejewa (studenta) niewiele. Powiedział on im jedynie to, że
znalezione u niego rękopisy przyniósł mu kilka dni przed rewizją w
paczce ktoś, kogo on nie chce wymienić. Przesłuchujący nie miał innego
wyjścia (jak to? A lodowata woda po kostki? A słona lewatywa? A pałeczka
Riumina?...) jak tylko poddać rękopis ekspertyzie”. No i niczego się nie
dowiedzieli. Pierieswietow, jeśli się nie mylę, sam odbębnił ileś tam
latek i łatwo mógłby obliczyć, jakie jeszcze inne wyjścia miał
przesłuchujący, skoro przed nim siedział ktoś, kto wziął na przechowanie
artykuł „O czym myślą nasi ministrowie?”!
Jak wspomina S.P. Mielgunow: „To było carskie więzienie, więzienie
błogiej pamięci, o którym polityczni więźniowie mogą teraz tylko
wspominać z uczuciem nieomal rzewnym”.
A teraz – uskok, teraz – rzecz zupełnie innej miary. Tak jak dla
poganiacza wołów, czumaka z czasów przedgogolowskich niemożliwością jest
wyobrażenie sobie szybkości samolotu odrzutowego, podobnie nie sposób
ogarnąć wszystkich prawdziwych możliwości śledztwa, jeśli nie przeszło
się samemu przez tę szarpaninę, prowadzącą do GUŁagu.
W Izwiestiach z 24.V.1959 roku czytamy: Julię Rumiancewą biorą do
wewnętrznego więzienia hitlerowskiego obozu, aby dowiedzieć się, gdzie
jest jej mąż, który z tegoż obozu uciekł. Julia wie – ale odmawia
odpowiedzi! Dla niewtajemniczonego czytelnika jest to przykład
bohaterstwa. Dla czytelnika z gorzkim gułagowskim doświadczeniem – jest
to przykład nieudolności śledztwa: Julia nie skonała w trakcie tortur i
nie została doprowadzona do obłędu, tylko po prostu została wypuszczona
z więzienia po jakimś miesiącu, żywa i cała!
*
Byłem jeszcze wtedy daleki od wszelkiej myśli, że trzeba być jak z
kamienia. Nie tylko, że nie byłem gotów do przecięcia moich ciepłych
stosunków z życiem, ale nawet odebranie mi przy aresztowaniu setki
zdobycznych ołówków firmy Faber – długo mnie jeszcze bolało. Patrząc
potem z więziennej dali wstecz na przebieg mojego śledztwa nie miałem
powodów do dumy. Oczywiście, – mogłem i bardziej nieustępliwie się
zachować, i zmyślniej wywijać się śledczemu. Przez pierwsze tygodnie nie
opuszczało mnie zaćmienie umysłu i upadek ducha. Tylko dlatego te
wspomnienia nie ciążą mi na sumieniu, że chwała Bogu, udało mi się nie
wpakować nikogo do więzienia. A niewiele brakowało.
Nasze (z moim współoskarżonym Mikołajem Witkiewiczem) pójście za kraty
nosiło charakter dziecinny, chociaż byliśmy frontowymi oficerami.
Słaliśmy sobie z nim listy podczas wojny, z jednego odcinka frontu na
drugi, i nie mogliśmy – mimo wojennej cenzury – powstrzymać się od
prawie otwartego pakowania do tych pism naszych politycznych żalów i
złorzeczeń, jakimi obrzucaliśmy Mędrca nad Mędrcami, przejrzyście
przechrzczonego przez nas z Ojca na Pachana. Kiedy później w więzieniach
opowiadałem o mojej sprawie, to nasza naiwność wywoływała tylko śmiech i
zdziwienie. Niejeden mi mówił, że drugiej takiej pary cielaków nigdzie
nie ma. Już też byłem o tym przekonany. I nagle, czytając pracę o
sprawie Aleksandra Uljanowa, dowiedziałem się, że wpadli oni przez to
samo – przez nieostrożną korespondencję i że tylko to uratowało życie
Aleksandrowi III 1 marca 1887 roku.
Wysoki, obszerny, jasny, z ogromnym oknem, taki był gabinet mojego
śledczego, J.J. Jezepowa (b. towarzystwo ubezpieczeń „Rosja” zbudowało
swoją siedzibę nie dla tortur). Korzystając z pięciometrowej wysokości
jego ścian, zawieszono w nim czterometrowy, długi wizerunek całej
postaci wszechpotężnego Władcy, którego ja, nędzny pyłek, darzyłem
nienawiścią. Śledczy czasami stawał przed portretem i teatralnie się
zaklinał: „Toż myśmy gotowi życie za niego oddać! Toż myśmy za niego
gotowi pod czołgi się rzucić!” Przed majestatem portretu, godnym prawie
ołtarzy, żałośnie brzmiał mój bełkot o jakimś oczyszczonym leninizmie, a
ja bluźnierca i potwarca, godny byłem z kolei tylko śmierci.
Treść naszych listów dawała – jak na owe czasy – zupełnie wystarczający
materiał dla skazania obu korespondentów. Od chwili gdy listy te zaczęły
się gromadzić na stołach cenzorów, los mój i Witkiewicza był już
zdecydowany; pozwalano nam tylko doigrać się aż do końca, dostarczyć
więcej pożytecznego materiału. Ale było coś jeszcze gorszego: już cały
rok każdy z nas nosił w swojej torbie polowej po egzemplarzu „Rezolucji
Nr 1” napisanej w trakcie jednego z naszych frontowych spotkań – i to w
dwóch egzemplarzach, aby zachowała się dla potomności nawet wtedy, gdyby
któryś z nas zginął. „Rezolucja” ta była energiczną i zwięzłą krytyką
całego systemu kłamstwa i opresji, panującego w naszym kraju, następnie,
jak w każdym szanującym się politycznym programie, mówiło się tam
pobieżnie o sposobach naprawy naszego systemu państwowego, całość zaś
wieńczyło zdanie: „wykonanie wszystkich tych zadań niemożliwe jest bez
stworzenia odpowiedniej organizacji. „Mój śledczy nie musiał bawić się w
żadne naciąganie, to był dokument zapowiadający narodziny nowej partii.
I dobrze do tego pasowały te zdania z naszych listów, gdzie była mowa,
jak to po zwycięstwie zaczniemy prowadzić „wojnę po końcu wojny”. Mój
śledczy nie miał zatem potrzeby zmyślania czegokolwiek przeciw mnie,
starał się tylko zarzucić arkan na każdego, do kogo ja kiedykolwiek
pisałem, albo który do mnie kiedyś pisał i czy nasza grupka młodzieży
nie miała jakiegoś swego starszego zawiadowcy. Listy do moich
rówieśników i rówieśnic szpikowałem buntowniczymi myślami, podpisując
się ostrością i brawurą – a przyjaciele jednak dalej do mnie pisywali! W
ich odpowiedziach zdarzały się nawet jakieś podejrzane wyrażenia. I
teraz Jezepow, wzorem Porfirego Piotrowicza, żądał ode mnie, abym
logicznie mu wyjaśnił: jeśli my tak wyrażaliśmy się w podlegających
cenzurze listach, to cośmy dopiero mogli wygadywać w cztery oczy? Nie
mogłem przecież mu tłumaczyć, że cała ostrość wypowiedzi przypadała
właśnie na listy... I oto ze zmętniałego mózgu powinienem był teraz
wymotać coś bardzo prawdopodobnego o naszych spotkaniach z przyjaciółmi
(o spotkaniach była mowa w listach), żeby zgadzało się z tonem pism,
żeby było na samej krawędzi polityki – i jednak nie podpadało pod kodeks
karny. A jeszcze, żeby te wyjaśnienia płynęły z mego gardła z lekkością
oddechu, żeby mogły przekonać śledczego, starego wyjadacza, że ma do
czynienia z mizernym, bezdennie szczerym prostaczkiem. I żeby – to
najważniejsze – mój leniwy śledczy nie zaczął przetrząsać tego
przeklętego brzemienia, które przywiozłem w moim przeklętym kuferku było
tam mnóstwo zeszytów moich Dzienników wojennych: naskrobane drobniutko,
bladym, twardym ołówkiem, jak końcem igły, zacierające się już
gdzieniegdzie notatki. To były moje zapędy literackie. Nie dowierzając
sile naszej zdumiewającej pamięci, przez wszystkie lata wojny starałem
się zapisywać wszystko, co widziałem (to byłoby jeszcze pół biedy) a
także wszystko, co słyszałem od ludzi. W moich listach lekkomyślnie
przytaczałem całe opowieści moich kolegów z pułku – o kolektywizacji, o
głodzie na Ukrainie, o 37. roku; z wrodzonej pedanterii i nic nie
wiedząc o metodach NKWD, zrobiłem dość przejrzyste aluzje do autorów
tych opowieści. Od chwili aresztowania, od kiedy te moje dzienniki
rzucone zostały przez agentów do mojej walizki opatrzonej łąkowymi
pieczęciami, którą to walizkę kazano mi nieść własnoręcznie do Moskwy –
gorące kleszcze ściskały mi serce. I oto wszystkie te opowieści, tak
zwykłe i naturalne w obliczu frontowej śmierci, teraz spoczęły u stóp
czterometrowego, gabinetowego Stalina – i zionęły więziennym smrodem na
moich czystych, mężnych, buntowniczych kolegów z pułku.
Te dzienniki właśnie najbardziej mnie gnębiły podczas śledztwa. I żeby
tylko śledczemu nie przyszła ochota poślęczeć trochę nad nimi, aby
wypreparować z nich żyłę, tętniącą krwią naszego wolnego, frontowego
plemienia – ja – tyle, ile trzeba – kajałem się i tyle, ile trzeba
wyzbywałem się moich błędów politycznych. To stąpanie po ostrzu brzytwy
zadręczało mnie aż do chwili, gdy stwierdziłem, że jakoś nikogo nie
sprowadzają na konfrontację ze mną; aż do pierwszych wyraźnych powiewów
końca śledztwa; aż do momentu, gdy po czterech miesiącach przesłuchań,
wszystkie zeszyty moich Dzienników wojennych wrzucone zostały do
piekielnej gardzieli łubiańskiego pieca, bryznęły tam czerwonymi plewami
jeszcze jednej, zniszczonej w Rosji, powieści i czarnymi ćmami sadzy
wyfrunęły z najwyższego komina.
Pod tym kominem kazano nam spacerować – w betonowej skrzyni, na dachu
Wielkiej Łubianki, na wysokości piątego piętra. Nad piątym piętrem
dobudowano mianowicie mur wysoki na trzech chłopów. W uszy wpadały nam
głosy Moskwy – wołania samochodowych syren. Ale widzieliśmy tylko ten
komin, wartownika na baszcie szóstego piętra i jeszcze ten nieszczęsny
skrawek bożego nieba, któremu przyszło rozpostrzeć się nad Łubianką.
O, te sadze! Wciąż padały i padały, a na dworze był pierwszy powojenny
maj. Tak dużo ich było podczas każdego naszego spaceru, że między sobą
uznaliśmy, iż Łubianka pali swoje wieloletnie archiwa. Moje przepadłe
dzienniki były w tym gejzerze sadzy tylko strużką, co chwilkę ciekła. I
wspominałem ten mroźny, słoneczny ranek marcowy, kiedy siedziałem u
mojego śledczego. Zadawał mi swoje zwykłe, chamskie pytania; zapisywał
moje słowa, pacząc ich sens. Słońce grało w tającym już, mroźnym deseniu
na szybach wielkiego okna, przez które nieraz miałem ochotę wyskoczyć –
żeby chociaż przez własną śmierć błysnąć nad Moskwą i rąbnąć z czwartego
piętra o jezdnię, tak, jak w moich dziecinnych latach jakiś nieznany mój
poprzednik wyskoczył w Rostowie nad Donem (z „Trzydziestego trzeciego”).
Przez odwilgłe oczka w szybie widać było moskiewskie dachy, dachy – i
wesołe dymki nad nimi. Ale nie w tamtą stronę zerkałem, tylko na kurhan
rękopisów, usypany na samym środku półpustego, trzydziestometrowego
gabinetu, dopiero co zwalony, jeszcze nie posegregowany. W zeszytach, w
tekturowych okładkach, w skoroszytach domowej roboty, w paczkach
związanych sznurkiem i luźnych, albo po prostu w rozsypce – leżały
rękopisy, jak kopiec mogilny pogrzebanego tu ludzkiego ducha i kurhan
ten wznosił się swoim czubkiem ponad poziom biurka, nieomal zasłaniając
przede mną samego śledczego. I ogarnęło mnie braterskie współczucie, gdy
zobaczyłem owoce pracy tego nieznanego człowieka, którego aresztowano
minionej nocy, a płody rewizji ciśnięto rankiem na posadzkę tej izby
tortur, pod nogi czterometrowego Stalina. Siedziałem tak i myślałem:
czyjeż to niepospolite życie przywieziono tu tej nocy, aby je wziąć na
męki, poszarpać na strzępy i oddać na spalenie?
O, ileż w tym budynku zginęło pomysłów i dzieł! Toć to cała zaginiona
kultura. O, sadzo, sadzo z łubiańskich kominów! I najbardziej boli, że
potomkowie uważać będą nasze pokolenie za głupsze, nieudolniejsze i
potulniejsze, niż było naprawdę!...
*
Dla wytyczenia prostej wystarczą wszystkiego dwa punkty.
W 1920 roku, jak wspomina Erenburg, Czeka tak stawiała przed nim
kwestię: „WY nam wykażcie, że nie jesteście agentem Wrangla”.
A w 1950 roku jeden z wybitniejszych pułkowników MGB, Foma Fomicz
Żelaznow, oznajmił więźniom, co następuje: „My nawet nie będziemy się
trudzić, żeby mu (aresztantowi) wykazać jego winę. Niech on nam wykaże,
że nie miał wrogich zamiarów”.
I na tę ludożerczą, prostą linię nanizały się między jedną a drugą datą
niezliczone wspomnienia o milionach ludzkich losów.
Jest to przyspieszenie i uproszczenie procesu śledztwa, jakiego nie
znały dzieje ludzkości. Organy w ogóle oszczędziły sobie wysiłku
szukania dowodów winy! Schwytany królik, dygocący i pobladły, któremu
nic wolno do nikogo pisać, ani telefonować i niczego przynieść sobie z
domu, pozbawiony snu, jedzenia, papieru, ołówka, nawet guzików,
posadzony na gołym taborecie w kącie gabinetu, powinien SAM odnaleźć i
wyłożyć na stół przed oczy nieroba–śledczego dowody, że NIE miał wrogich
zamiarów! Jeśli zaś ich nie znalazł (a skąd mógł je wydostać?) to tym
samym dostarczał śledztwu średnich dowodów swojej winy!
Znałem przypadek pewnego starego człowieka, który wrócił z niemieckiej
niewoli i jednak potrafił – siedząc na tym gołym taborecie i
gestykulując gołymi rękoma, dowieść swemu śledczemu–potworowi, że NIE
zdradził ojczyzny i nawet NIE miał takiego zamiaru! Skandal! No i co,
wypuszczono go na wolność? Gdzie tam! – opowiadał mi to on w Butyrkach,
nie na Bulwarze Twierskim. Do śledczego przyłączył się drugi śledczy,
obaj urządzili staremu cichy wieczór wspomnień, a następnie we dwójkę
zredagowali zeznania, jako świadkowie, stwierdzając, że tego wieczoru
wygłodzony, senny starzec uprawiał wobec nich antysowiecką agitację! Kto
mówi – sieje, kto słucha – zbiera. Starego przekazano trzeciemu
śledczemu. Ten zrzekł się bezpodstawnego oskarżenia o zdradę ojczyzny,
za to przepisowo zapewnił staremu tę samą dychę za antysowiecką agitację
podczas śledztwa.
Z chwilą, gdy przestało być dochodzeniem prawdy, śledztwo stało się dla
samych funkcjonariuszy śledczych – w wypadkach trudniejszych
wykonywaniem obowiązków katowskich, w łatwiejszych natomiast zwykłym
zabijaniem czasu, podstawą do pobierania pensji.
A wypadki łatwiejsze zdarzały się zawsze – nawet w osławionym 1937 roku.
Na przykład niejaki Borodko oskarżony był o to, że 16 lat przed tą datą
jeździł do rodziców do Polski, bez paszportu (a tatuś z mamusią
mieszkali o 10 wiorst od niego, ale dyplomaci uzgodnili w Rydze, żeby tę
część Białorusi oddać Polsce, ludzie zaś w 1921 roku jeszcze nie byli
przyzwyczajeni i jeździli po staremu). Śledztwo zajęło pół godziny: –
Jeździłeś? – Jeździłem. – W jaki sposób? – A na koniu. – Masz tu 10 lat
za KRD!
Ale taki pośpiech – to dobre dla stachanowców, ci zaś nie znaleźli
naśladowców w błękitnych czapkach. W myśl kodeksu postępowania karnego,
na wszelkie czynności śledcze należały się dwa miesiące, jeśli zaś
wyłaniały się trudności, to wolno było prosić prokuratora kilkakrotnie o
przedłużenie – po miesiącu za każdym razem (a prokuratorzy, rzecz jasna,
nie odmawiali). Byłoby więc głupotą narażać własne zdrowie, nie
wykorzystywać tych możliwości zwłoki i – jak to mówią w fabrykach –
samemu podwyższać własną normę. Urobiwszy ręce i gardło w czasie
pierwszego, szturmowego tygodnia każdego śledztwa, wysiliwszy swoją wolę
i charakter (o którym mówił Wyszyński), funkcjonariusze śledczy
zainteresowani byli w tym, aby każdą sprawę przedłużać, żeby jak
najwięcej było spraw starych, nie denerwujących, a jak najmniej nowych.
Uchodziło po prostu za nieprzyzwoitość, jeśli ktoś zamykał śledztwo w
terminie dwóch miesięcy.
System państwowy sam sobie wymierzał karę za własną nieufność i brak
elastyczności. Nie ufał nawet swojej wyborowej kadrze: na pewno oni też
musieli podpisywać listę obecności przy każdym wejściu i wyjściu; dla
więźniów wzywanych na śledztwo było to obowiązkiem, dla kontroli. Co
miał robić funkcjonariusz śledczy, żeby księgowość miała podstawę do
zaliczenia mu roboczych godzin? Wzywał któregoś ze swoich
przesłuchiwanych więźniów, sadzał go w kącie, zadawał byle jakie pytanie
na postrach – i, tak dobrze jak zapominał o nim: czytał gazetę od deski
do deski, pisał konspekt z wychowania politycznego, albo prywatne listy,
chodził w gości do kolegów (sadzając na swoim miejscu cerbera –
strażnika). Mile gawędząc na otomanie z przybyłym w odwiedziny kolegą,
śledczy czasem wracał do rzeczywistości, groźnie spoglądał na więźnia i
mówił:
– Widziałeś gada? To jest dopiero gad! No, nie szkodzi, nie pożałuję dla
niego dziewięciu gramów!
Mój śledczy czynił jeszcze szeroki użytek z telefonu. Tak więc, dzwonił
do swojego domu i mówił żonie, zerkając w moją stronę, że dziś będzie
przez całą noc prowadził przesłuchanie, tak, żeby nie spodziewała go się
wcześniej niż rano (serce mi zamierało: więc przez całą noc mam tu
tkwić!). Ale zaraz potem nakręcał numer swojej Kochanki i wśród kocich
pomruków umawiał się z nią, że zaraz u niej będzie i zostanie na noc
(no, to sobie człowiek pośpi! – i robiło mi się lżej na sercu).
Nieskazitelny system łagodziły tylko skazy na duszach wykonawców.
Niektórzy, bardziej ciekawi świata funkcjonariusze śledczy, lubili
wykorzystywać takie „jałowe” przesłuchania dla poszerzenia kręgu swoich
życiowych doświadczeń: kazali sobie opowiadać o froncie (o tych właśnie
niemieckich czołgach, pod które wciąż jakoś nie mieli czasu się rzucić);
o obyczajach, panujących w europejskich i zamorskich krajach, jeśli tam
więzień bywał; o zagranicznych sklepach i wyrobach; zwłaszcza zaś – o
tamecznych burdelach i o różnych przygodach z babami.
Kodeks postępowania karnego przewiduje, że prawidłowy przebieg śledztwa
w każdym przypadku czujnie nadzorowany jest przez prokuratora. Ale nikt
go za naszych czasów nie widział na oczy – aż do tak zwanego
„przesłuchania prokuratorskiego”, dającego do poznania, że śledztwo
dobiegło już końca. Mnie także zaprowadzono na takie przesłuchanie.
Podpułkownik Kotów – spokojny, syty blondyn, o twarzy pozbawionej
wszelkiego wyrazu, ani zły, ani dobry, w ogóle nijaki, siedział przy
biurku i ziewając przeglądał pierwszy raz w życiu akta mojej sprawy.
Przez jakieś piętnaście minut – już w mojej obecności – wnikał w nią,
nie przerywając milczenia (ponieważ przesłuchanie to było konieczną
formalnością i też podlegało rejestracji, więc nie miało sensu
przeglądanie moich akt w innym, nie podlegającym zaliczeniu czasie, a
tym bardziej nie opłacało się przez ileś tam godzin obciążać szczegółami
sprawy). Sądzę, że nie wyrobił sobie na nią żadnego pojęcia. Wlepił
wreszcie w ścianę zupełnie obojętny wzrok i leniwie zapytał, co jeszcze
mogę dodać do swoich zeznań.
Powinienby zapytać: czy mam jakieś skargi w związku ze śledztwem? czy
nikt na moją wolę nie wywierał niedozwolonego nacisku, czy nie było
aktów pogwałcenia prawa? Ale żaden prokurator już od dawna tak nie
pytał. A gdyby nawet spytał? Przecież ten gmach ministerstwa z całym
swoim tysiącem gabinetów i pięcioma tysiącami jego korpusów śledczych,
wagonów, pieczar i ziemianek, rozrzuconych po całym Związku, wszystko to
żyło tylko z gwałcenia prawa i nie było w mocy nas dwóch – aby to
zmienić. Zresztą, wszyscy prokuratorzy choć trochę wyższej rangi
obejmowali swoje stanowiska tylko za zgodą tegoż samego bezpieczeństwa,
które... powinni byli kontrolować.
Jego ospałość, i pojednawczość, i zmęczenie, o jakie przyprawiły go te
wszystkie nieskończenie głupie SPRAWY – jakoś mnie też się udzieliły.
Nie poruszyłem więc kwestii zasadniczej. Poprosiłem tylko o poprawienie
jednej, już zbyt widocznej niedorzeczności: oskarżonych było dwóch, ale
śledztwo prowadzono dla każdego z osobna (ja byłem przesłuchiwany w
Moskwie, mój przyjaciel – na froncie), w ten sposób moja sprawa
dotyczyła mnie jednego, a tymczasem odpowiadałem z 11. paragrafu, to
znaczy – jako grupa organizacyjna. W konsekwencji poprosiłem go, aby
skreślił ten dodatkowy, 11 paragraf.
Jeszcze przez pięć minut wertował moje akta, nie znalazł tam widocznie
śladów naszej organizacji, ale tylko westchnął, rozłożył ręce i
powiedział:
– No, cóż? Jednostka – to człowiek, a dwie jednostki – to już ludzie.
I nacisnął guzik dzwonka, żeby mnie wyprowadzono.
Wkrótce potem, późnym wieczorem w końcu maja, do tego samego gabinetu
prokuratorskiego, gdzie na marmurowym okapie kominka stał brązowy zegar
z figurynkami, wezwał mnie mój śledczy na „dwieście szósty”, jak – z
uwagi na numer artykułu KPK – nazywała się procedura przeglądu przez
samego oskarżonego akt sprawy, pod którym miał złożyć ostatni podpis.
Wcale nie wątpiąc, że podpis mój ma w kieszeni, śledczy siedział i
szybko pisał akt oskarżenia.
Otworzyłem gruby skoroszyt i już na wewnętrznej stronie okładki
znalazłem, uwiecznioną w druku, wstrząsającą wiadomość: okazuje się, że
podczas śledztwa miałem prawo wnoszenia na piśmie skarg, odnoszących się
do wszelkich nieprawidłowości w jego przebiegu – oficer śledczy zaś miał
obowiązek wszywania tych moich skarg do akt w porządku chronologicznym!
W trakcie śledztwa! Ale nie po jego zakończeniu...
Niestety, o tym przepisie nie miał pojęcia nikt z tysięcy aresztantów, z
którymi później siedziałem.
Wertowałem akta dalej. Zobaczyłem fotokopie moich listów – i zupełnie
wypaczoną ich interpretację, dzieło anonimowych komentatorów (takich,
jak kapitan Libin). Zobaczyłem kłamliwe hiperbole, do których kapitan
Jezepow sprowadził moje ostrożne zeznania.
– Nie zgadzam się. Śledztwo prowadzone było nieprzepisowo – powiedziałem
nie bardzo pewnym tonem.
– No dobra, to zaczniemy wszystko od nowa! – powiedział śledczy,
krzywiąc złowieszczo wargi. – Szurniemy cię do takiej dziury, gdzie
niemieccy policaje siedzą.
I nawet jakby już rękę wyciągnął, żeby odebrać mi tom akt. (A ja prędko
przytrzymałem go palcem).
Świeciło złociste słońce zachodu hen, za szybami czwartego piętra
Łubianki. Gdzieś tam był maj. Okna gabinetu, jak wszystkie frontowe okna
ministerstwa, były zatrzaśnięte na głucho, nie usunięto z nich nawet
zimowej uszczelki – żeby gorący oddech i zapach kwitnących drzew nie
mógł wtargnąć do tego siedliska tajemnicy. Brązowy zegar na kominku, z
którego właśnie spełzł ostatni promień, wybił cicho godzinę.
Na nowo?... Łatwiej chyba byłoby umrzeć, niż zacząć wszystko jeszcze raz
na nowo. Jakieś tam życie przecież było w perspektywie. (Gdybym to
wiedział – jakie życie!...). A potem – ta dziura, gdzie policajów
trzymają. I w ogóle – nie trzeba go złościć, od tego zależy, w jakim
tonie będzie napisany akt oskarżenia.
Podpisałem. Podpisałem razem z tym 11 paragrafem. „Wnioski” i tak
zmierzały w tym kierunku. Nie znałem jeszcze wtedy jego wagi, mówiono mi
tylko, że wymiaru on nie zwiększa. Przez ten 11 paragraf trafiłem do
katorżniczego obozu. Przez ten sam 11 paragraf już po „zwolnieniu”
zostałem bez żadnego nowego wyroku wyekspediowany na wieczne zesłanie.
A może tak jest lepiej. Bo gdyby nie to i owo – nie napisałbym tej
książki.
Mój śledczy nie stosował wobec mnie żadnych środków nacisku, prócz
bezsenności, kłamstwa, zastraszania – metod zupełnie legalnych. Dlatego
nie miał potrzeby – jak to dla lepszej asekuracji robią oficerowie
śledczy, czujący, że nabroili – podsunąć mi przy „206” do podpisu
zobowiązanie do milczenia: że taki a taki zobowiązuje się pod groźbą
odpowiedzialności prawnej (nie wiadomo z jakiego artykułu) nigdy i
nikomu nic nie mówić o metodach prowadzenia śledztwa.
W niektórych okręgowych delegaturach NKWD ten zabieg przeprowadzony był
seryjnie: blankiet „zobowiązania do nierozgłaszania” podsuwano
aresztantowi razem z wyrokiem Kolegium Specjalnego. (A później, już przy
zwolnieniu z obozu – zobowiązanie, że nigdy nikomu nie będzie mówił o
życiu w obozie).
No i cóż, nasz nawyk pokory, nasz zgięty (albo przetrącony) grzbiet nie
pozwalały nam na odmowę, ani na oburzenie wobec tej bandyckiej metody
zacierania śladów.
Gdzieś nam się zagubiły MIERNIKI WOLNOŚCI. Nie mamy tego, co niezbędne,
aby określić, gdzie ona się zaczyna, a gdzie się kończy. Wciąż od nas
biorą, biorą i biorą bez końca te zobowiązania do milczenia. Bierze je
każdy, kto ma chęć.
Już nie jesteśmy pewni – czy aby mamy prawo opowiadać o kolejach naszego
własnego życia?
IV. BŁĘKITNE WYŁOGI
Podczas całego tego miażdżenia w trybach wielkiej Nocnej Instytucji,
gdzie nasze dusze biorą na przemiał, a ciała – drą na strzępy jak łachy
gałganiarza – za bardzo cierpimy, zbyt jesteśmy zatopieni we własnym
bólu, aby przenikliwym i jasnowidzącym okiem przyjrzeć się wybladłym
nocnym katom, którzy nas męczą. Wzbierające w nas nieszczęście zalewa
nam oczy – gdyby nie to, jakimiż to bylibyśmy kronikarzami dla naszych
dręczycieli – bo sami siebie nie opiszą w całej okazałości. Ale niestety
– każdy były aresztant dokładnie wspomina swoje śledztwo, wspomni, jak
go przyciskano i jaką ropę z niego wyciśnięto a często nie pamięta nawet
nazwiska swojego śledczego, co dopiero, żeby miał o nim pomyśleć jako o
człowieku. Ja też o każdym moim sąsiedzie z celi potrafię powiedzieć coś
ciekawszego i pełniejszego niż o kapitanie bezpieczeństwa Jezepowie, z
którym niemało na-siedzieliśmy się w gabinecie twarzą w twarz.
Wszystkim pozostało w pamięci jedno tylko oczywiste wrażenie zgnilizny –
dziedziny całkowicie przeżartej gniciem. Po całych dziesięcioleciach,
już bez żadnego gniewu, czy poczucia krzywdy, w sercu już uciszonym,
została ta zupełna pewność: to byli niscy, dyszący złością, niegodziwi i
– być może – zaplątani ludzie.
Wiadomo, że Aleksander II – właśnie ten car, którego rewolucjoniści
wciąż trzymali w szachu i siedmiokrotnie próbowali zabić – któregoś dnia
odwiedził zakład śledczy na ulicy Szpalernej (protoplastę Wielkiego
Domu), kazał się zamknąć w pojedynce numer 227 i przesiedział tam
przeszło godzinę – bo chciał wczuć się w stan ducha tych, których tam
więził.
Nie można zaprzeczyć, że, jak na władcę, był to odruch moralny, dowód
potrzeby i chęci zrozumienia duchowej strony problemu.
Ale nie sposób wyobrazić sobie, aby ktoś z naszych śledczych, do
Abakumowa i Berii włącznie, zechciał choćby na godzinę wleźć w skórę
więźnia, żeby posiedział i porozmyślał w pojedynce.
Z tytułu swojej pracy nie mają potrzeby być ludźmi wykształconymi,
rozległej kultury i szerokich poglądów – toteż nie są nimi. Praca nie
wymaga od nich umiejętności logicznego myślenia – toteż nie bawią się w
to.
Ich praca wymaga tylko ścisłego wykonania dyrektyw i braku współczucia
dla cierpień – to jest ich mocna strona, to umieją. My, którzy
przeszliśmy przez ich ręce, odgadujemy intuicyjnie ich kształty
wewnętrzne, odarte do naga z ludzkich uczuć i pojęć.
Kto jak kto, ale oficerowie śledczy wiedzą dokładnie, że sprawy są
lipne! Przecież oni – poza oficjalnymi odprawami – nie mogli sobie i
kolegom powtarzać serio, że demaskują zbrodniarzy? A jednak – pisali
protokoły, arkusz po arkuszu, żeby nas zgnoić? Czy to nie zgadza się
zatem z zasadą złodziejskiej moralności: „ja zdechnę jutro, ale ty już
dzisiaj!”.
Wiedzieli, że sprawy są lipne, a jednak trudzili się w pocie czoła przez
całe lata. Jakże więc?...
Albo zmuszali się, aby NIE MYŚLEĆ (a to już oznacza destrukcję własnej
osobowości), bo zakładali po prostu, że tak trzeba! Że ci, co piszą dla
ciebie instrukcje, nie mogą się mylić.
Czy pamiętamy, że hitlerowcy posługiwali się tym samym argumentem?
Albo też – Przodująca Teoria Naukowa, granitowa ideologia. Oficer
śledczy ze złowieszczego Ortukanu (karna kolonia kołymskich obozów, 1938
rok), udobruchany ustępliwością M. Luriego, b. dyrektora kombinatu
metalurgicznego w Krzywym Rogu, który zgodził się pokwitować powtórny,
obozowy wyrok na siebie samego – tak mu się zwierzył w jakiejś wolnej
chwili: „Ty myślisz, że nam sprawia przyjemność stosowanie środków
nacisku? Ale powinniśmy robić to, czego od nas wymaga partia. Jesteś
starym członkiem partii, powiedz, co byś ty robił na naszym miejscu?” I
wygląda na to, że Lurie prawie że się z nim zgodził (może dlatego
podpisał z taką łatwością, że sam już tak myślał?). Bo to przekonywa, to
słuszne.
Ale najczęściej – to cynizm. Błękitne wyłogi znały mechanizm maszynki do
mięsa i lubiły go. Śledczy Mironienko w Dżyndinskich obozach (1944 rok)
tak prawił skazanemu Babiczowi, popisując się logiką swego rozumowania:
„Śledztwo i sąd – to tylko nadanie formy prawnej, to już nie może
wpłynąć na wasz los, bo jest on określony z góry. Jeśli trzeba was
rozstrzelać, to możecie być absolutnie niewinnym człowiekiem – wszystko
jedno, będziecie rozstrzelani. Jeśli trzeba was uniewinnić (odnosi się
to zapewne do SWOICH – A.S.) to możecie mieć tysiąc win – będziecie
oczyszczeni z nich i wyjdziecie na wolność”.
– Naczelnik 1. oddziału śledczego Zarządu Okręgowego Bezpieczeństwa
Państwowego Zachodniego Kazachstanu Kusznariow, tak palnął do Adolfa
Cywilki: „Toć nie można cię wypuścić, skoroś z Leningradu!” (to znaczy z
długim partyjnym stażem).
„Dajcie tylko człowieka, paragraf się znajdzie!” – to właśnie wielu z
nich tak dowcipkowało, to było ich powiedzonko. To, co w naszym języku
nazywa się torturą, dla nich jest – dobrą robotą. Żona śledczego
Mikołaja Grabiszczenko (kanał wołżański) mówiła sąsiadom z rozczuleniem:
„Kola jest bardzo dobrym fachowcem. Jeden taki długo nie chciał się
przyznać – więc powierzono go Koli. Kola z nim porozmawiał sobie w nocy
– i tamten zaraz się przyznał”.
Dlaczego jednak z taką gorliwością wprzęgli się oni do wyścigu – nie o
prawdę, tylko o LICZBĘ poddanych obróbce i skazanych? Dlatego, że tak im
było WYGODNIEJ, że w ten sposób nie oddalali się od głównego nurtu.
Dlatego, że te liczby – to było ich spokojne życie, ich dodatki do
pensji, ich premie, ich awanse, to był rozrost i prosperowanie samych
Organów. Mając dobre wskaźniki ilościowe, można było i trochę powałkonić
się, i pozwolić sobie na fuszerkę, i spędzić wesoło nockę (tak też
robili). Niskie wskaźniki cyfrowe doprowadziłyby zaś do rozpędzenia i
degradacji, do utraty tego żłobu – bo Stalin nie byłby w stanie
uwierzyć, że w jakimś powiecie, mieście lub jednostce wojskowej nie ma
wcale wrogów.
Tak więc – nie uczucie litości, lecz urazy i rozdrażnienia budzili w
nich ci oporni dranie, aresztanci, którzy nie chcieli się przekształcać
w cyfry, którym nie dawały rady ani bezsenność, ani karcer, ani głód!
Nie chcąc przyznać się do winy – podważali pozycję śledczego! To tak,
jakby próbowali jego samego wywalić! – A tu już wszystkie sposoby są
dobre! Jak wojna, to wojna! Szlauch ci w gardło, chlej słoną wodę!
Ze względu na rodzaj zajęcia i dokonany wybór życiowy – wyzbyci WYŻSZEJ
kategorii ludzkich przeżyć, służebnicy Błękitnej Instytucji z tym
większą intensywnością i łapczywością oddawali się życiu w strefie
niższej. Tam zaś władały nimi i kierowały najsilniejsze (prócz głodu i
popędu płciowego) instynkty niższej strefy: instynkt WŁADZY i instynkt
ZYSKU. (Przede wszystkim – władzy. W naszych czasach okazała się ona
ważniejsza od pieniędzy).
Władza – to trucizna, to wiadomo od tysiącleci. Obyż to nikt nigdy nie
pozyskał władzy materialnej nad innymi! Ale dla człowieka, który wierzy,
że jest nad nami coś wyższego – i jest dlatego świadomy własnej
ograniczoności – władza nie jest jeszcze śmiertelną groźbą. Dla ludzi
bez owej wyższej strefy, władza – to jad trupi. Jeżeli się nim zarażą –
to nie ma ratunku.
Pamiętacie, co Tołstoj pisze o władzy? Iwan Iljicz miał taką pozycję
urzędową, że mógł zgubić każdego, kogo zgubić miałby chęć! Wszystkich
bez wyjątku miał w ręku, każdego, najwyższej nawet rangi, można było
sprowadzić do niego w charakterze oskarżonego. (Ależ to mowa o naszych
błękitnych! Nic dodać, nic ująć!) Świadomość tej władzy („i możliwość
jej miarkowania” – zastrzega się Tołstoj, ale to już nie odnosi się do
naszych zuchów) stanowiły dla niego najciekawszą i najbardziej
atrakcyjną stronę pracy.
Gdzie tam atrakcyjną – upajającą! Przecież to upaja – jesteś jeszcze
młody, mówiąc między nami – smarkacz, jeszcze Niedawno rodzice łamali
nad tobą ręce, nie wiedzieli – co z tobą począć, taki głupi – a uczyć
się nie chce, ale pochodziłeś trzy latka do tej uczelni – i tak wysoko
się wzniosłeś! jak zmienia się twoja sytuacja życiowa! jakiej zmianie
uległy twoje ruchy, spojrzenie, sposób obracania głowy! Odbywa się
posiedzenie rady naukowej instytutu. Wchodzisz – i zaraz każdy zwraca
uwagę, każdy wzdrygnął się nawet; nie pchasz się do prezydium, niech tam
rektor świeci oczyma, ty siądziesz sobie z boku,
... I ale wszyscy rozumieją, ze to ty jesteś tu najważniejszy – ty,
specwydział. Możesz posiedzieć pięć minut i wyjść, na tym polega twoja
wyższość nad profesorami, mogą cię wzywać jakieś ważniejsze sprawy ale
później nad ich rezolucją zmarszczysz tylko brwi (albo jeszcze lepiej –
skrzywisz wargi) i powiesz do rektora: „Nie można, są pewne względy...”
I już! I nic z tego! Albo – jesteś w specoddziale, w SMIERSZ–u, masz
zaledwie rangę lejtnanta, ale stary, dorodny pułkownik, dowódca
jednostki, na twój widok wstaje, stara ci się przypochlebić, dogodzić,
nie wypije kieliszka wódki z naczelnikiem sztabu, żeby nie zaprosić cię
do towarzystwa. To nic, że masz tylko dwie małe gwiazdki, to nawet
zabawne: przecież twoje gwiazdki mają całkiem inny ciężar, mierzy się je
zupełnie inną miarką niż te, co noszą zwyczajni oficerowie (czasami,
przy specakcjach, pozwala się wam przypiąć inne, choćby i majorowskie,
to jest pseudonim, rzecz umowna). Nad wszystkimi ludźmi w tej jednostce
wojskowej, w tej fabryce, albo w tym rejonie masz władzę, sięgającą
nieporównanie głębiej, niż władza dowódcy, dyrektora, sekretarza
rejkomu. Od tamtych zależy praca, zarobki, dobre imię człowieka, od
ciebie – jego wolność. I nikt nie ośmieli się wspomnieć ciebie na
zebraniu, nikt nie ośmieli się napisać o tobie w gazecie – ach, nie
tylko źle! dobrze – też się nie ośmieli! Ciebie, jak tajemnicze bóstwo,
nie wolno nawet wymieniać! Jesteś – i tyle, wszyscy czują twoją
obecność! – ale jest tak, jakby cię nie było! I dlatego stoisz ponad
władzą publiczną od chwili, gdy ukryła się pod tą błękitną czap~ ką. Co
TY robisz – nikt nie śmie kontrolować, ale każdy inny podlega twojej
kontroli. Dlatego, w obecności zwykłych ludzi, tak zwanych obywateli
(dla ciebie są to zwykłe klocki) najlepiej zachowywać nieprzenikniony,
zamyślony wyraz twarzy. Przecież tylko ty wiesz, na czym polegają
specwzględy, nikt inny. Dlatego zawsze masz rację.
Jedno tylko zawsze miej na uwadze: ty też byłbyś takim klockiem, gdyby
nie to, że szczęściem stałeś się ogniwkiem Organów – tej giętkiej,
jednolitej, żywotnej istoty, żyjącej w państwie, jak soliter we wnętrzu
człowieka – i teraz wszystko jest twoje! Wszystko stoi przed tobą
otworem! – byle byś wierny był Organom! Rób wszystko, co ci każą! Same
znajdą dla ciebie miejsce w życiu: dziś jesteś w specoddziale, jutro
zajmiesz fotel oficera śledczego, a później może pojedziesz jako ekolog
nad jezioro Seliger, być może także po to, aby podleczyć nerwy.
Niewykluczone, że z miasta, gdzie trochę już za bardzo jesteś znany,
poślą cię później na drugi koniec kraju, by zostać pełnomocnikiem do
spraw cerkwi. Albo zostaniesz sekretarzem odpowiedzialnym Związku
Literatów. Nie dziw się niczemu: prawdziwe przeznaczenie człowieka i
właściwe jego miejsce na drabinie służbowej znają tylko Organy, całej
reszcie pozwalają tylko się pobawić: żyje sobie jakiś tam zasłużony
artysta albo bohater pól socjalistycznych, a dmuchnie człowiek – i już
go nie ma.
Praca śledczego wymaga naturalnie wysiłku: trzeba bywać w gmachu we
dnie, a także i w nocy, przesiadywać godzinami – ale nie musisz łamać
sobie głowy nad „dowodami” (niech więźnia o to głowa boli), nie
zastanawiaj się – winny, czy niewinny – rób tak, jak chcą Organy i
wszystko będzie dobrze. Od ciebie samego już będzie zależeć, żeby
śledztwo było jak najprzyjemniejsze, żeby nie za bardzo się zmęczyć,
żeby coś przy okazji mieć z tego interesu, to byłoby dobrze, żeby
przynajmniej mieć rozrywkę! Siedzi człowiek i siedzi i nagle przychodzi
do głowy nowy sposób nacisku! – eureka! – dzwoń do przyjaciół, wstąp do
paru gabinetów, opowiedz – ale śmiechu! a spróbować by, chłopaki, tylko
na kim? Przecież nudno patrzeć wciąż na jedno i to samo, nudne są te
trzęsące się ręce, błagalne spojrzenia, tchórzliwa pokora, żeby chociaż
który się sprzeciwił, co? „Lubię silnych przeciwników. Przyjemnie łamać
im grzbiet!”
A jak trafi się taki silny, że się nie podda, że wszystkie twoje sposoby
na nic? Wściekasz się? Nie hamuj wściekłości! To wielka przyjemność, to
jest jak lot – pofolgować swojej wściekłości bez przeszkód! Rozmach!
Właśnie w takim stanie ducha pluje się przeklętemu więźniowi w rozwarty
pysk! i wciska mu się gębę w pełną spluwaczkę! Właśnie wtedy ciągnie się
popów za włosy! i szczy się w jadaczkę klęczącemu człowiekowi! Po ataku
wściekłości czujesz się prawdziwym mężczyzną!
Albo przesłuchuje się „dziewczynę od cudzoziemca”. No, zwymyśla sieją,
no, rzuci się pytanie: „A co, taki Amerykanin to ma... szlifowanego, na
wysoki połysk, czy jak? Co, ruskich ci było mało?” I nagle pomysł: toż
ona u tych cudzoziemców tego i tamtego się nauczyła. Nie tracić okazji,
to coś w rodzaju delegacji za granicę! I zaczynasz ją badać już bez
pardonu: „„Jak to robiliście? w jakich pozycjach?... a jeszcze w
jakich?... szczegóły! każdą drobnostkę! (i dla siebie się przyda i
kolegom opowiem!). Dziewucha cała w pąsach i we łzach mamrocze, że to
sprawy nie dotyczy – „właśnie, że dotyczy! gadaj!” I patrz, co to znaczy
mieć władzę – ona ci wszystko szczegółowo opowie, jak zechcesz, to
narysuje, jak zechcesz – to własnym ciałem pokaże, bo nie ma wyjścia, w
twoich rękach jest jej karcer i jej wyrok.
Zamówiłeś stenotypistkę do notowania zeznań. Przysłali ci przystojną,
więc zaraz zacznij się do niej dobierać, w obecności więźnia–smarkacza –
co się go masz krępować, alboż to człowiek?
Zresztą, kogo w ogóle masz się wstydzić? Toż – jeżeli lubisz baby (a kto
ich nie lubi?) – to głupcem będziesz, jak nie wykorzystasz swojej
pozycji. Jedne polecą na twoją siłę, inne ulegną ze strachu. Wpadła ci
gdzieś w oko dziewczyna, zapamiętaj ją sobie, będzie twoja, nigdzie się
nie podzieje. Cudza żona ci się trafiła, wszystko jedno czyja – już
twoja! – bo to fraszka usunąć z drogi jej męża.
Nie, to trzeba samemu przeżyć – co to znaczy nosić błękitną czapkę!
Każda rzecz, jaka ci w oko wpadnie – jest twoją! Każde mieszkanie, jakie
ci się spodoba – jest twoje! Każda baba – twoja! Każdego wroga – z
drogi! Ziemia pod nogami – też twoja! I niebo nad głową twoje,
błękitne!!
A już namiętność posiadania – to wspólna ich pasja. Jak tu takiej władzy
i takiego braku kontroli nie wykorzystać dla wzbogacenia się? Toż trzeba
by być świętym!...
Gdyby dane nam było poznać ukryte motywy poszczególnych aresztowań, to
ze zdziwieniem moglibyśmy stwierdzić, że przy ogólnej tendencji do
wsadzania – konkretna decyzja kogo wsadzić, los poszczególnych
jednostek, w trzech czwartych wypadków zależał od czyjejś chęci zysku
czy mściwości, a połowa tych przypadków – od interesownych rachub
miejscowego NKWD (i naturalnie – prokuratora – nie trzeba ich
rozdzielać).
Jak zaczęła się, na przykład, 19–letnia wędrówka Wasyla Grigoriewicza
Własowa po Archipelagu? Od tego, że Własow, kierownik rejonowej
Spółdzielni Spożywców zarządził sprzedaż towarów tekstylnych (których by
dzisiaj nikt nawet do ręki nie wziął...) dla aktywu partyjnego (że nie
dla wszystkich, to nikomu nie przeszkadzało), a żona prokuratora nie
zdążyła skorzystać: nie było jej na miejscu, a prokurator Rusow krępował
się sam podejść do lady, Własow zaś nie połapał się, nie powiedział „nie
szkodzi, ja dla was zostawię” (zresztą, charakter by mu nigdy nie
pozwolił powiedzieć czegoś takiego) Nie dość na tym: Prokurator Rusow
przyprowadził do specjalnej stołówki dla aparatu (były takie w latach
30.) przyjaciela, nie mającego przydziału do niej (to znaczy – niższej
rangi), kierownik zaś stołówki nie pozwolił przyjaciela obsłużyć.
Prokurator zażądał od Własowa, aby kierownika ukarał, ale Własow nie
zrobił tego. I jeszcze jakiś podobny afront zrobił rejonowemu NKWD.
Zaliczony więc został do prawicowej opozycji.
Motywy i posunięcia błękitnych wyłogów bywają tak małostkowe, że nieraz
bierze podziw. Pełnomocnik operacyjny Sienczenko skonfiskował
aresztowanemu oficerowi mapnik i połówkę, a potem w jego obecności
posługiwał się nimi. Innemu aresztowanemu, przez sprytną redakcję
protokołu, odebrał zagraniczne rękawiczki. (Przy ofensywach, to ich
osobliwie muliło, że nie są pierwsi do szabrowania łupów). – Agent
kontrwywiadu 48 Armii, który mnie aresztował, połasił się na moją
papierośnicę – to była nawet nie papierośnica, ale jakieś niemieckie
służbowe pudełko, tylko że czerwonego, wpadającego w oczy koloru. I dla
tego śmiecia przeprowadził on cały manewr służbowy: z początku nie
wprowadził pudełka do protokołu („to możecie sobie zatrzymać”), później
kazał mnie znów obszukać, wiedząc dobrze, że niczego więcej w
kieszeniach nie ma. „A to co? Zabrać!” – a żebym nie protestował: „Do
karceru z nim!” (Jaki carski żandarm śmiałby się tak zachować wobec
frontowego żołnierza?). – Każdemu śledczemu należał się przydział tylu a
tylu papierosów, aby dla zachęty częstować przyznających się i
donosicieli. Byli tacy, co wszystkie te papierosy fasowali dla siebie. –
Nawet z godzinami śledztwa – godzinami nocnymi, za które płaci się im
dodatki – pozwalają sobie na szachrajstwa: widywaliśmy na nocnych
protokołach sztucznie rozciągnięte terminy „od” i ”do”. Śledczy Fiodorow
(stacja Reszety) przy rewizji w mieszkaniu niejakiego Korzuchina sam
ukradł mu zegarek ręczny. – Śledczy Mikołaj Iwanowicz Krużkow podczas
leningradzkiej blokady powiedział do Elżbiety Wiktorowny Strachowicz,
żony jego więźnia śledczego, K.I. Strachowicza: „Potrzebna mi jest
kołdra watowa. Przynieście!” Kobieta odparła: „Ten pokój, gdzie są nasze
ciepłe rzeczy jest opieczętowany!” Śledczy pojechał do ich domu; nie
tykając plomby urzędowej odkręcił cały zamek („Tak pracuje NKGB!”
wyjaśnił z uśmiechem) i zaczął grabić zimowe rzeczy, pakując jeszcze po
drodze kryształy do kieszeni. (Elżbieta Wiktorowna ze swojej strony też
wynosiła, co mogła z własnego majątku. „Dosyć tego plądrowania!”
powstrzymywał ją Krużkow, dalej robiąc swoje).
Podobne wypadki można cytować bez końca, można wydać tysiące „Białych
ksiąg” (zaczynając już od roku 1918), starczy systematycznie przepytać
aresztowanych i ich żony. Być może są i byli błękitni, którzy nigdy nie
kradli, niczego sobie nie przywłaszczyli – Ale ja sobie takiego
błękitnego zupełnie wyobrazić nie mogę! Nie rozumiem po prostu: co może
powstrzymać człowieka z takim światopoglądem, jeżeli jakas rzecz mu się
spodoba? Jeszcze na początku lat 30., kiedy chodziliśmy w bluzach
jungszturmu i budowali zręby pierwszej pięciolatki, oni spędzali
wieczory w salonach, gdzie panowały maniery ziemiańsko–zachodnie jak
mieszkanie Konkordii Josse – a ich damy olśniewały zagranicznymi
strojami – skąd więc to wszystko się brało?
A nawet ich nazwiska! Zupełnie jakby ich według tych nazwisk przyjmowano
do służby! Na przykład w Kemerowskim GB okręgowym w początkach lat 50.
służyli: prokurator Trutniew, naczelnik wydziału śledczego major
Szkurkin, jego zastępca podpułkownik Bałandin i śledczy Skorochwatow.
Tego nikt by nie wymyślił. A jeszcze wszyscy do kupy! (O Wołkopjałowie,
o Grabiszczence już mówiłem). Czy naprawdę nic się nie odbija w ludzkich
nazwiskach, a jeszcze w takim zagęszczeniu?
Ach, ta pamięć aresztancka: Iwan Korniejew zapomniał nazwiska tego
pułkownika bezpieczeństwa, przyjaciela Konkordii Josse (okazało się, że
była ich wspólną znajomą), z którym razem siedział we Włodzimierskim
izolatorze. Pułkownik ten był wcieleniem instynktu władzy , oraz
instynktu zysku, złączonych nierozdzielnie. W pierwszych miesiącach 1945
roku, u szczytu sezonu łupów wojennych, wyprosił skierowanie do tego
działu Orga-nów, który (pod wodzą samego Abakumowa) kontrolował ten
rabunek, to znaczy starał się jak najwięcej urwać – nie dla państwa, ale
dla siebie (co mu się bardzo dobrze udało). Nasz bohater zgarniał całymi
wagonami, wybudował sobie kilka dacz (jedną w Klinie). Po wojnie został
mu taki rozmach, że gdy przybył jednego razu na dworzec w Nowosybirsku,
kazał przepędzić wszystkich siedzących w restauracji, a dla siebie i
swoich kompanów – sprowa-dzić dziewuchy i baby, które zmusił do
tańczenia na golasa na stołach. Ale nawet to by mu uszło płazem, gdyby
nie wykroczył przeciw innemu, ważniejszemu prawu: tak jak Krużkow zaczął
działać na szkodę swoich. Tamten okradał Organy, a ten zrobił chyba coś
jeszcze gor-szego: zakładał się, że uwiedzie żonę temu, czy owemu – i
nie byle komu, tylko zwykle koledze, innemu oper–czekiście. Tego mu nie
darowano! – wsadzono go do politizolatora z artykułu 58. Siedział zły,
że śmieli go wsadzić i nie miał wątpliwości, że jeszcze zmienią zdanie.
(Może też zmienili).
Ta fatalność, żeby samemu wpaść wcale nie tak rzadko przytrafia się
błękitnym, stuprocentowej asekuracji tutaj nie ma, ale lekcja
przeszłości jakoś ciężko im wchodzi do głowy. Chyba to znów skutek braku
rozumu wyższego typu, ten niższy zaś podpowiada: rzadko kiedy, na pewno
mnie to ominie, zresztą swoi nie dadzą zginąć.
Swoi rzeczywiście starają się nie opuścić kolegi w potrzebie, mają jakby
milczącą umowę: swoim zapewniać przynajmniej ulgowe warunki
(pułkownikowi I.J. Worobiewowi w marfińskim specwięzieniu, wspomnianemu
już generałowi W.N. Iljinowi na Łubiance, gdzie siedział przeszło 8
lat). Tym, których wsadza się indywidualnie, za ich własne błędy, dzięki
tej kastowej przezorności bywa zwykle nie tak źle – i w ten sposób
znajduje usprawiedliwienie ich poczucie bezkarności, nigdy ich nie
opuszczające podczas służby. Znane są zresztą niektóre wypadki, gdy
obozowi pełnomocnicy operacyjni posłani byli po wyroku do ogólnych
obozów, gdzie nawet spotykali byłych swoich podwładnych – zeków i wtedy
koń-czyło się to dla nich niedobrze (na przykład oper Munszyn, który
nienawidził zaciekle skaza-nych z 58 artykułu i – opierając się na
szemranych – został w końcu przez tychże szemranych zapchnięty pod
nary). Nie mamy jednak sposobu, aby bardziej szczegółowo zbadać te
wypadki i mocje lepiej wyjaśnić.
Wszystkim za to ryzykują ci gebiści, którzy porwani zostają przez potok
(oni też mają swoje potoki!...) Potok – to żywioł, silniejszy nawet od
samych Organów i tu już nikt ci ręki nie poda, aby nie zostać samemu
wciągniętym do tej samej przepaści.
Jeśli masz dobre informacje i ostrą świadomość czekisty, to jeszcze w
ostatniej chwili możesz umknąć przed lawiną – wykazując, że ciebie ona
nie dotyczy. Tak więc, kapitan Sapenko (nie ten charkowski
stolarz–czekista, który zasłynął w 1918 roku rozstrzelaniami, gmeraniem
szablą w brzuchu, łamaniem goleni, rozbijaniem głów odważnikami i
przypalaniem ciała, ale może jakiś jego krewny?) nieszczęśliwym
przypadkiem pojął z miłości za żonę niejaką Kochańską, repatriantkę z
Chin, z KWŻD. I nagle, jeszcze przed narodzinami potoku, dowiedział się,
że ludzie z KWŻD mają być wyaresztowani. Był on w tym okresie
naczelnikiem oddziału operacyjnego w Archangielskim GPU. Zdecydował się,
nie tracąc ani chwili: – ARESZTOWAŁ UKOCHANĄ ŻONĘ! – nawet nie za to, że
była z KWŻD; skombinował jakąś inną przyczynę. Nie tylko, że ocalał sam,
ale dostał awans, został naczelnikiem NKWD w Tomsku.
Potoki rodziły się na zasadzie jakiegoś tajemniczego prawa rotacji kadr
w Organach: periodycznie poświęcano jakąś małą ich część, aby pozostali
mogli chodzić w aureoli czystości. Organy musiały zmieniać kadry
częściej, niż na to pozwalała zwykła zmiana pokoleń: ławice gebistów
musiały iść do sieci tak samo bezapelacyjnie, jak giną jesiotry na
porohach rzecznych po to, aby narybek mógł zająć ich miejsce. Prawo to
było dobrze widoczne dla każdego, kto zachował górną strefę władz
umysłowych, ale sami błękitni ani rusz nie chcieli tego prawa uznać i
jego skutków przewidzieć. Królowie Organów, tuzy Organów i nawet sami
ich ministrowie, w oznaczonym dniu i zapisanej w gwiazdach godzinie
kładli głowy pod ostrze własnej gilotyny.
Jedną ławicę pociągnął za sobą Jagoda. Chyba sporo tych sławnych
działaczy, których jeszcze będziemy podziwiać, przy omawianiu sprawy
Kanału Białomorskiego, trafiło do tej ławicy, a ich nazwiska trzeba było
później wykreślać z poematów.
Drugą ławicę wkrótce potem poprowadził Jeżów, którego panowanie niezbyt
długo trwało. Niektórzy z najwaleczniejszych rycerzy roku 1937 zginęli w
tym prądzie (ale nie trzeba przesadzać, wcale a wcale nie wszyscy
najlepsi). Samego Jeżowa w śledztwie bito, wygląd miał żałosny.
Osierocony został przez te aresztowania także sam GUŁag. Na przykład,
razem z Jeżowem wsadzono naczelnika Działu Finansowego GUŁagu, i
naczelnika Zarządu Sanitarnego GUŁagu, i naczelnika WOCHRy GUŁagu, i
nawet naczelnika Działu Operacyjnego GUŁagu – a więc zwierzchnika
wszystkich obozowych kumów.
A później ruszyła ławica Berii.
A okazały, czelny Abakumow potknął się jeszcze przedtem, oddzielnie.
Historycy Organów (jeżeli archiwa nie spłoną) opowiedzą nam to kiedyś
krok po kroku, z cyframi, ze wszystkimi pełnymi blasku nazwiskami.
A ja tutaj – tylko odrobinę – o historii Riumina i Abakumowa, którą
przypadkiem poznałem. (Nie będę tu powtarzać tego, co udało mi się o
nich powiedzieć w innym miejscu).
Wywyższony przez Abakumowa, tegoż Abakumowa najbliższy powiernik –
Riumin, w końcu 1952 roku przybiegł do niego z sensacyjną wiadomością:
lekarz, profesor Ettinger, przyznał się do świadomie błędnego leczenia
(w celu spowodowania przedwczesnej śmierci) Żdanowa i Szczerbakowa.
Abakumow nie uwierzył. Po prostu znał sekrety tej kuchni i doszedł do
wniosku, że Riumin za bardzo przesadził. (A Riumin lepiej się
orientował, czego chce Stalin!) Dla kontroli – tegoż wieczoru
przeprowadzili obaj przesłuchanie Ettingera metodą krzyżowanych pytań i
wyciągnęli z niego dwa różne wnioski. Abakumow – że nie ma żadnej
„sprawy lekarzy”, Riumin – że właśnie jest. Rano miano to sprawdzić
jeszcze raz, ale w zgodzie z tradycją czarów, panującą w Nocnej
Instytucji, ETTINGER TEJ SAMEJ NOCY UMARŁ! Rankiem Riumin – ponad głową
Abakumowa i wcale go nie informując zadzwonił do KC, prosząc o audiencję
u Stalina! (Myślę, że nie to było jego najśmielszym posunięciem. Krok,
po którym ryzykował już głową, wykonał poprzedniego dnia, gdy zdecydował
się być innego zdania niż Abakumow i – być może – zabić w nocy
Ettingera. Ale kto przeniknie tajemnice tych Dworów! – a może był już
wcześniej w kontakcie ze Stalinem?) Stalin przyjął Riumina, nadał bieg
sprawie lekarzy, ABAKUMOWA zaś ARESZTOWAŁ. Dalej Riumin prowadził już
sprawę lekarzy jakby samodzielnie i chyba nawet wbrew samemu Berii!
(Istnieją poszlaki, że przed śmiercią Stalina Beria już był zagrożony –
i może dlatego Stalin został usunięty). Jednym z pierwszych kroków
nowego kierownictwa było anulowanie sprawy lekarzy. Został wtedy
ARESZTOWANY RIUMIN (jeszcze za Berii), ale ABAKUMOWA NIE ZWOLNIONO! Na
Łubiance zaczęto wprowadzać nowe porządki i po raz pierwszy w jej
historii – próg jej przekroczył prokurator (D.P. Terechow). Riumin wił
się uniżenie – „nie jestem winien, niepotrzebnie tu siedzę”, prosił o
przesłuchanie, swoim zwyczajem ssał miętówkę i gdy Terechow zwrócił mu
uwagę, wypluł cukierek na dłoń: „Ach, przepraszam”. Abakumow zaś, jak to
już pisaliśmy, roześmiał się: „Mistyfikacja”. Terechow okazał mu
upoważnienie do kontroli Więzienia Wewnętrznego MGB. „Można zrobić
pięćset takich świstków” – zbył go Abakumow. Bolało go najbardziej, jako
patriotę resortu, nawet nie to że siedzi, tylko że czynione są próby
ograniczenia Organów, które nie powinny nikomu być podporządkowane! W
lipcu 1953 roku odbył się (w Moskwie) sąd nad Riuminem i rozstrzelano
go. Abakumow zaś dalej siedział! Podczas przesłuchania mówił
Terechowowi: „Masz ładne oczy, nawet za bardzo. Żal mi cię będzie
rozstrzeliwać! Odczep się od mojej sprawy, odczep się po dobremu”.
Pewnego razu Terechow wezwał go i dał do przeczytania gazetę z
wiadomością o zdemaskowaniu Berii. Abakumow przeczytał komunikat nie
mrugnąwszy nawet okiem, przewrócił stronicę i zaczął czytać wiadomości
sportowe.
Innym razem, gdy przy przesłuchaniu obecny był gebista wysokiej rangi,
niedawno jeszcze jego podwładny – Abakumow zapytał go: „Jak mogliście
dopuścić do tego, żeby śledztwo w sprawie Berii prowadziło nie MGB,
tylko prokuratura?!” Muliło go wciąż to samo! („I ty wierzysz, że mnie,
ministra bezpieczeństwa, oddadzą pod sąd?! – „Owszem”. – „No to wkładaj
cylinder, Organy są skończone!...”. Oczywiście zbyt mrocznie wyobrażał
sobie przyszłość, czego tu wymagać od feldjegra bez wykształcenia). Nie
sądu bał się Abakumow; siedząc na Łubiance bał się tylko, że zostanie
otruty. (Widać, że był nieodrodnym synem Organów!).
Odmówił całkowicie żywienia się więziennym wiktem i jadał tylko jajka,
kupowane w kantynie. (Tu też nie starczało mu wyobraźni technicznej:
myślał, że jajek nie można zatruć). Z arcybogatej łubiańskiej biblioteki
wypożyczał wyłącznie... książki Stalina! (który go kazał zamknąć...) No,
to już było raczej demonstracją, albo wynikiem przekonania, że
zwolennicy Stalina muszą w końcu wziąć górę. Przesiedział w ten sposób
dwa lata. Dlaczego nie został w końcu wypuszczony? Nie jest to naiwne
pytanie. Jeśli zastosować tu miarę zbrodni przeciw ludzkości, to
Abakumow był we krwi po czubek głowy, ale przecież nie on jeden! Tamtym
zaś nic się nie stało. Tu też jest pewien sekret: krążyła głucha wieść,
że to on swojego czasu osobiście znęcał się nad Lubą Siedych, synową
Chruszczowa, żoną starszego jego syna, zesłanego za czasów Stalina do
karnego batalionu, gdzie dosięgła go śmierć. Dlatego to, posłany za
kraty przez Stalina, sądzony był za czasów Chruszczowa (W Leningradzie)
i 18 grudnia 1954 roku został rozstrzelany.
A trapił się niepotrzebnie: Organy przez to jeszcze nie zmarniały.
Ale, jak głosi mądrość ludowa, mów na wilka – przemów też i za wilkiem.
Skąd się wśród nas wzięło to wilcze plemię? Czy nie naszego ono chowu?
Czy nie naszej krwi?
A więc – aby nie nazbyt już się chełpić niepokalanymi szatami cnoty,
trzeba, aby każdy z nas zadał sobie pytanie: gdyby życie moje inaczej
się złożyło, czy nie stałbym sieja sam takim oprawcą?
Straszne to pytanie, jeśli chcesz odpowiedzieć na nie uczciwie.
Wspominam trzeci rok moich studiów uniwersyteckich, jesień 1938 roku.
Wzywają nas, chłopców z Komsomołu, do rejkomu organizacji raz, drugi,
trzeci. Tam, prawie nie pytając o zgodę, dają do wypełnienia ankiety.
Dość już tych waszych fizyk i chemii. Ojczyzna ma pilniejszą potrzebę:
chce, abyście poszli do szkół NKWD. (Przecież to zawsze tak się mówi, że
nie ktoś tam czegoś wymaga, tylko sama Ojczyzna, a w jej imieniu
przemawia i wszystko lepiej wie jakaś sobie gruba ryba).
Rok wcześniej, tenże rejkom werbował nas do szkół lotniczych. Wtedy też
wykręcaliśmy się, ale nie tak stanowczo, jak tym razem.
Po upływie ćwierci stulecia powiedzą nam teraz: no chyba, przecież
wiedzieliście, jak dookoła wre od aresztowań, jak dręczą ludzi w
więzieniach i w jakie błoto was wciągają. Nie! Przecież suki śmigały po
nocach, a myśmy byli właśnie ci dzienni, ze sztandarami. Skąd mieliśmy
wiedzieć o aresztach, dlaczego mieliśmy sobie nimi zaprzątać głowy? Że
zmieniono cały garnitur okręgowych dygnitarzy – to było dla nas zupełnie
obojętne. Wsadzono dwóch–trzech profesorów, no to co, toć z nimi nie
chodziliśmy na tańce, a egzaminy teraz pójdą jeszcze łatwiej. My,
dwudziestoletni, kroczyliśmy w kolumnie marszowej rówieśników
Października – i, jak należy się rówieśnikom, otwierała się przed nami
jasna przyszłość.
Niełatwo określić ten wewnętrzny, nie poparty żadnymi argumentami
szkopuł, który nie pozwalał nam zgodzić się na pójście do szkoły NKWD.
Na pewno nie brało się to z kursu materializmu historycznego, który
przeszliśmy: wynikało z niego jasno, że walka z wrogiem wewnętrznym to
gorąca linia frontu, to honorowe zadania. Opór przeczył też naszej
osobistej korzyści: prowincjonalny uniwersytet w tym okresie niczego nie
mógł nam obiecać prócz wiejskiej szkoły w głuchej okolicy i skąpej
pensji; uczelnie NKWD dawały perspektywę specprzydziałów i podwójnych,
potrójnych zarobków. To, co czuliśmy, nie znajdowało wyrazu w słowach (a
gdyby znalazło, to strach nie pozwalał tego powiedzieć innym). Opór
czuło się jakby nie w głowie, tylko w piersi. Mogą ci ze wszystkich
stron krzyczeć. „Tak trzeba!”, twoja głowa też powtarza: „tak trzeba!”,
ale coś ci się w piersi jeży: nie chcę! odrzuca mnie od tego! Już tam
beze mnie sobie radźcie, ja się nie bawię.
To szło z bardzo daleka, chyba jeszcze od Lermontowa. To przyszło z tych
dziesięcioleci rosyjskiego życia, kiedy porządny człowiek głośno i
otwarcie twierdził, że nie ma służby gorszej i obrzydliwszej, niż
żandarmska. Nie, sięgnijmy głębiej. Nie zdając sobie z tego sprawy,
naszymi miedziakami i groszakami spłacaliśmy resztę z tych rozmiennych
pradziadowskich dukatów, wykupywaliśmy się od wspomnienia tych czasów, w
których moralność nie uchodziła jeszcze za rzecz względną, a dobro i zło
rozróżniano po prostu sercem.
Mimo to, ten i ów z naszych dał się wtedy zwerbować. Myślę, że gdyby
nacisnęli bardzo mocno, to wszystkich nas by wtedy ułamali. Więc
wyobraźmy sobie teraz: gdybym w momencie wybuchu wojny miał już swoje
oficerskie kubiki na błękitnych patkach na kołnierzu co by ze mnie
wyszło? Można oczywiście teraz sobie wmawiać, że moja zapalczywość
doprowadziłaby do wybuchu, że wdałbym się w spór i trzasnął drzwiami.
Ale leżąc na więziennych narach zacząłem pewnego dnia wspominać
codzienny bieg mojej oficerskiej kariery – i zdjęła mnie zgroza.
Trafiłem do korpusu oficerskiego nie wprost z ławy studenckiej,
zaczadziały od całkowania, ale przedtem pół roku spędziłem w twardej
służbie żołnierskiej i zdawało się, że na własnej skórze dobrze
zrozumiałem, co to znaczy wciągnąć brzuch i być zawsze gotowym do
spełnienia każdego rozkazu ludzi, może nawet mniej od ciebie wartych. A
później jeszcze pół roku ganiali człowieka na kursach oficerskich. Więc
jak, czy już na zawsze zapamiętałem, jak gorzka jest służba żołnierska,
jak człowiek marznie, jak się skóra strzępi? Nie. Przyczepili na
pociechę dwie gwiazdki do epoletów, potem trzecią, czwartą – i wszystko
zapomniałem.
Czy zachowałem chociaż studenckie zamiłowanie do swobody? Ależ nigdy go
u nas nie było. Mieliśmy zamiłowanie do marszu, do stania na baczność.
Dobrze pamiętam, że właśnie na kursach oficerskich poznałem RADOŚĆ
UPROSZCZENIA: być wojskowym, a więc NIE ZASTANAWIAĆ SIĘ. Była to RADOŚĆ
ZJEDNOCZENIA z tymi, którzy żyją jak inni, tak, jak to jest przyjęte w
naszym środowisku wojskowym. Radość zapomnienia o duchowych
subtelnościach, znanych od dzieciństwa.
Na kursach wciąż byliśmy głodni, rozglądaliśmy się za dodatkowym kęsem,
zazdrośnie patrzyliśmy sobie na palce – czy się komu udało coś zdobyć?
Najbardziej baliśmy się wylania przed terminem (wysyłano takich pod
Stalingrad). Uczono zaś nas jak młode zwierzęta: żeby wpoić jak
najwięcej złości, żebyśmy później bardzo chcieli odegrać się na
kimkolwiek. Nie mieliśmy dosyć snu – i mimo to potrafili pojedynczym
elewom kazać już po apelu odbywać (na komendę sierżanta) ćwiczenia z
musztry za karę. Albo w nocy zrywano z pościeli cały pluton i stawiano
na baczność dookoła jednego nieoczyszczonego buta: uwaga! ten podlec ma
zabrać się do pucowania i póki nie będzie połysku – dopóty. będziecie tu
stać.
Czekając w zapamiętaniu na kubiki, ćwiczyliśmy tymczasem tygrysi,
oficerski krok i metalowy ton komend.
I wreszcie – przykręcono nam te kubiki! I już po jakimś miesiącu,
formując na tyłach swoją baterię, zmusiłem mojego niewydarzonego
żołnierzyka Berbeniewa – do ćwiczeń marszowych po apelu na komendę
sierżanta Mietkina, który nie bardzo lubił mnie słuchać... (ZAPOMNIAŁEM
o tym, całkiem po prostu zapomniałem o tym w miarę upływu lat! Teraz
dopiero to sobie przypominani, siedząc nad kartką...). I jakiś stary
pułkownik przy zupełnie przypadkowej kontroli wezwał mnie do siebie i
zawstydził. A ja (mając już za sobą uniwersytet?) usprawiedliwiałem się,
że nas tak na kursach uczyli. To znaczy: o jakich tam ogólnoludzkich
względach może być mowa, skoro jesteśmy w armii?
(A już tym bardziej w Organach...)
Serce obrasta pychą, jak świnia sadłem.
Rzuciłem podwładnym nieodwołalne rozkazy, przekonamy, że lepszych w
ogóle być nie może. Nawet na froncie, gdzie wszystkich nas zdawałoby się
– równała śmierć, władza, jaką posiadałem, rychło mnie przekonała, że
jestem człowiekiem wyższego gatunku. Siedząc wysłuchiwałem ich,
stojących na baczność. Przerywałem im w pół słowa, pouczałem. Ojcom i
dziadkom mówiłem „ty” (oni do mnie zwracali się, rzecz jasna, per „wy”).
Posyłałem ich pod kule, aby łączyć zerwane druty telefoniczne, żeby
tylko zwierzchność nie musiała robić mi wymówek. (Andrejaszyn w ten
sposób zginął). Jadłem swoje oficerskie masło z herbatnikami, nie
zastanawiając się, dlaczego mnie się ono należy, a żołnierzom – nie. I
oczywiście mieliśmy na dwóch służącego (elegancko zwało go się
„ordynans”), któremu sprawiałem wciąż nowe kłopoty, popędzałem, żeby
dbał o moją osobę i żeby gotował mi co innego niż jedli żołnierze. (A
przecież łubiańscy oficerowie śledczy nie mają ordynansów, tego nie
można im zarzucić). Kazałem żołnierzom trudzić się, kopać dla mnie
osobne ziemianki na każdym postoju i szalować je tymi grubszymi
okrąglakami, żeby mi było wygodnie i bezpiecznie. Chwileczkę, toż nawet
odwach bywał w mojej baterii, owszem! – a jakiż mógł być w lesie? – też
jamka, no, może lepsza od grochowickiej dywizyjnej, bo kryta i należała
się żołnierska racja dzienna, a siedział tam Wiuszkow za to, że koń mu
zginął i Popkow – za złe obchodzenie się z karabinem. Ale pozwólcie! –
przypominam sobie jeszcze więcej: uszyli mi chłopcy mapnik z niemieckiej
skóry (nie ludzkiej, nie, z siedzenia samochodowego), ale brak było
paska do niego, co mnie gniewało. Wtem nawinął się jakiś partyzancki
komisarz (z miejscowego rejkomu) z takim właśnie paskiem – i zaraz mu go
zabrali dla mnie: armia – to my, jesteśmy ważniejsi! (Pamiętacie
Sienczenkę – tego agenta operacyjnego?) No, wreszcie żal mi było nawet
tej mojej czerwonej zdobycznej papierośnicy, dlatego to zapamiętałem,
jak mija odbierano...
Oto, co robią z człowieka epolety. I gdzie się podziały te babcine
pouczenia przed świętym obrazkiem! I gdzie te pionierskie marzenia o
przyszłej świętej równości!
I kiedy na punkcie dowodzenia, u kombryga, agenci SMIERSZ–a zerwali ze
mnie te przeklęte epolety i zabrali pas i popychali, żeby prędzej
wpakować mnie do auta, więc nawet w chwili, gdy życie mi się łamało, tym
byłem najbardziej dotknięty, że będę musiał tak, jak jestem,
zdegradowany, przejść przez pokój telefonistów – toć szeregowcy nie
powinni mnie widzieć w takim stanie!
Na drugi dzień po areszcie zaczęła się moja piesza Władimirka: z
kontrwywiadu armii do kontrwywiadu frontu wyprawiano etapem kolejny
połów. Od Ostródy do Brodnicy maszerowaliśmy na piechotę.
Kiedy wyprowadzono mnie z karceru i kazano stanąć w szeregu, stało już
tam siedmiu aresztantów, trzy i pół pary; zobaczyłem ich plecy. Sześciu
z nich nosiło wytarte, dobrze doświadczone przez los, rosyjskie płaszcze
wojskowe, z wymalowanymi na grzbiecie niezmywalną, białą farbą dużymi
literami „SU”. Znaczyło to „Sowiet Union”, już znałem ten znak, nieraz
widywałem go na plecach Rosjan–jeńców wojennych, którzy – smutni i jakby
pełni winy – człapali na spotkanie własnej armii – co ich wyzwoliła.
Wyzwolono ich, ale nie było wzajemnej radości w tym wyzwoleniu;
współobywatele zerkali na nich z miną posępniejszą niż na Niemców, a na
niedalekim zapleczu czekało ich tylko jedno: więzienie.
Siódmy aresztant był Niemcem, cywilem. Nosił czarny garnitur z
kamizelką, czarne palto i czarny kapelusz. Przekroczył już
pięćdziesiątkę, był wysoki, wypielęgnowany, o białej twarzy i znać po
niej było, że karmił się bielutkim chlebem.
Postawiono mnie w czwartej parze i sierżant – Tatar, naczelnik konwoju,
skinął na mnie, abym wziął swoją walizkę, już opieczętowaną i czekającą
z boku. W tej walizce były moje oficerskie rzeczy i wszystkie zapisane
papiery, znalezione przy mnie, które służyć miały do zasądzenia mnie.
Zaraz, co z tą walizką? Jak to, ten sierżant chciał – żebym ja, oficer,
niósł walizkę? to znaczy, tę dużą i ciężką rzecz, właściwie zabronioną
przez nowy regulamin służby garnizonowej? a obok, sześciu szeregowych
miałoby maszerować z pustymi rękoma? I razem z nimi przedstawiciel
pokonanego narodu?
Nie wyjaśniłem sierżantowi wszystkich tych zawiłości, tylko
powiedziałem:
– Jestem oficerem. Niech niesie ten Niemiec.
Nikt z aresztantów nie odwrócił głowy w moją stronę: nie wolno było się
odwracać. Tylko sąsiad z mojej pary, także SU, popatrzył na mnie ze
zdziwieniem (kiedy rozstawali się z naszą armią, jeszcze w niej inny
duch panował).
A sierżant kontrwywiadu wcale się nie zdziwił. Chociaż w jego oczach,
oczywiście, już nie byłem oficerem, ale wyszkoleni byliśmy jednakowo.
Zawołał Bogu ducha winnego Niemca i kazał mu wziąć walizkę, chociaż
cywil nic nie zrozumiał z naszej rozmowy.
Wszyscy pozostali założyli ręce do tyłu (nikt z jeńców nie miał nawet
żadnego worka, poszli na wojnę z pustymi rękoma, z tak samo pustymi
wracali do kraju) i nasza kolumna, złożona z czterech par, ruszyła w
drogę. Rozmowy z konwojem nie były przewidziane, rozmowy między sobą
były surowo zabronione i w marszu, i na postojach, i podczas noclegów...
Byliśmy więźniami śledczymi i powinniśmy byli maszerować tak, jakby
dzieliły nas niewidzialne przepierzenia, jakbyśmy byli zduszeni ścianami
celi, dla każdego oddzielnej.
Pora była zmienna, wczesnowiosenna. To snuły się wodniste mgły i rzadkie
błocko melancholijnie chlupało pod naszymi butami nawet na bitej drodze.
To znowu niebo się przecierało i łagodnie żółtawe, niepewne jeszcze
swojej mocy słońce grzało suche już prawie pagórki, ukazując nam z całą
przejrzystością świat, który mieliśmy porzucić. To znów nadlatywał
nieprzyjazny wiatr, wyszarpywał z czarnych chmur śnieg, chyba wcale nie
biały i z zimną zawziętością ciskał go w twarze, na grzbiety, pod nogi –
mocząc nasze płaszcze i onuce.
Sześć grzbietów przed oczyma, wciąż te sześć grzbietów. Było dość czasu
na dobre przypatrzenie się koślawym, szkaradnym piętnom SU i czarnemu,
wyświechtanemu aksamitowi na kołnierzu Niemca. Było dość czasu także na
przemyślenie przeszłości i zastanowienie się nad chwilą obecną. A ja –
nie mogłem. Już dostałem pałą w łeb – a wciąż nie mogłem zdobyć się na
zastanowienie.
Sześć grzbietów. Ani pochwały, ani potępienia nie znajdowałem w ich
miarowym kołysaniu.
Niemiec wkrótce się zmęczył. Przekładał walizkę z ręki do ręki, brał się
za serce, dawał znaki konwojentom, że nie może nieść dłużej. I wówczas
jego sąsiad z pary, jeniec, który Bóg wie czego doznał dopiero co w
niemieckiej niewoli (ale może również – miłosierdzia) – z własnej chęci
wziął od niego walizkę i poniósł ją dalej.
A potem nieśli ją inni jeńcy, bez żadnego rozkazu konwojentów. I znów
ten Niemiec.
Ale ja nie.
I nikt mi nie powiedział ani słowa.
W pewnej chwili napotkaliśmy ciągnące drogą długie, próżne tabory.
Woźnice oglądali się z zainteresowaniem, niektórzy stawali na kozłach
swoich wozów, gapili się. I wkrótce zrozumiałem, że to ja jestem powodem
ich ożywienia i rozjątrzenia – bo różniłem się wybitnie od pozostałych:
mój płaszcz był nowy, długi, obcisłe uszyty na miarę, jeszcze nie sprute
były patki i w słońcu, które właśnie wyjrzało zza chmur, błyszczały
tanim złotem nieobcięte jeszcze guziki. Dobrze było widać, że jestem
oficerem, świeżutkim, dopiero co złapanym. Być może, także ten widok
strącenia z piedestału tak ich przyjemnie podniecił (jakiś przejaw
sprawiedliwości), ale chyba w ich głowach, nafaszerowanych pogadankami
politycznymi, nie mogło się pomieścić, że tak samo mogliby prowadzić ich
dowódcę kompanii, doszli więc do zgodnego przekonania, że jestem z
TAMTEJ strony.
– Złapali cię, ty wywłoko własowska?!... Rozstrzelać gada!! – krzyczeli
ze wzburzeniem woźnice, pełni tyłowego gniewu (patriotyzm zawsze
najbardziej kwitnie na tyłach), dokładając jeszcze to i owo z grubej
lufy.
Mieli mnie za jakiegoś międzynarodowego oszusta, którego jednak w końcu
udało się złapać – i teraz ofensywa ruszy jeszcze szybciej i wojna
wcześniej się skończy.
Co im mogłem odpowiedzieć? Nie wolno mi było wymówić nawet jednego
słowa, a tu każdemu z osobna trzeba by opowiedzieć całe swoje życie. Jak
mogłem dać im do zrozumienia, że nie jestem dywersantem? Że jestem ich
przyjacielem? Że dla nich tu się znalazłem? Uśmiechałem się tylko...
Patrząc w ich stronę, uśmiechałem się do nich, krocząc w aresztanckim
dwuszeregu na etap! Ale moje wyszczerzone zęby wydały im się jeszcze
gorszym urąganiem, więc z jeszcze większą zapalczywością i wściekłością
wyzywali mnie i wygrażali pięściami.
Uśmiechałem się, dumny, że nie zostałem aresztowany za kradzież, ani za
zdradę, ani za dezercję, tylko za to, że udało mi się przeniknąć
domysłem wstępne tajemnice Stalina. Uśmiechałem się dlatego, że miałem
nadzieję, iż może jeszcze potrafię trochę polepszyć nasze rosyjskie
życie.
A moją walizkę tymczasem niósł kto inny.
I nawet nie czułem przez to żadnych wyrzutów sumienia! I gdyby nawet
sąsiad mój – którego zapadłą twarz pokrył już dwutygodniowy miękki
zarost, a oczy były pełne cierpienia i wiedzy o życiu – skarcił mnie
teraz w najjaśniejszej ruszczyźnie, za to, że uwłaczyłem czci
aresztanta, zwracając się o pomoc do konwoju, że, wynoszę się nad
innych, że jestem butny – ja bym go NIE ZROZUMIAŁ! Ja po prostu nie
zrozumiałbym O CZYM on mówi? Przecież jestem oficerem!...
Gdyby siedmiu z nas musiało umrzeć na tej drodze, ósmego natomiast
konwój mógłby uratować, to co mi wtedy przeszkadzało zawołać:
– Sierżancie! Jak ratować – to mnie. Przecież jestem oficerem!...
Oto czym jest oficer, nawet, kiedy jego epolety nie są błękitne!
A gdyby jeszcze były błękitne? Gdyby miał wbite do głowy, że nawet wśród
oficerów – on jest solą ziemi? Że powierzono mu ważniejsze zadania, niż
innym, i że wie on więcej, niż inni, i że za to wszystko ma on prawo
wciskać więźniowi łeb między nogi, i dopiero w takim stanie wpychać go
do rury!
A dlaczego nie?
Przypisywałem sam sobie bezinteresowną ofiarność. A tymczasem byłem
gotowym materiałem na oprawcę. I gdybym za czasów Jeżowa trafił do
szkoły NKWD – być może dla Berii byłbym w sam raz?
Niech w tym miejscu zamknie książkę czytelnik, który oczekuje, że będzie
ona obrachunkiem politycznym.
Gdybyż to było takie proste! – że są gdzieś te czarne charaktery, w
czarnych zamiarach wykonujące swoją czarną robotę i że trzeba tylko
umieć je rozpoznać i zniszczyć. Ale linia podziału między dobrem a złem
przecina serce każdego człowieka. A kto gotów jest odciąć kawałek
własnego serca?
W trakcie życia linia ta ulega przesunięciom, to ustępując wstecz przed
rozpierającym się radośnie złem, to zostawiając więcej pola świtającemu
dobru. Jeden i ten sam człowiek bywa w różnych epokach swego życia i w
różnych życiowych sytuacjach – zupełnie odmienną istotą. Raz bliżej mu
do szatana, innym razem – nawet do świętego. Imię zaś nie ulega zmianom
i wszystko przypisujemy jednej i tej samej osobie.
Nakazał nam zaś Sokrates: poznaj samego’ siebie!
I nad samym brzegiem jamy, do której już chcieliśmy zepchnąć na szych
krzywdzicieli, zatrzymujemy się zdrętwiali: toż to tylko przypadek, że
katami zostaliśmy nie my, tylko oni.
A gdyby nas tak skrzyknął sam Maluta Skuratow – chyba byśmy go nie
zawiedli!...
Dobre od złego jeden krok dzieli – mówi przysłowie.
Więc chyba i złe od dobrego?
Gdy tylko ocknęła się społeczna pamięć tych bezprawi i męczarni, zaraz
zaczęto nam ze wszystkich stron powtarzać, pisać, przeczyć: TAM (tj. w
NKGB – NKWD) byli także do-brzy ludzie!
Znamy tych „dobrych”: to ci, którzy starym bolszewikom szeptali:
„trzymaj się”, albo nawet podsuwali sznytkę – ale pozostałych już bez
różnicy kopali nogami. No, ale niezależnie od partyjnej więzi – czy nie
było tam ludzi dobrych zwyczajnie, po ludzku?
W zasadzie nie powinno było być: wystrzegano się takich, przy
angażowaniu robiono selekcję. Tacy ludzie sami wykręcali się od tej
służby, jak mogli. Kto zaś trafił do niej omyłkowo – albo wciągał się w
robotę i środowisko, albo też był rugowany, wygryzany, sam nawet padał
na szyny. A mimo to – czy nie było nikogo?
W Kiszyniowie młody gebista – lejtnant odwiedził ojca Szypowlanikowa
jeszcze miesiąc przed jego ujęciem: jedźcie stąd, jedźcie, chcą was
aresztować! (czy sam się na to zdobył? czy może matka posłała go, żeby
ratował duchownego?). A po aresztowaniu przypadek kazał mu jeszcze
konwojować ojca Wiktora. Dlaczegoście nie wyjechali stąd? – biadał
chłopak.
Albo taka sprawa. Miałem w baterii dowódcę plutonu, lejtnanta
Owsiannikowa. Nie było dla mnie na froncie bliższego człowieka. Przez
pół wojny jadaliśmy z nim z jednej menażki, nieraz pod obstrzałem,
między jednym wybuchem a drugim, żeby zupa nie ostygła. Był to wiejski
chłopak, o duszy tak czystej i spojrzeniu tak rzetelnym, że ani te nasze
kursy, ani ranga oficerska wcale go nie zepsuły. Miał także na mnie
dobry wpływ, stawałem się przy nim łagodniejszy. Wszystkie swoje
oficerskie możliwości obracał on tylko na to, aby swoim żołnierzom (było
wśród nich wielu starszych ludzi) zachować jak najwięcej życia i sił. Od
niego pierwszego dowiedziałem się, czym jest dzisiejsza wieś i czym są
kołchozy. (Mówił o tym bez rozdrażnienia, bez protestu, po prostu tak
jak leśna woda odbija rysunek drzew, do najmniejszej gałązki). Moje
aresztowanie nim wstrząsnęło, napisał mi charakterystykę bojową,
najlepszą, jaką mógł i zaniósł ją dowódcy dywizji do podpisu. Po
demobilizacji próbował jeszcze pomóc mi przez swych krewnych (a był to
rok 1947, mało czym różniący się do 1937 roku!). W dużej mierze ze
względu na niego bałem się podczas śledztwa, że dobiorą się do moich
Dzienników wojennych, a były tam jego relacje. Kiedy zostałem
zrehabilitowany w 1957 roku, bardzo chciałem go odszukać. Pamiętałem
jego adres na wsi. Posyłam jeden list, potem drugi – odpowiedzi nie ma.
Znalazłem inną nitkę, przypomniałem sobie, że skończył jarosławski
instytut pedagogiczny; dostałem odpowiedź: „Skierowany do pracy w
organach bezpieczeństwa państwowego”. Dobre! Ale to tym ciekawsze! Piszę
więc na jego adres w mieście – nie dostaję odpowiedzi. Mija kilka lat,
wydrukowano Iwana Denisowicza. No, teraz chyba się odezwie! Nie! Mijają
jeszcze trzy lata. Proszę pewnego mego korespondenta z Jarosławia, aby
wstąpił do niego i przekazał mu list osobiście. Tak się stało, ale
korespondent pisze mi „zdaje się, że on nawet Iwana Denisowicza nie
czytał...”. Bo i słusznie, po co wiedzieć, co się tam dalej dzieje ze
skazanymi?... Tym razem Owsiannikow nie mógł już milczeć i odezwał się:
„Po zakończeniu Instytutu zaproponowano mi, żeby iść do organów i
pomyślałem, że mogę tam pracować z takim samym powodzeniem. (Co znaczy
tutaj – powodzenie?...). Nie wiedzie mi się nadzwyczajnie na tym nowym
polu działania, to i owo mi się nie podobało, ale pracuję bez przymusu
i, jeśli się nie mylę, nie zawiodę kolegów w potrzebie. (Macie
usprawiedliwienie – zmysł koleżeństwa!) Już się teraz nie zastanawiam
nad przyszłością”.
I to wszystko... Poprzednie listy podobno do niego nie doszły. Na
spotkanie ochoty nie ma. (Gdybyśmy się spotkali – myślę, że lepiej bym
ten rozdział napisał). W ostatnich latach życia Stalina był on już
śledczym. W tych latach, kiedy wszystkim po kolei wlepiano po ćwiartce.
Jak też się to wszystko poukładało w jego sumieniu? Jaką mgłą zaszło?
Ale pamiętając tego dawnego, ofiarnego czystego chłopaka, czy mogę
uwierzyć, że to wszystko zginęło już bezpowrotnie, że nie zostało w nim
żadnych żywych pędów?...
Kiedy śledczy Goldman dał Wierze Korniejowej do podpisu protokół z
artykułu 206, dziewczyna dowiedziała się, jakie ma prawa i zaczęła
szczegółowo wnikać w sprawę 17 uczestników ich „religijnej grupy”.
Śledczy wpadł w pasję, ale nie mógł jej tego odmówić. Żeby sobie głowy
nie zawracać, zaprowadził ją do kancelarii ogólnej, gdzie siedziało z
pół tuzina rozmaitych urzędników, sam zaś wyszedł. Korniejewa z początku
czytała akta, potem jakoś pomału zaczęła się rozmowa, może dlatego, że
urzędnikom było nudno – i Wiera zabrała się do prawdziwej religijnej
propagandy. (A trzeba ją znać. Jest to człowiek jakby pełen światła, o
żywym umyśle i darze wymowy, chociaż na wolności pełniła tylko obowiązki
ślusarza, stajennego i gospodyni domowej). Słuchali jej z zapartym
tchem, czasem tylko pytając o wyjaśnienia. Była to dla nich wszystkich
rzecz bardzo nieoczekiwana. W sali wkrótce zrobiło się pełno, przyszli z
innych pomieszczeń. Powiedzmy, że nie byli to oficerowie śledczy, ale
maszynistki, stenotypistki, rejestratorzy – ale w końcu to samo
środowisko, Organy i to w 1946 roku. Nie mogę tu zrekonstruować jej
monologu, zdążyła jednak powiedzieć sporo. I o zdrajcach ojczyzny –
dlaczego to ich nie było podczas wojny z Napoleonem, w 1812 roku, za
pańszczyzny? Toć wtedy byłaby to naturalna rzecz! Ale przede wszystkim
mówiła o wierze i o wierzących ludziach. DAWNIEJ, mówiła Wiera, wszystko
u was nastawione było na wykorzystanie rozkiełznanych namiętności
społecznych – „grabić to, co zagrabione” i wtedy ludzie wierzący,
oczywiście, wam przeszkadzali. Ale teraz, kiedy chcecie BUDOWAĆ i dążyć
do szczęśliwego życia na tym świecie – czemu to prześladujecie
najlepszych swoich obywateli? Toż to dla was najcenniejszy materiał:
przecież człowiek wierzący nie wymaga kontroli, nie będzie kradł i nie
będzie wymigiwał się od roboty. Macie może zamiar oprzeć sprawiedliwe
społeczeństwo na chciwych sobkach i zawistnikach? Właśnie dlatego
wszystko wam się wali. Dlaczego plujecie w dusze najlepszych swoich
ludzi? Oddzielcie naprawdę cerkiew od państwa, nie wtrącajcie się do
niej, nic na tym nie stracicie! Jesteście materialistami? No to miejcie
zaufanie do oświaty, że już ona sama, jak powiadacie, da radę religii. A
po co ludzi aresztować? – Tu wszedł Goldman i chciał jej ostro przerwać.
Ale tamci go zakrzyczeli: „A zamknijże się!... Pomilcz chwilę!... Gadaj,
kobieto, gadaj!” (A jak się mieli, do niej zwracać? Obywatelko?
Towarzyszko? To wszystko zabronione albo uwikłało się w umownościach.
Kobieto! Tak, jak mówił Chrystus, tu się człowiek nie omyli). I Wiera
dokończyła swego kazania w obecności śledczego!!
Macie więc tych słuchaczy Korniejewej z kancelarii bezpieczeństwa. Czemu
to tak łatwo zapadły w nich słowa marnej więźniarki?
Wymieniony już D.P. Terechow dotąd wspomina swojego pierwszego skazanego
na śmierć: „Żal mi go było”. Przecież ta pamięć wspiera się na jakimś
odruchu serca. (Ale tych, co przyszli później, czasem już nie pamięta,
już ich nie liczy).
Straż więzienna Wielkiego Domu składa się z ludzi lodowatych – ale
przecież jakieś najgłębsze jądro duszy, jakieś jąderko tego jądra
powinno było w nich się uchować? N.P–wa opowiada, że pewnego dnia
prowadziła ją na przesłuchanie niewzruszona, niema, bezoka nadzorczyni –
i nagle gdzieś obok Wielkiego Domu rozległy się wybuchy bomb, wydawało
się, że zaraz zwalą się na głowę. I oto nadzorczyni rzuciła się do
więźniarki, objęła ją w strachu, szukając ludzkiej bliskości i
współczucia. Ale bombardowanie się skończyło. I już znowu, jakby nie
miała ludzkich oczu: „Ręce do tyłu! Naprzód!”.
Ma się rozumieć, że to niewielka zasługa – wrócić do człowieczeństwa w
chwili śmiertelnego strachu, tak samo jak nie jest dowodem dobroci,
jeśli kocha własne dziecię („To dobry mąż i ojciec” – często tak próbują
usprawiedliwić łotrów). Prezesa Sądu Najwyższego I.T. Golakowa chwalą
niektórzy za to, że lubił uprawiać własny ogródek, kochał się w
książkach, odwiedzał sklepy bukinistyczne, dobrze znał twórczość
Tołstoja, Korolenki, Czechowa – no i czego od nich się nauczył? Ile
tysięcy ludzi pogubił? Albo na przykład ten pułkownik, przyjaciel
Konkordii Josse, który jeszcze we włodzimierskim izolatorze ryczał ze
śmiechu wspominając, jak starych Żydów zamykał do piwnicy z zapasem lodu
– w czasie wszystkich swoich awantur tylko jednego się bał – żeby się
żona o tym nie dowiedziała: wierzyła w niego, uważała za szlachetnego
człowieka i to było dla niego ważne. Ale czy wolno nam uznać to uczucie
za przyczółek dobra w jego sercu?
Czemu to już drugie stulecie tak niezwykle sobie oni cenią barwy nieba?
Za czasów Lermontowa – były „błękitne wyłogi”, później przyszły błękitne
czapki, błękitne epolety, błękitne patki, postarano się aby nie tak
bardzo rzucały się w oczy, błękitne galony wolały ukrywać się przed
objawami wdzięczności mas, wciąż zmniejszały się ich rozmiary na głowach
i barkach, aż zostały z nich tylko wypustki, wąziutkie otoki – zawsze
jednak błękitne!
Czy to tylko maskarada?
Albo może wszelka czerń chce choćby od czasu do czasu obmyć się z
grzechów w niebieskim błękicie?
– To niebrzydka konstrukcja myślowa. Ale kiedy człowiek się dowiaduje,
jakim sposobem szukał kontaktu ze świętością taki na przykład Jagoda...
Pewien naoczny świadek (z otoczenia Gorkiego, który w tym okresie znał
się bliżej z Jagodą) opowiada: w majątku Jagody pod Moskwą, w
przedsionku ruskiej łaźni stały ikony – specjalnie po to, aby Jagoda ze
swoimi kamratami, już wyzbywszy się szatek, mogli strzelać do nich z
rewolwerów przed pójściem do kąpieli...
Jak rozumieć zjawisko ŁOTROSTWA? Co to takiego? Czy jest w ogóle coś
podobnego na świecie?
Łatwiej byłoby nam powiedzieć, że to niemożliwe, że takich ludzi nie ma.
Baśń dla dzieci ma prawo do wprowadzania postaci łotra – dla
uproszczenia obrazu. Ale kiedy wielka literatura światowa dawnych wieków
podsuwa nam wciąż nowe i nowe postaci czarnych jak smoła łotrów – robi
to Szekspir i Schiller, i Dickens – to mamy wrażenie, że jesteśmy w
teatrze marionetek, że to nie odpowiada współczesnej wrażliwości. I
najważniejsze – jak autorzy charakteryzują tych łotrów? Te czarne
charaktery zdają sobie doskonale sprawę, że są właśnie takimi i że ich
dusze są – czarne. Tak właśnie rozumują: nie potrafię żyć, nie czyniąc
zła. Niechże poszczuję ojca na brata! Dajcie mi się ponapawać
cierpieniami mojej ofiary! Jago zupełnie wyraźnie nazywa swoje pobudki i
cele – czarnymi, zrodzonymi z nienawiści.
Otóż w życiu tak nie bywa! Aby czynić zło, człowiek musi najprzód uznać
je za dobro – albo za rzecz rozumną i zgodną z prawem. Taka już jest, na
szczęście, natura człowieka, że dla swoich czynów musi on szukać
uSPRAWIEDLIWIEnia.
Makbet nie mógł usprawiedliwić swoich czynów w sposób wystarczająco
zasadny – i zagryzło go sumienie. Zresztą nawet Jago jest tylko
barankiem. Dla wyczerpania fantazji i sił duchowych szekspirowskich
łotrów wystarczało jakieś dziesięć trupów. Wszystko dlatego, że nie
mieli oni ideologii.
Ideologia! – to ona dostarcza upragnionego usprawiedliwienia łotrostwu –
i koniecznej, wieloletniej odporności zbrodniarzowi. Potrzebna mu jest
teoria społeczna, która pomoże mu – przed sobą samym i przed innymi –
wybielić własne postępki i słyszeć – nie wyrzuty, nie przekleństwa,
tylko pienia pochwalne i wyrazy czci. W ten sposób inkwizytorzy szukali
oparcia i usprawiedliwienia – w chrześcijaństwie, konkwistadorzy – w
chwale Ojczyzny, kolonizatorzy – w cywilizacji, hitlerowcy – w rasie,
jakobini i bolszewicy – w równości, braterstwie i szczęściu przyszłych
pokoleń.
Dzięki IDEOLOGII wiek dwudziesty poznał, co to jest łotrostwo pomnożone
przez miliony ofiar. Tych faktów nie można obalić, pominąć, przemilczeć
– kto więc ośmieli się po tym twierdzić, że zbrodniarzy nie ma? A któż
te miliony ludzi unicestwił? A bez zbrodniarzy nie byłoby Archipelagu.
Krążyły wieści w latach 1918–1920, że Czeka w Piotrogrodzie i w Odessie
nie wszystkich skazanych rozstrzeliwała; ponoć niektórzy z nich byli
(żywcem) oddawani na pożarcie drapieżnikom z miejskich ogrodów
zoologicznych. Nie wiem, czy to prawda, czy może plota, a jeśli w ogóle
zdarzały się takie wypadki, to ile ich było. Ale nie szukałbym dowodów:
wedle obyczaju błękitnych wyłogów zaproponowałbym im, aby sami nam
dowiedli, że to niemożliwość. A gdzież w ówczesnej sytuacji, przy
panującym głodzie, można było znaleźć karmę dla zwierząt? Odejmować od
ust klasie robotniczej? To wrogowie, i tak muszą umrzeć – dlaczego by
nie mieli swoją śmiercią dopomóc w rozwiązaniu trudności na tym odcinku
gospodarki krajowej i w ten sposób przyczynić się do naszego szybszego
marszu ku przyszłości? Czy to nie celowe?
Oto granica, której nie może przekroczyć szekspirowski czarny charakter
– ale czarny charakter uzbrojony w ideologię przekraczają nie mrugnąwszy
okiem.
Fizyka zna wielkości albo zjawiska graniczne. Nie istnieją one w ogóle
dopóty, dopóki nie zostanie przekroczona pewna znana naturze granica,
zaszyfrowany przez naturę próg. Można naświetlać pierwiastek lit żółtymi
promieniami ile dusza zamarzy – nie odda on mimo to swoich elektronów, a
wystarczy najsłabszy promień niebieski – i już elektrony są wyrwane
(przekroczony został próg efektu świetlnego)! Można oziębiać tlen do 100
stopni poniżej zera i poddawać go największemu nawet ciśnieniu – gaz
dalej zostaje gazem, nie poddaje się! Wystarczy jednak zejść poniżej 118
stopni – i już jest płynny, zamienił się w ciecz.
Wydaje się, że zbrodnia także należy do podobnych zjawisk. Owszem,
człowiek może się wahać, miotać całe życie między złem a dobrem, potykać
się, padać, gramolić, żałować za grzechy, potem znowu zapadać, ale póki
nie przekroczył progu zbrodni – ma możliwość powrotu i wciąż jeszcze
może być w zasięgu naszej nadziei. Kiedy jednak natężenie nikczemności,
albo jakiś szczególny jej stopień, albo nieograniczoność absolutnej
władzy sprawia, że przekracza on ten próg – wówczas opuszcza on ludzką
gromadę. I być może – już bezpowrotnie.
Na pojęcie sprawiedliwości od niepamiętnych czasów składają się w
ludzkich oczach dwa równe składniki: tryumf cnoty’ i ukaranie występku.
Udało nam się szczęśliwie dożyć takich czasów, kiedy to cnota może
jeszcze nie tryumfuje, ale już nie zawsze szczuta jest psami. Cnocie,
wychłostanej i mizernej, wolno już teraz wejść w swoich łachmanach i
zająć miejsce w kącie, byleby tylko siedziała cicho.
Nikt jednak nie śmie słowa powiedzieć o występku. Owszem, pastwiono się
nad cnotą, ale występku przy tym – jakby nie było. Owszem, ileś tam
milionów poszło do ziemi – ale nikt temu nie był winien. Jeżeli ktoś
ośmieli się zająknąć: „No a ci, którzy...” to ze wszystkich stron
usłyszy wyrzuty, z początku formułowane życzliwe: „Nooo, dajcie spokój
towarzysze! No i po co jątrzyć stare rany?! A potem już pałką: „Ciszej,
wy, niedorżnięci! Po co też was rehabilitowano!”.
I oto w Zachodnich Niemczech w 1966 roku liczba ukaranych sądownie
przestępców hitlerowskich doszła do OSIEMDZIESIĘCIU SZEŚCIU TYSIĘCY. A
my zachłystujemy się z oburzenia, nie żałujemy całych kolumn w gazetach,
ani godzin programu radiowego, po fajerancie przesiadujemy na wiecach i
głosujemy, że ZA MAŁO! Tych 86 tysięcy – za mało! i po 20 lat im za
mało! Więcej!
U nas natomiast (według opublikowanych danych) – skazano około
TRZYDZIESTU OSÓB.
Co dzieje się za Odrą, za Renem – to nas boli. A to, co pod Moskwą i pod
Soczi za zielonymi sztachetami, a to, że mordercy naszych mężów i ojców
rozjeżdżają po ulicach i że ustępujemy im z drogi – to nas nie boli, nie
wzrusza, bo to, jątrzenie starych ran”.
A tymczasem, gdyby tych zachodnioniemieckich 86 tysięcy przetłumaczyć na
nasze proporcje, to byłoby ich – jak na nasz kraj ĆWIERĆ MILIONA!
Ale w ciągu ćwierci stulecia nikogo z tej liczby nie odnaleźliśmy,
nikogo nie ciągaliśmy po sądach; my boimy się jątrzyć ICH rany. I, jak
symbol tej całej czeredy, mieszka dotąd na ulicy Granowskiego 3 nadęty
pychą, tępy, dotychczas przekonany o tym samym – Mołotow, cały
przesycony naszą krwią; co dzień przecina statecznie chodnik i wsiada do
długiego, szerokiego auta.
Oto zagadka, którą nie my, współcześni, możemy rozwiązać: DLACZEGO
Niemcy otrzymali przywilej ukarania swoich zbrodniarzy, a my, Rosjanie –
nie? Jaka straceńcza droga otwiera się przed nami, jeżeli nie dane nam
było oczyścić się z tej szkarady, gnijącej w naszym organizmie? Czegóż
to może taka Rosja świat nauczyć?
W trakcie niemieckich procesów powtarza się to tu, to ówdzie taka
zadziwiająca scena: podsądny ściska rękoma głowę, zrzeka się obrony i o
nic więcej już sądu nie prosi. Mówi tylko, że łańcuch jego zbrodni,
przypomnianych mu znów i pokazanych kolejno przed sądem, napełnia go
wstrętem i że nie chce mu się więcej żyć.
To jest największe osiągnięcie sądu: kiedy występek staje się tak godny
potępienia, że sam przestępca odwraca się od niego.
Kraj, który osiemdziesiąt sześć tysięcy razy z sędziowskiego podium
potępił występek (i bezkompromisowo odżegnał się od niego w literaturze
i wśród młodego pokolenia) – rok po roku, stopień po stopniu oczyszcza
się ze zbrodni.
A my co robić mamy? Kiedyś jeszcze potomkowie nazwą kilka kolejnych
naszych generacji – pokoleniami mazgajów: z początku pozwaliśmy potulnie
wybijać nas milionami; później zaś troskliwie zabiegaliśmy o spokojną i
szczęśliwą starość dla morderców.
Co czynić, jeśli wielka tradycja rosyjskiej skruchy jest dla nich
niezrozumiała i śmieszna? Co czynić, jeśli zwierzęcy strach przed
wycierpieniem choćby setnej części tego, co zadawali oni innym, ma w
nich przewagę nad wszelkim poczuciem sprawiedliwości? Jeśli chciwą
garścią czepiają się tych przywilejów, co im obrodziły z krwi zabitych?
Oczywiście, ci, co kręcili korbą maszynki do mięsa – no, choćby w
trzydziestym siódmym roku, dziś są już niemłodzi, mają od pięćdziesiątki
do osiemdziesiątki, najlepsze swoje lata przeżyli bez trosk, w sytości i
komforcie – i wszelki RÓWNOWAŻNY odwet już jest spóźniony, już nie można
szukać zapłaty.
Ale bądźmy wielkoduszni, nie trzeba stawiać ich przed plutonem
egzekucyjnym, nie trzeba poić ich słoną wodą, obsypywać pluskwami,
wiązać „w jaskółkę”, trzymać na nogach bez snu tygodniami, ani brać pod
obcas, ani bić gumowymi pałkami, ani zaciskać głów żelazną obręczą, ani
upychać ich w celach, jak bagaż, żeby leżeli jeden na drugim – nie
będziemy robić nic z tego, co robili oni! ale wobec naszego kraju i
naszych dzieci mamy obowiązek WSZYSTKICH ICH ZNALEŹĆ I WSZYSTKICH
POSTAWIĆ PRZED SĄDEM! Sądzić trzeba już nie tyle ich, ile ich zbrodnie.
Zyskać chociaż tyle, aby każdy z nich powiedział gło-śno:
– Tak, byłem katem i mordercą.
I gdyby słowa te powtórzone zostały w naszym kraju TYLKO ćwierć miliona
razy (zgodnie z proporcją, aby nie zostać w tyle za Niemcami Zachodnimi)
– to może by tego było dosyć?
W XX wieku nie wolno przecież przez dziesięciolecia nie znajdować
różnicy między zbrodnią sądową – a tymi „starymi sprawami”, których pono
„nie trzeba jątrzyć”!
Powinniśmy publicznie potępić samą IDEĘ rozprawiania się jednych ludzi z
drugimi! Milcząc o występku, wpędzając go w głąb ciała, aby tylko nie
było go widać – my SIEJEMY go i w przyszłości da on jeszcze tysiąckrotne
plony. Nie karząc, nawet nie ganiąc złoczyńców, my nie tyle dbamy o
spokój ich nędznej starości – ile raczej wyrywamy spod nóg nowych
pokoleń wszelkie podstawy sprawiedliwości. Dlatego to młodzi wyrastają
na „obojętnych”, to nie jest wina „braków w pracy wychowawczej”. Młodzi
utrwalają sobie w pamięci, że podłość nigdy w świecie nie podlega karze,
zawsze natomiast zapewnia dostatek.
Jak nieprzytulne, jak straszne będzie życie w takim kraju!
V. PIERWSZA CELA – PIERWSZA MIŁOŚĆ
Jak to rozumieć – cela i miłość? Ach, chyba, że podczas blokady
siedziałeś w leningradzkim Wielkim Domu? No, to jasne, bo temu właśnie
zawdzięczasz życie, że tam cię wpakowano. Było to najlepsze miejsce w
Leningradzie – i nie tylko dla oficerów śledczych, którzy i mieszkali
tam, i mieli gabinety w podziemiach, gdzie przenosili się podczas
obstrzałów. To nie żarty, w Leningradzie nikt się w tym okresie nie mył,
twarze pokrywała czarna skorupa, a w Wielkim Domu aresztanci mieli
gorący prysznic raz na dziesięć dni. No, to prawda, tylko korytarze,
gdzie stała straż, były ciepłe, cel nie ogrzewano, a jednak w celi był i
czynny wodociąg, i wychodek: któż to w Leningradzie jeszcze miał? A
chleba – po sto dwadzieścia pięć gramów, tak samo jak na swobodzie. No i
jeszcze raz dziennie zupa na końskiej padlinie! i nawet polewka z kaszy!
Pozazdrościł kot psiego życia! A karcer? A wieża? Nie, to nie dlatego.
Nie dlatego...
Siądzie człowiek, zmruży oczy, wspomni: w ilu celach odsiadywał swój
wyrok! Nawet trudno policzyć. A w każdej – ludzie, ludzie, ludzie... W
jednej – dwie osoby, w drugiej – półtorej setki. W tej siedziałeś pięć
minut, w owej – całe długie lato.
Ale zawsze ma swoją osobną pozycję w tym rachunku – pierwsza cela, w
której napotkałeś podobnych sobie, na taki sam los skazanych. Całe życie
wspominać ją będziesz ze wzruszeniem, z jakim wspomina się chyba tylko
pierwszą miłość. I tych ludzi, którzy dzielili z tobą powierzchnię
podłogi i powietrze kamiennego sześcianu w dniach, gdy musiałeś z
zupełnie nowej strony spojrzeć na całe swoje życie – tych ludzi
wspomnisz jeszcze któregoś dnia, jak najbliższą rodzinę.
Zresztą – w tamtych dniach – oni tylko byli twoją rodziną.
To, co przeżyłeś w pierwszej celi śledczej nie da się porównać z niczym,
co zaszło w twoim życiu PRZED tym i z niczym, co się zdarzyło PÓŹNIEJ.
Chociaż więzienia istniały przez tysiąclecia przed twoim urodzeniem – i
choćby tak samo długo miały istnieć w przyszłości (chciałby człowiek
wierzyć, że krócej...) ale jedyna i niepowtarzalna jest tylko ta cela, w
której przechodziłeś śledztwo.
Była może czymś nieznośnym dla ludzkiej istoty. Zawszawiona,
zapluskwiona komórka bez okna, bez przewiewu, bez nar, z brudną polepą –
pudło, zwane KPZ – przy radzie gromadzkiej, przy milicji, na dworcu,
albo w porcie (KPZ i DPZ – ich właśnie jest u nas najwięcej, w nich
właśnie siedzi przeważająca masa). „Pojedynka” więzienia
archangielskiego, gdzie szyby zamalowane są minią, aby wieczne światło
boże przenikało do celi tylko jako purpurowa poświata i żeby wiecznie
tliła się piętnastowatowa żarówka pod sufitem. Albo „pojedynki” w
mieście Czojbalsan, gdzie na powierzchni 6 metrów kwadratowych siedziało
was miesiącami czternastu, w takim ścisku, że podkurczone nogi zmieniało
się na komendę. Albo jedna z lefortowskich cel „psychicznych”, powiedzmy
111 cała wymalowana na czarno, także z dwudziestopięciowatową żarówką,
palącą się całą dobę; reszta – jak w każdej lefortowskiej celi:
asfaltowa podłoga; pokrętło ogrzewania w korytarzu, w rękach nadzorców;
a przede wszystkim – wielogodzinny, rozdzierający ryk (z kanału
aerodynamicznego sąsiedniego Instytutu Lotnictwa, ale człowiek nie jest
w stanie uwierzyć, że to nie umyślnie), ryk, przez który miska z kubkiem
wibrują i zjeżdżają ze stołu, ryk uniemożliwiający wszelką rozmowę;
można za to śpiewać na całe gardło, nadzorca nie usłyszy, a kiedy ryk
ustaje, przychodzi ulga, co najmniej tak błoga, jak wolność.
Ale przecież nie tę brudną podłogę, nie te mroczne ściany, nie odór
kibla polubiłeś – tylko tych ludzi, z którymi na komendę zmieniałeś
pozycję; to, co zaczęło się kołatać między waszymi duszami; ich słowa,
tak czasem dziwne; i te myśli, tam właśnie narodzone, tak swobodne i
płynne, do których – jeszcze niedawno – ani byś nie mógł się wspiąć, ani
wznieść.
A ileż cię to kosztowało, żeby znaleźć się wreszcie w tej pierwszej
celi! Trzymali cię w jamie albo w boksie, albo w piwnicy. Nikt ci
ludzkiego słowa nie powiedział, nikt nie rzucił ludzkiego spojrzenia –
tylko wydziobywali, co mogli z twojego mózgu i z serca żelaznymi
dziobami tyś krzyczał i jęczał – a oni tylko się śmiali.
Przez tydzień albo i miesiąc byłeś samiuteńki wśród wrogów, już żegnałeś
się z rozsądkiem i z życiem; już właziłeś na kaloryfer i starałeś się
tak z niego skoczyć, aby rozbić głowę o żelazny stożek zlewu – i nagle
czujesz, że żyjesz, że zaprowadzili cię tam, gdzie masz przyjaciół. I
wraca ci rozum.
Oto czym jest pierwsza cela!
Czekałeś na nią, marzyłeś o niej prawie tak, jak o wolności – a
tymczasem przerzucali cię z jamy do nory, z Lefortowa, do jakiejś
diabelskiej, mitycznej Suchanowki.
Suchanowka jest właśnie tym najstraszniejszym więzieniem, jakie ma MGB.
Jest postrachem takich, jak my, jej nazwę wymawiają śledczy ze
złowieszczym sykiem. (Kto zaś tam był – od tego człowiek nic nie
wydobędzie; albo plotą piąte przez dziesiąte, albo nie ma ich wśród
żyjących).
Suchanowka – to dawna pustelnia z czasów Katarzyny, dwa oddziały – karny
i śledczy, 68 cel. Wiozą tam ludzi sukami dwie godziny i niewielu wie,
że to więzienie dzieli tylko kilka kilometrów od Leninowskich Górek i od
dawnego majątku Zinaidy Wołkońskiej. Pięknie tam dookoła.
Aresztanta zaraz po przyjęciu ogłusza się tam stojącym karcerem tak przy
tym wąskim, że jeśli człowiek nie ma siły długo stać, to jedno mu
zostaje – zwis na opartych o mur kolanach. W takim karcerze trzymają
człowieka nawet ponad dobę – żeby spokorniał. Wikt w Suchanowie jest tak
smaczny i delikatny, że nigdzie w MGB nie ma lepszego, ponieważ
przynoszą jedzenie z pobliskiego domu wypoczynkowego architektów, nie
mają dla tej swojej nierogacizny oddzielnej kuchni. Ale to, co spożywa
jeden architekt – więc i kartofelki smażone i befsztyczki – tu dzielą
między dwunastu ludzi. Dlatego właśnie człowiek tu nie tylko zawsze jest
głodny, jak to bywa gdzie indziej, ale jeszcze boleśnie rozjątrzony.
Cele są tam podwójne, ale więźniów śledczych rozmieszcza się zwykle
pojedynczo. Cele mają powierzchni półtora metra na dwa. W kamienną
podłogę wpuszczone są dwa okrągłe stołki, jakby pieński i na każdy z
tych pieńków – jeśli strażnik otworzy angielski zamek w ścianie opada z
muru na siedem nocnych godzin (to znaczy, na godziny śledztwa, bo we
dnie w ogóle nie ma przesłuchań) półka ze słomianym sienniczkiem, dobrym
dla dziecka. We dnie stołek jest wolny, ale siadać na nim nie wolno.
Ponadto na czterech pionowych rurach leży stół, jak deska do prasowania.
Wywietrznik w oknie jest zawsze zamknięty, tylko rankami strażnik
otwiera go bosakiem. Malutkie okno ma szybę ze szkła pancernego. Nie ma
żadnych spacerów, wyjście do wychodka tylko raz, o szóstej rano, to
znaczy wtedy, kiedy żaden żołądek jeszcze tego nie wymaga, wieczorem to
nie jest dozwolone. Na każdy odcinek, składający się z siedmiu cel,
przypada dwóch strażników, dlatego lipko zerka na człowieka tak często,
ile trzeba strażnikowi na przejście obok dwojga drzwi ku trzecim. Na tym
właśnie polega zadanie milczącej Suchanowki: nie dać człowiekowi ani
minuty snu, ani minuty własnego życia – ma zawsze być obserwowany i
zawsze czuć się w cudzych rękach.
Ale jeśli już wyszedłeś zwycięsko z pojedynku z obłędem i uniknąłeś
wszystkich pułapek samotności – to zasłużyłeś sobie na swoją pierwszą
celę! I teraz dusza ci się w niej rozpręży.
Jeśli zaś szybko się poddałeś, jeśli ugiąłeś się i wszystkich wydałeś w
ich ręce – to teraz też już dojrzałeś do swojej pierwszej celi; chociaż
lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś nie dożył tej szczęsnej chwili i skonał
gdzieś w piwnicy – jako zwycięzca, co nie podpisał ani kartki.
Teraz pierwszy raz tutaj zobaczysz – nie wrogów swoich. Teraz zobaczysz
pierwszy raz innych żywych ludzi, którzy towarzyszą ci w drodze i
których możesz objąć wspólnym dla nich i dla ciebie słowem MY.
Tak, to słowo, którym może gardziłeś na swobodzie, bowiem zastępować
miało twoje ja („my wszyscy, jak jeden mąż!...” My wyrażamy nasze święte
oburzenie!... My domagamy się!... My przysięgamy!...”) teraz daje ci
poznać swój słodki smak: nie jesteś sam na świecie! Są jeszcze na nim
rozumne, obdarzone duszą istoty – LUDZIE!!
*
Po czterech dobach mojego pojedynku ze śledczym, doczekawszy się, abym
położył się po apelu w moim elektrycznym, oślepiającym boksie, nadzorca
zaczął otwierać moje drzwi. Słyszałem to, ale chciałem z głową na
poduszce wyobrażać sobie, że już śpię – przynajmniej przez trzy sekundy
dzielące mnie od okrzyku „Wstawać! Na przesłuchanie!”. Jednak tym razem
nadzorca jakby się pomylił: „Wstawać! Zabrać pościel!”.
Zbity z tropu i rozżalony, bo to była chwila bezcenna, owinąłem stopy
onucami, wzułem buty, wdziałem płaszcz, zimową czapkę i wziąłem w
objęcia więzienny materac. Na palcach, cały czas dając mi znaki, abym
nie robił hałasu, strażnik poprowadził mnie cichym jak grób korytarzem
trzeciego piętra Łubianki, wzdłuż rzędu lustrzanych numerów na drzwiach
cel i oliwkowych klapek na judaszach, po czym otworzył mi celę numer 67.
Przestąpiłem próg i drzwi natychmiast zamknęły się za mną.
Chociaż po wieczornym dzwonku minął dopiero kwadrans, ale czas,
przeznaczony tylko na sen dla więźniów śledczych, tak jest kruchy,
niepewny i tak go mało, że mieszkańcy 67. celi w momencie mojego
nadejścia już spali na swoich metalowych łóżkach, trzymając ręce na
kołdrach. Skrzyp otwieranych drzwi sprawił, że wszyscy trzej wzdrygnęli
się i natychmiast podnieśli głowy. Oni też wyczekiwali, „ kogo dziś
wezwą na przesłuchanie.
I te trzy głowy, poderwane z przestrachem, te trzy niegolone, wymięte,
wybladłe twarze wydały mi się tak ludzkie, tak miłe, że zastygłem,
obejmując materac i uśmiechając się, jakby mnie kto uszczęśliwił. Oni
też się uśmiechali. I jak też człowiek zdążył zapomnieć o podobnym
wyrazie twarzy! – a wszystkiego tydzień minął!
– Z wolności? – zapytali mnie (to zwykle pierwsze pytanie, zadawane
nowicjuszowi).
– Nieee – odpowiedziałem (to zwykle pierwsza odpowiedź nowicjusza).
Chodziło im o to, że na pewno aresztowany byłem niedawno, a więc
przychodzę z wolności. Ja zaś po dziewięćdziesięciu sześciu godzinach
śledztwa, wcale nie uważałem, że przychodzę „z wolności”; bo to czy nie
jestem już doświadczonym aresztantem?... A jednak byłem przybyszem z
wolności! I staruszek bez brody, o czarnych, bardzo ruchliwych brwiach,
już wypytywał mnie o wojenne i polityczne nowiny. Niebywałe! – Chociaż
były to ostatnie dni lutego, ale oni nić nie wiedzieli ani o konferencji
w Jałcie, ani o odcięciu Prus Wschodnich, ani w ogóle o naszym natarciu
pod Warszawą w połowie stycznia, ani nawet o grudniowym, żałosnym
odwrocie aliantów. W myśl instrukcji – więzień śledczy nie powinien nic
wiedzieć o świecie zewnętrznym, i oto oni niczego nie wiedzieli!
Gotów byłem pół nocy snuć im teraz moje relacje – z taką dumą, jakby
wszystkie zwycięstwa i okrążenia były moim własnym dziełem. Ale dyżurny
strażnik wniósł właśnie łóżko dla mnie i trzeba było rozstawić je bez
hałasu. Pomagał mi chłopak w moim wieku, też wojskowy: jego lotniczy
frencz i pilotka wisiały na słupku łóżka. Zagabnął mnie on jeszcze
wcześniej niż staruszek, ale nie chodziło mu o wojnę, tylko o tytoń. Ale
– pomimo, że dusza mi się rwała do moich nowych przyjaciół i mimo, że
tak mało padło słów w ciągu paru minut – czymś obcym mi powiało od tego
rówieśnika i towarzysza bojów, więc zamknąłem się przed nim raz na
zawsze.
(Jeszcze nie znałem słów „kapuś” czyli „kwoka”, ani tego, że w każdej
celi powinna być chociaż jedna, jeszcze w ogóle nie zdążyłem zdać sobie
sprawy, że ten człowiek – G. Kramarenko – jakoś mi się nie podoba, a już
poszła w ruch we mnie wewnętrzna fotokomórka, magiczne oko, co sprawiło,
że na zawsze zamknąłem się przed tym człowiekiem. Nie wspominałbym o tym
wypadku, gdyby był odosobniony. Ale działanie tego wewnętrznego oka
magicznego wkrótce już – ze zdziwieniem, radością i lękiem – odkryłem w
sobie jako stałą, naturalną właściwość. Mijały lata, .leżałem na tych
samych narach, maszerowałem w tym samym szeregu, pracowałem w tych
samych brygadach z wieloma setkami ludzi i zawsze to tajemnicze oko
magiczne, którego istnienie nie było żadną moją zasługą, wprawiało się
samo w ruch, zanim jeszcze pomyślałem o nim, zaczynało działać na widok
ludzkiej twarzy, oczu, przy pierwszych dźwiękach głosu – i albo kazało
mi otwierać się przed tym człowiekiem na oścież, albo tylko uchylać mu
szparki, albo zamykać się na głucho. Było to zawsze przeczucie tak
nieomylne, że wszystkie gorączkowe zabiegi pełnomocników operacyjnych
dookoła werbunku konfidentów zaczęły mi się wydawać mysią krzątaniną:
przecież to, że człowiek podjął się roli zdrajcy, zawsze odbija się
wyraziście na twarzy, w głosie; niektórzy osiągnęli już, zdawałoby się,
wyjątkową zręczność w kamuflażu, a jednak – coś nieczystego wychodzi na
jaw. I odwrotnie – moje oko magiczne pozwalało mi rozpoznawać tych,
którym od pierwszej chwili znajomości można dać zajrzeć w największą
głąb i zwierzyć tajemnice, za które ścina się łby. Mam za sobą osiem lat
więzienia, trzy lata zesłania, jeszcze sześć lat nielegalnego pisarstwa
(nie były to wcale lata bardziej bezpieczne) – i w ciągu tych całych
siedemnastu lat zwierzałem się nieostrożnie dziesiątkom ludzi – i ani
razu się nie potknąłem! – Nigdzie nie czytałem o czymś podobnym i to, co
tu piszę, przeznaczone jest dla amatorów psychologii. Wydaje mi się, że
takie wewnętrzne dyspozycje ma wielu z nas, ale jako wychowankowie epoki
racjonalizmu i techniki, lekceważymy tę cudowną właściwość i nie
pozwalamy jej się w nas rozwinąć).
Łóżko zostało rozstawione – i już zabierałem się do opowieści
(oczywiście – szeptem i na leżąco, żeby od razu nie przenieść się z tych
wygód do karceru), gdy trzeci nasz współtowarzysz, średniego wieku, ale
z białymi igiełkami siwych włosów na ostrzyżonej głowie, patrzący na
mnie niezupełnie przychylnie, powiedział z surowością, zdobiącą ludzi
północy:
– Jutro. Noc jest do spania.
I to było najrozsądniejsze. Każdego z nas w każdej chwili mogli wyrwać
na przesłuchanie i trzymać tam do szóstej rano, kiedy śledczy pójdzie
spać, a tu już spać nie będzie wolno.
Jedna noc spokojnego snu ważniejsza była od losów planety!
Obecność jeszcze jednego szkopułu, nie od razu wyczuwalną, stwierdziłem
już po kilku pierwszych zdaniach mojej relacji: że nastąpiła tu (po
aresztowaniu każdego z nich) generalna zmiana znaków arytmetycznych, czy
też rotacja wszystkich pojęć o sto osiemdziesiąt stopni i że to, co z
takim upojeniem zacząłem im opowiadać – być może dla nas wcale nie było
takie wesołe.
Obrócili się na bok, zasłonili chusteczkami oczy przed blaskiem
dwustuwatowej żarówki, okręcili ręcznikami rękę, leżącą na kołdrze,
drugą podkurczyli chytrze i zapadli w sen.
A ja leżałem w świątecznym nastroju: jestem wśród ludzi. Godzinę temu
nie mogłem przecież wcale liczyć na spotkanie z kimkolwiek. Mogłem
zakończyć życie z kulą w potylicy (śledczy cały czas mi to obiecywał)
nie widząc przedtem nikogo. Wisiało nade mną po dawnemu śledztwo, ale na
jak daleki plan odstąpiło! Jutro ja będę opowiadał (nie o swojej
sprawie, to jasne), jutro oni też będą opowiadać – co za ciekawy dzień
będzie jutro, chyba jeden z najciekawszych w życiu! Ta świadomość
zrodziła się we mnie bardzo wcześnie i była bardzo jasna: że więzienie
to nie jest przepaść, tylko najważniejszy w moim życiu prze-łom.
Każda drobnostka w celi mnie interesowała, gdzie też senność się
podziała! – i kiedy lipo na mnie nie zerka, ukradkiem się rozglądam. O,
u góry jednej ze ścian jest niewielkie wgłębienie, na trzy cegły i wisi
na nim granatowa, płócienna sztorka. Już mi zdążyli powiedzieć, że to
okno, owszem! – w tej celi jest okno! – a sztorka służy do zaciemnienia
przeciwlotniczego. Jutro błyśnie więc słabiutkie światło dzienne i w
południe na kilka minut zgaszą oślepiającą lampę. Jak to wiele znaczy –
spędzać czas przy świetle dziennym!
Jest jeszcze w celi stół. Miejsce najbardziej widoczne zajmują na nim –
szachy, imbryk, stosik książek (jeszcze nie wiedziałem, dlaczego
najbardziej widoczne. Okazuje się, że tego też wymaga łubiański
regulamin: przy cominutowej kontroli strażnik powinien widzieć, że nikt
nie nadużywa tych darów administracji: że imbrykiem nie kuje ścian, że
nie łyka figur szachowych, aby załatwić rachunki z życiem i pozbawić
ZSSR obywatela; że nie podpala książek w zamiarze obrócenia więzienia w
popiół. Własne zaś okulary aresztantów uznane są za narzędzie tak
niebezpieczne, że nawet na stole nie wolno im leżeć w nocy,
administracja konfiskuje je do rana).
Jakie wygodne życie! – szachy, książki, sprężynowe łóżka, solidne
materace, czysta bielizna. Toż nie pamiętam, żebym tak sypiał w ciągu
całej wojny. Froterowana posadzka. Prawie cztery kroki – dla spacerów od
okna do drzwi. Nie, czy to centralne więzienie polityczne – czy jakieś
sanatorium?
I pociski nie lecą ci na łeb... Przypomniałem sobie ten ich wysoki łopot
nad głową albo narastający świst i grzmot wybuchu. I jak tkliwie
pogwizdują miny. I jak wszystko dygoce, kiedy łupną cztery cetnary
krowy. Przypomniałem sobie zgniłą pluchę za Ostródą, gdzie mnie
aresztowano i gdzie nasi dotychczas mieszają błoto i mokry śnieg, aby
nie wypuścić Niemców z kotła.
Czort z wami – nie chcecie, żebym wojował, to się obejdzie.
Wśród wielu utraconych wzorców utraciliśmy jeszcze i taki: przykład
nieugiętego hartu zostawiony nam przez ludzi, którzy przed nami mówili i
pisali po rosyjsku. Dziwne, że nie zostali oni prawie opisani w naszej
literaturze przedrewolucyjnej. Widzieli oni zbyt wiele, aby upodobać
sobie tylko jedno. Dążyli do wysokich celów zbyt żarliwie, aby mocną
stopą trzymać się ziemi. W organizmach społecznych przed samym ich
upadkiem pojawia się czasem taka mądra warstwa ludzi myślących – nic
więcej, tylko myślących. Jak też ich wyśmiewano! Innego też się
przezwiska nie doczekali, jak zgniłki.
Ludzie ci byli jak kwiat przedwcześnie rozkwitły, o zbyt rzadkim zapachu
– dlatego rzucono ich pod kosiarkę.
W życiu osobistym byli oni szczególnie niezaradni: nie umieli ani zginać
karku, ani udawać, ani szukać zgody; co słowo – to własne zdanie, poryw,
protest. Takich właśnie kosiarka najłatwiej kosi. Takich właśnie
sieczkarnia najchętniej siecze.
Przechodzili oni przez te same cele. Ale ściany cel – tyle już razy
odzierane z tapet, tynkowane, bielone i malowane – otóż ściany cel nie
oddawały nam niczego, co im przeszłość powierzyła (przeciwnie nawet,
same one nadstawiały swoje mikrofony, żeby tylko nas podsłuchać). O
dawnych mieszkańcach tych cel, o rozmowach, które tu prowadzono, o
myślach, z którymi szło się stąd pod mur, albo na Solówki – nigdzie
niczego nie napisano, nie powiedziano – i takiego tomu, który wart byłby
czterdziestu wagonów naszej literatury, zapewne już nikt nie napisze.
Ci zaś, którzy jeszcze są wśród żywych, opowiadają nam rozmaite
błahostki: że dawniej były tu drewniane prycze z siennikami, że zanim
jeszcze na okna założono blince, szyby już były zasmarowane wapnem z
dołu do samej góry – jeszcze w 1920 roku. A blince – w 1923 roku już
były na pewno (a myśmy zgodnie przypisywali je Berii). Do rozmów metodą
pukania w ściany podobno jeszcze w latach 20. odnoszono się
tolerancyjnie: jakoś jeszcze utrzymywała się ta niedorzeczna tradycja z
carskich czasów, że więzień, jeśli sobie nie postuka, to co pocznie?...
I jeszcze – że przez całe lata dwudzieste wszyscy strażnicy tutejsi byli
Łotyszami (widocznie z dawnego pułku strzelców łotewskich) i że jedzenie
roznosiły rosłe Łotyszki.
Błahostki błahostkami, a jest nad czym podumać.
Co do mnie, to pobyt w tym głównym więzieniu politycznym Związku bardzo
mi był potrzebny, dobrze w końcu, że mnie tu przywieziono: myślałem dużo
o Bucharinie, chciałem móc sobie to wszystko wyobrazić. Wrażenie jednak
mieliśmy takie, że kosa uszczknęła nas jakby już z ubocza i że
nadawaliśmy się do byle okręgowego więzienia wewnętrznego. A tu – za
wysokie progi.
Ale z tymi, których tu zastałem, nie można było się nudzić. Było kogo
posłuchać, było kogo porównać z innymi.
Tego starego z ruchliwymi brwiami (zresztą – mając sześćdziesiąt trzy
lata trzymał się on wcale nie jak stary) zwano Anatol Iljicz Fastenko.
Był wielką ozdobą naszej łubiańskiej celi – i jako strażnik starych,
rosyjskich tradycji więziennych, i jako żywa kronika rosyjskich
rewolucji. To, co miał w pamięci, nadawało jakby większy wymiar temu, co
się stało i co się teraz działo. Tacy ludzie nie tylko bardzo się liczą
w celi, ale w całym społeczeństwie bardzo ich brak.
Nazwisko Fastenki wyczytaliśmy w tejże celi, wertując książkę o
rewolucji 1905 roku. Fastenko był socjaldemokratą od tak dawna, że już
chyba przestawał nim być.
Swój pierwszy wyrok dostał jako młody jeszcze człowiek, w 1904 roku, ale
na mocy „manifestu” z 17 października 1905 roku był puszczony wolno.
(Interesujące było jego opowiadanie o przebiegu tej amnestii. W tych
latach, rzecz jasna, nikt jeszcze nie miał pojęcia o żadnych blincach na
więziennych oknach i z cel więzienia w Białej Cerkwi, gdzie Fastenko
siedział, aresztanci mogli sobie do woli patrzeć na podwórzec więzienny,
na wchodzących i wychodzących, na ulicę, a więc też – porozumiewać się
krzykiem z kim chcieli. I oto już w dniu 17 października, dowiedziawszy
się z depesz o amnestii, wolni zawiadomili o tym więźniów. Polityczni
rozpoczęli radosny raban, zabrali się do wybijania szyb i wyłamywania
drzwi, żądając od naczelnika więzienia, by ich natychmiast wypuścił na
wolność. Może kogoś z nich zaraz skopano po pysku? Wsadzono do karceru?
Może jakąś celę pozbawiono za to książek albo prawa zakupów w kantynie?
Bynajmniej. Skołowany naczelnik więzienia biegał od celi do celi i
prosił: – „Panowie! Błagam was! – trochę rozsądku! Ja przecież nie mam
prawa wypuścić was na podstawie telegraficznej wiadomości. Powinienem
dostać rozporządzenie bezpośrednio od moich zwierzchników z Kijowa. Ja
bardzo was proszę: będziecie jednak musieli spędzić tu jeszcze tę noc”.
– I rzeczywiście, zatrzymano ich po barbarzyńsku na całą dobę!...)
Po odzyskaniu wolności, Fastenko i jego towarzysze natychmiast włączyli
się do rewolucji. W 1908 roku Fastenko dostał 8 lat katorgi, co
oznaczało – 4 lata w kajdanach i 4 lata na zesłaniu. Pierwsze cztery
lata odsiedział w sewastopolskim centralniaku, gdzie, notabene, miała
właśnie w tym okresie miejsce masowa ucieczka więźniów, zorganizowana z
zewnątrz wspólnym staraniem rewolucyjnych partii – eserów, anarchistów i
socjaldemokratów. Wybuch bomby zrobił w murze więziennym wyłom na
dobrego jeźdźca i ze dwudziestu więźniów (nie wszyscy, którzy mieli
chęć, jedynie wyznaczeni do ucieczki przez własne partie i jeszcze w
więzieniu zaopatrzeni – przez strażników! – w pistolety!) rzuciło się do
wyrwy; wszyscy uciekli, prócz jednego. Anatol Fastenko dostał zaś rozkaz
od RSDPR by nie uciekał, lecz starał się odwrócić uwagę nadzorców robiąc
zamęt.
Za to na zesłaniu nad Jenisejem nie strawił wiele czasu. Konfrontując
relację jego (a także innych ocalałych) ze znanym szeroko faktem, że
nasi rewolucjoniści całymi setkami uciekali z zesłania – i przeważnie za
granicę, dojść można do wniosku, że z carskiego zesłania nie uciekali
tylko leniwi, takie to było proste. Fastenko „uciekł”, to znaczy – po
prostu wyjechał bez paszportu z miejsca osiedlenia. Pojechał do
Władywostoku, licząc, że jakiś znajomy pomoże mu tam dostać się na
okręt. Z jakichś powodów rzecz się nie udała. Wówczas, dalej bez
paszportu,
Fastenko spokojnie przejechał pociągiem całą macierz–Rosję i zajechał aż
na Ukrainę. Tam dostał cudzy paszport i wyruszył w drogę ku austriackiej
granicy chcąc ją przekroczyć. Przedsięwzięcie to było tak mało ryzykowne
i tak słaby był oddech pogoni, który mógł czuć na karku Fastenko, że
posunął się on do zdumiewającej lekkomyślności: na granicy, już po
oddaniu policjantowi paszportu, Fastenko nagle sobie uświadomił, że NIE
PAMIĘTA swego nowego nazwiska! Co tu robić? Pasażerów było ze
czterdziestu, a policjant już zaczął wywoływać. Fastenko znalazł sposób:
udał, że śpi. Słyszał, jak rozdano wszystkie już paszporty i jak kilka
razy wywołano nazwisko Makarow, ale jeszcze nie miał pewności, że to
chodzi o niego. Wreszcie – pies łańcuchowy carskiego reżymu pochylił się
nad działaczem podziemia i delikatnie trącił go w ramię: „Panie Makarow!
Panie Makarow! Proszę – tu jest pański paszport!”.
Fastenko pojechał do Paryża. Tam poznał Lenina, Łunaczarskiego i pełnił
przy partyjnej szkole w Longjumeau jakieś gospodarcze obowiązki.
Jednocześnie uczył się po francusku, rozglądał się po świecie – i jakoś
go zaczęło ciągnąć dalej w ten świat. Przed wojną przeniósł się do
Kanady, był tam robotnikiem, znalazł się także w Stanach Zjednoczonych.
Pełne swobody i dostatku życie w tych krajach zdumiało Fastenkę: doszedł
do przekonania, że żadnej rewolucji proletariackiej nigdy tam nie będzie
i nawet myślał już, że chyba wcale jej tam nie trzeba.
A tymczasem w Rosji doszło – wcześniej niż by się kto spodziewał do
wyczekiwanej rewolucji i wszyscy zaczęli wracać i tu przyszła jeszcze
jedna rewolucja. Fastenko już nie czuł w sobie dawnego zapału do tych
przewrotów. Ale wrócił, posłuszny temu prawu, które zmusza do przelotów
ptaki.
Jeszcze wtedy wielu rzeczy w tym Fastence nie potrafiłem zrozumieć. Omal
że najciekawszym i najważniejszym jego rysem było dla mnie, że znał on
osobiście Lenina, ale napomykał o tym zupełnie bez zapału. (Moje
nastroje wyglądały wtedy mniej więcej tak: ktoś w celi zwrócił się do
Fastenki, używając samego tylko imienia odojcowskiego, to jest po prostu
„Iljicz, czy ty dziś wynosisz kibel?”. Uniosłem się gniewem, jakbym był
osobiście dotknięty, wydawało mi się to bluźnierstwem – i nie tylko w
tym kontekście, ale w ogóle bluźnierstwem dla mnie było nazywanie
Iljiczem kogokolwiek, prócz jednego człowieka na świecie!). Przez to też
Fastenko nie mógł mi jeszcze objaśnić wielu rzeczy tak, jakby sobie
życzył.
Mówił mi jasno, po rosyjsku: „Nie czyń sobie bożyszcz!” A ja nie
rozumiałem!
Widząc moją skłonność do entuzjazmu, powtarzał mi uporczywie nie jeden
raz: „Jesteś matematykiem, grzeszysz, zapominając słów Kartezjusza:
wszystko podawać w wątpliwość! Wszystko podawać w wątpliwość!” Jak to –
„wszystko”? No tak, wszystko! Wydawało mi się, że podałem już dosyć, że
tego starczy.
Albo tak mówił: „Starych katorżników politycznych prawie już nie ma, ja
jestem już jednym z ostatnich. Starych katorżników wszystkich
zlikwidowano, a nasz związek rozpędzono jeszcze w trzydziestych latach”.
– „A dlaczego?” – „A żebyśmy nie zbierali się i nie debatowali”. I
chociaż te proste słowa, wypowiedziane spokojnym tonem powinny były
wzbić się do nieba, rozbijając po drodze szyby – rozumiałem je tylko
jako jeszcze jeden dowód przestępstw Stalina. Smutny fakt – ale bez
korzeni.
Jest zupełnie pewne, że nie wszystko, co wpada nam w ucho” trafia aż do
świadomości. To, co za mało odpowiada naszym nastrojom, ulatnia się – w
uszach, czy gdzieś dalej, ale się ulatnia. I chociaż pamiętam dobrze
liczne opowieści Fastenki – ale jego argumenty rozumowe mogę wspomnieć
tylko mgliście. Wymieniał mi różne książki, które bardzo radził kiedyś
na wolności zdobyć i przeczytać. Nie mając już, z uwagi na wiek i
zdrowie, nadziei by wyjść stąd żywym, pocieszał się nadzieją, że ja
kiedyś te myśli sobie przyswoję. Zapisywać nie było można, zapamiętać i
tak trzeba było w życiu więziennym sporo, mimo to zachowałem w pamięci
nazwiska odpowiadające bardziej moim ówczesnym gustom: Niewczesne
rozmyślania Gorkiego (bardzo wysoko stawiałem wtedy Gorkiego! – przecież
nad wszystkimi rosyjskimi klasykami górował tym, że był klasykiem
proletariackim) – i Rok w ojczyźnie Plechanowa.
Gdy Fastenko wrócił do Rosji to przez szacunek dla jego dawnych zasług w
pracy nielegalnej, bardzo pchano go w górę i mógł był zająć ważne
stanowisko, ale nie chciał, przyjął skromną posadę w wydawnictwie
Prawdy, potem jakąś jeszcze skromniejszą, wreszcie przeniósł się do
trustu moskiewskich przedsiębiorstw gospodarki komunalnej i tam pracował
już całkiem w kątku.
Dziwiłem się: czemu tak się uchylał? Odpowiedział mi zdaniem, którego
nie zrozumiałem: „Starego psa nie przyzwyczaisz do łańcucha”.
Zrozumiawszy, że nie da się już nic zaradzić, Fastenko chciał się po
prostu uchować, rzecz ludzka. Już przeszedł na cichą, skromną emeryturkę
(nie dla zasłużonych, bynajmniej, bo to mogło pociągnąć za sobą
stwierdzenie, że znał blisko wielu już rozstrzelanych) – i w ten sposób
może by dociągnął do 1953 roku. Ale na nieszczęście aresztowano jego
sąsiada ze wspólnego mieszkania – wiecznie zalanego hulakę, pisarza L.
Sołowiowa, który gdzieś po pijanemu przechwalał się, że ma pistolet.
Pistolet zaś – to koniecznie musi być terror, a Fastenko z jego
socjaldemokratyczną przeszłością był wykapanym terrorystą. No i teraz
śledczy wmawiał mu działalność terrorystyczną, a zarazem służbę we
francuskim i kanadyjskim wywiadzie, a zatem również – w carskiej
ochranie w charakterze konfidenta.
I w 1945 roku syty śledczy zarabiał na sutą swoją gażę wertując całkiem
serio akta z archiwów prowincjonalnych komend żandarmerii i pisząc
całkiem na serio protokoły przesłuchań, dotyczące konspiracyjnych haseł,
podpunktów i zebrań z 1903 roku.
A żona – staruszka (dzieci nie mieli) co dziesiąty dzień, według
przepisu, przekazywała Anatolowi Iljiczowi takie paczki, na jakie ją
było stać: trzystagramowy kawałek czarnego chleba (przecież kupowano go
na bazarze i kosztował sto rubli kilo!) i tuzin go-towanych, obranych (a
przy rewizji – jeszcze przekłutych szydłem) ziemniaków. I na widok tych
biednych – naprawdę świętych! – przesyłek serce się rwało!
To było wszystko, co się należało człowiekowi za sześćdziesiąt trzy lata
rzetelności i rozterek.
*
Cztery łóżka w naszej celi nie zajmowały całej przestrzeni; zostawało
miejsce na stół. Ale kilka dni po moim przybyciu podrzucono nam jeszcze
piątego i postawiono łóżko w poprzek.
Nowicjusza sprowadzono godzinę przed pobudką, w porze snu najsłodszego,
przenikającego aż do szpiku – i trzech z nas nie uniosło nawet głów,
tylko Kramarenko zerwał się, żeby zdobyć trochę tytoniu (a być może –
także materiału dla śledczego). Zaczęli rozmowę szeptem, staraliśmy się
nie słuchać, ale nie sposób było nie słyszeć szeptu przybysza: taki był
głośny, wytężony i nawet bliski płaczu, że od razu się wyczuwało, iż nie
zwyczajne nieszczęście znalazło się w naszej celi. Nowy dopytywał się,
czy często rozstrzeliwują. Mimo to, nie odwracając głowy, zwróciłem im
uwagę, żeby zachowywali się ciszej.
Kiedy zaś po pobudce zerwaliśmy się wszyscy razem (za wylegiwanie się
groził karcer), to zobaczyliśmy – generała! To znaczy, nie miał żadnych
dystynkcji, nawet sprutych, czy odkręconych, nawet naszywek – ale drogi
frencz, miękki płaszcz, cała postać, no i oblicze! – nie, to na pewno
był generał, typowy generał i nawet niechybnie generał ekstraklasy, nie
jakiś tam generał–major. Był niewysoki, krzepki, o bardzo masywnym
korpusie, szerokich barach, o twarzy opasłej, ale ta nażarta otyłość nie
dodawała mu wcale dobrodusznej przystępności tylko znaczenia, świadczyła
o przynależności do wyższej sfery. Twarz jego obciążona była buldożą
żuchwą i tu był ośrodek jego energii, woli, władczej siły, które
pozwoliły mu zajść tak wysoko w średnim jeszcze wieku.
Zaczęło się zawieranie znajomości i okazało się, że L. W. Z–w – jest
jeszcze młodszy, niż na to wygląda, że w tym roku skończy dopiero
trzydzieści sześć lat (, jeżeli mnie nie rozstrzelają”), a co jeszcze
dziwniejsze – wcale nie jest generałem, nawet nie pułkownikiem, i w
ogóle nie jest wojskowym, tylko – inżynierem!
Inżynierem?! Wychowałem się właśnie w środowisku inżynierskim i dobrze
pamiętam inżynierów lat dwudziestych: te błyskotliwe, otwarte umysły,
ten swobodny i nienatarczywy humor, ta lekkość i rozmach myśli, łatwość
przerzucania się od jednej dziedziny pracy inżynierskiej do drugiej – i
w ogóle, od techniki do życia społecznego, do sztuki. Następnie – ta
grzeczność, dobry smak; bogaty język, wymowa płynna i niezachwaszczona
tanimi słówkami; jeden – trochę muzykuje, inny trochę maluje, u każdego
z nich życie duszy odbija się w rysach twarzy.
W początkach lat 30. straciłem kontakt z tym środowiskiem. A później
przyszła wojna. I oto przede mną stał – inżynier. Jeden z tych, którzy
zajęli miejsce unicestwionych.
Jednego nie można mu było odmówić: był znacznie silniejszy, pełniejszy
krzepy od tamtych. Zachował tę krzepę w barach i w rękach, chociaż dawno
już nie były mu one potrzebne do pracy. Wolny od skrupułów uprzejmości,
spoglądał ostro, mówił tonem zdecydowanym, nie spodziewając się nawet
żadnych sprzeciwów. Wychowany był inaczej, niż tamci i pracował też
inaczej.
Ojciec jego orał ziemię w najzupełniej ścisłym i dosłownym sensie. Lonia
Z–w należał do tych umorusanych, ciemnych wsiowych chłopców, o których
pisali Biclinski i Tołstoj, biadając, że talenty giną w zarodku.
Łomonosowem nie był i sam by nie trafił do Akademii, ale talenty miał –
a musiałby także orać ziemię, gdyby nie rewolucja. Doszedłby do
dostatku, bo był bystry, zmyślny, może wybiłby się nawet na kupczyka.
Jako że czasy były sowieckie, poszedł do Komsomołu i właśnie to jego
komsomolstwo, prędzej niż inne talenty, wyrwało go z anonimowości, z
nizin, ze wsi, przeniosło lotem rakiety przez rabfak i podniosło aż na
wyżyny Akademii Przemysłowej. Trafił do niej w 1929 roku – no, właśnie w
chwili gdy stadami pędzono do GUŁagu tamtych inżynierów. Trzeba było co
prędzej kształcić swoich ludzi – uświadomionych, oddanych,
stuprocentowych – i nie tyle nawet znawców samego przedmiotu, ile
managerów, sowieckich businessmanów. Chwila była taka, że sławetne
punkty dowodzenia nieistniejącym jeszcze przemysłem – czekały na
obsadzenie. I przeznaczaniem powołanych razem z nim – było zawładnąć
nimi.
Życie Z–wa stało, się łańcuchem sukcesów, girlandą pnącą się wciąż w
górę. Te znojne lata – od 1929 do 1–933, kiedy wojna domowa w kraju
prowadzona była nie za pomocą taczanek, tylko psów milicyjnych, kiedy
sznury umierających z głodu wlokły się w stronę stacji kolejowych w
nadziei, że dojadą do miasta, gdzie rodzi się chleb, ale biletów im nie
dawano, dojechać nie mogli – i pokornym, siermiężnopostolnym pokotem
konali pod płotami dworcowymi – w tych latach Z–w nie wiedział, że chleb
mieszkańcom miast wydaje się na kartki, ale miał studenckie stypendium
wysokości dziewięciuset rubli (prosty robotnik zarabiał wtedy
sześćdziesiąt). O wieś, której pył otrząsnął z nóg, serce go nie bolało:
jego nowe życie już tutaj się toczyło, pośród zwycięzców i
rozkazodawców.
Nie zdążył przejść praktyki w charakterze zwykłego dziesiętnika: od razu
podporządkowano mu dziesiątki inżynierów, a robotników tysiące, został
inżynierem naczelnym wielkich podmoskiewskich zakładów budownictwa. Od
pierwszych dni wojny był, oczywiście, wyreklamowany od służby; został
ewakuowany ze swoim centralnym zarządem do Ałma–Aty i tu wodził rej na
jeszcze większej budowie, nad rzeką Iii, tylko że pracowali teraz u
niego więźniowie. Ci szarzy ludkowie bardzo mało go wtedy interesowali
swoim wyglądem: nie zmuszał on do namysłu, nie przykuwał nawet wzroku.
Dla utrzymania się na lśniącej orbicie, na której krążył, ważne były
tylko cyfry planu, który oni wykonywali i Z–wowi wystarczało nałożyć
karę na obiekt, punkt obozowy, nadzorcę robót – aby już oni własnymi
środkami postarali się wykonać normę; – ale – ile godzin tam pracowali,
jakie racje żywnościowe wtedy mieli – w te detale nie wnikał.
Lata wojny na głębokim zapleczu były najlepszym okresem życia Zwa! Takie
jest odwieczne i powszechne prawo wojny: im więcej powoduje nieszczęść
na jednym biegunie, tym więcej radości wyzwala na drugim. Z–w miał nie
tylko szczękę buldoga, ale też umiał szybko i zręcznie chwycić zębami
każdą okazję praktyczną. Z miejsca i z wprawą dostosował się do nowego
wojennego rytmu gospodarki krajowej: wszystko dla zwycięstwa, wyrwij
spod ziemi i daj, co trzeba, wojna wszystko usprawiedliwi! W związku z
wojną poszedł na jedno tylko ustępstwo: wyrzekł się garniturów i
krawatów i – przybierając barwę ochronną kazał sobie uszyć chromowe buty
i wdział generalski frencz – ten sam, w którym do nas przybył. To było
modne, uniwersalne, nie drażniło inwalidów, ani nie ściągało
potępiających spojrzeń kobiecych.
Ale kobiety częściej rzucały na niego zupełnie inne spojrzenia; garnęły
się do niego, żeby zaspokoić głód, ogrzać się, poweselić trochę. Wielkie
sumy ciekły mu przez palce, portfel z gotówką pęczniał jak baryłka,
czerwoniec znaczył dla niego tyle, co kopiejka, tysiączek – tyle, co
jeden rubel. Z–w ich nie żałował, nie szczędził, nie rachował. Rachował
tylko kobiety, które przepuścił przez łóżko – a osobno te, które on
pierwszy odkorkował, te rachunki, to był jego sport. Zapewniał nas w
celi, że aresztowali go przy dwieście dziewięćdziesiątej któ-rejś, jaka
szkoda, że nie dali przekroczyć trzeciej setki! Była wojna, kobiety były
samotne, prócz pieniędzy i władzy miał jeszcze męską krzepę godną
Rasputina – więc można mu było wierzyć. Gotów był opowiadać nam jeden
epizod po drugim, ale nasze uszy już nie były skłonne tego słuchać
Chociaż żadne niebezpieczeństwo mu znikąd nie groziło, ale przez te
ostatnie lata kurczowo chwytał te kobiety, miętosił i odrzucał tak, jak
bierze się z półmiska raka, żuje, wysysa i sięga po następnego.
Jak przyzwyczaił się już do ustępliwości materii, do swojego tęgiego,
kiernoziego truchtu, którym biegł przez świat! (W chwilach szczególnego
podniecenia biegał po celi właśnie jak tęgi odyniec, co to mógłby dąb
rozszczepić, jak się rozpędzi). Jak się przyzwyczaił, że wśród
kierownictwa są sami swoi, że wszystko można uzgodnić, załatwić,
zaklajstrować! Zapomniał, że im więcej sukcesów, tym więcej zawiści. Jak
dowiedział się dopiero teraz, podczas śledztwa, już od 1936 roku wlokła
się za nim historia anegdoty, beztrosko opowiedzianej kolegom po
pijanemu. Dołączono potem do dossier jeszcze jakieś donosiki i meldunki
agentów (przecież kobiety trzeba zapraszać do restauracji, a tam już
człowiek komuś w oko wpadnie!) A jeszcze znalazł się donos – że w 1941
roku nie spieszył się z wyjazdem z Moskwy, czekając na Niemców
(rzeczywiście, trochę zwlekał, zdaje się, że przez jakąś babę). Z–w
baczył pilnie, żeby jego finansowe kombinacje załatwiane były czysto i
gładko – ale zapomniał na śmierć, że jest jeszcze artykuł 58. I jednak
ta bryła długo by jeszcze mogła wisieć mu nad głową, gdyby nie odmówił w
swojej pysze pewnemu prokuratorowi dostawy materiałów dla budowy daczy.
Tu jego sprawa obudziła się z letargu, drgnęła i runęła w dół. (Jeszcze
jeden dowód, że Sprawy sądowe mają swoje źródło w interesowności
Błękitnych...).
Zakres wiadomości Z–a wyglądał mniej więcej tak: był przekonany, że
istnieje język amerykański; w celi przez dwa miesiące nie przeczytał ani
jednej książki, nawet jednej całej stronicy, a jeśli doczytał do końca
jakieś zdanie, to tylko po to, aby oderwać się od ciężkich myśli o
śledztwie. Z rozmów wynikało jasno, że jeszcze mniej czytał na
swobodzie. Puszkina znał tylko jako bohatera nieprzyzwoitych anegdot, o
Tołstoju wiedział chyba tylko tyle, że to jakiś deputat Najwyższego
Sowietu.
Ale czy był za to stuprocentowy? czy był tym uświadomionym,
proletariackim elementem, kształconym po to, by zastąpić Palczynskiego i
Von Mecka? To zdumiewające, ale nie! Pewnego razu omawialiśmy z nim
przebieg wojny; powiedziałem, że od pierwszego jej dnia ani przez chwilę
nie miałem wątpliwości co do naszego zwycięstwa nad Niemcami. Spojrzał
na mnie ostro, nie chciał uwierzyć: „Co ty powiesz?” i złapał się za
głowę. – „Aj, Sasza, Sasza, a ja byłem pewien, że Niemcy zwyciężą! To
właśnie mnie zgubiło!” Więc to tak! Był jednym z ”organizatorów
zwycięstwa” – i przez ten cały czas wierzył w Niemców, bez przerwy
oczekiwał ich przyjścia! – nie dlatego, że ich lubił, lecz po prostu
zbyt dobrze znał stan naszej gospodarki (którego ja, rzecz jasna, nie
znałem, więc wierzyłem).
Wszyscy w celi byliśmy przygnębieni, ale nikt z nas nie upadł na duchu
tak, jak Z–w, nikt nie widział w swoim aresztowaniu takiej tragedii, jak
on. Już się przy nas oswoił z perspektywą, że czeka go nie więcej, niż
DYCHA, że przez te lata będzie w obozie, rzecz oczywista, kierownikiem
robót, że nie zazna najgorszej biedy, jak nie znał jej dotąd. Ale to nie
było dla niego żadną pociechą. Zanadto był wstrząśnięty ruiną swego
wspaniałego życia; przecież tylko ono, to jedyne w świecie życie,
niczyje inne, interesowało go w ciągu całych trzydziestu sześciu lat! I
nieraz, siedząc na łóżku przy stole podparłszy swoją nalaną twarz
krótką, grubą ręką, z wyrazem zagubienia w zamglonych oczach, zawodził
cicho, przeciągle:
Porzu–co–ny, zapo–mniaaany
Od najmlo–odszych swo–oich lat,
Na siero–ocy lo–os skaza–any...
I nigdy nie potrafił dokończyć! – tu wybuchał szlochem. Całą siłą, która
z niego parła, ale nie mogła przebić tych murów, obracał na żal nad sobą
samym.
I – nad żoną. Żona, od dawna niekochana, teraz co dziesięć dni (częściej
nie było wolno) przynosiła mu sute, dostatnie paczki żywnościowe –
bielutki chleb, masło śmietankowe, czerwony kawior, cielęcinę, wędzonego
jesiotra. Dawał nam po kanapce, po szczypcie tytoniu, garbił się nad
swoim porozkładanym żarciem (igrającym zapachami i barwami obok sinawych
ziemniaków starego konspiratora) i znów lał ślozy podwójnym strumieniem.
Wspominał na głos łzy swojej żony, całe lata łez, to przez miłosne
karteluszki, znalezione w spodniach, to znów przez damskie majtki w
kieszeni palta, wetknięte tam w pośpiechu podczas wycieczki samochodem i
później zapomniane. I kiedy tak go rozbierała gorąca żałość nad sobą,
spadała z niego kolczuga złowrogiej energii i mieliśmy przed sobą
zbłąkanego i jednak wyraźnie dobrego człowieka. Dziwiło mnie, że potrafi
on tak szlochać. Estończyk Arnold Suzi, również mieszkaniec naszej celi,
ten z igiełkami siwizny we włosach, tak mi to objaśniał: „Brutalność
zawsze podszyta jest sentymentalizmem. To prawo kompensacji. Na przykład
u Niemców taka kombinacja jest nawet cechą narodową”.
I na odwrót – Fastenko był z nas wszystkich człowiekiem najbardziej
rześkim, chociaż z wielu był jedynym, który nie mógł już liczyć na to,
że przetrwa i wróci na wolność. Obejmując mnie powiedział:
Przy prawdzie stać – to jeszcze mało!
Siedzieć za prawdę – sztuką całą!
– albo uczył mnie swojej pieśni, przywiezionej jeszcze z katorgi:
Choć w mokrym szybie, czy w turmie
Wypadnie nam złożyć kości –
Sprawa odżyje powtórnie
Pośród pokoleń przyszłości!
Ja w to wierzę! I niech te stronice przyczynią się do ziszczenia jego
wiary.
*
Szesnastogodzinne dni naszej celi ubogie są w wydarzenia, ale tak
ciekawe, że na przykład dla mnie o wiele nudniejsze jest
szesnastominutowe czekanie na trolejbus. Nie ma wydarzeń godnych uwagi,
ale wieczorem człowiek wzdycha, że znów czasu nie starczyło, że znowu
dzień minął. Wydarzenia są drobne, ale pierwszy raz w życiu zaczynam
przyglądać im się jak przez powiększające szkło.
Najciekawsze godziny dnia – to dwie, następujące zaraz po pobudce; na
zgrzyt klucza, obracanego w zamku (na Łubiance nie ma „karmników” i dla
oznajmienia pobudki też trzeba otworzyć drzwi) – zrywamy się nie
mieszkając, ścielimy łóżka i z uczuciem czczości i beznadziei siedzimy
na nich jeszcze przy świetle elektrycznym. To przymusowe ranne czuwanie
od szóstej, kiedy mózg tak jest jeszcze rozleniwiony snem, cały świat
brzydnie, życie wydaje się już skończone, a powietrza w celi nie ma ani
krzty – jest specjalnie niedorzeczne dla tych, którzy noc spędzili na
badaniu i dopiero niedawno mogli zasnąć. Ale nawet nie próbuj
szachrować. Jeśli spróbujesz jednak się zdrzemnąć, opierając się trochę
o ścianę, albo z łokciami na stole, niby że nad szachami, albo
schyliwszy się nad książką, na pokaz otwartą na kolanach – zaraz
rozlegnie się ostrzegawczy stuk kluczem w drzwi, albo jeszcze gorzej:
zamknięte na zgrzytliwy zamek drzwi nagle otworzą się bez szmeru (tak są
wytresowani łubiańscy strażnicy) i młodszy sierżant, zwinny i niemy jak
cień, niby zjawa, co przechodzi przez ściany, przemierzy celę trzema
krokami, zaklepie cię na drzemce i zaraz pójdziesz do karceru, a może
zabiorą książki całej celi, albo pozbawią spaceru okrutna,
niesprawiedliwa kara zbiorowa, a przewidziana jest przecie, jest o niej
mowa w czarnych rządkach regulaminu więziennego, czytaj! wisi w każdej
celi. Zresztą, jeśli musisz czytać w okularach, to ani książek, ani
nawet świętego regulaminu nie będziesz mógł przeczytać w trakcie tych
dwóch marudnych godzin: przecież okulary zabierają na noc i groziłoby
niebezpieczeństwem, gdybyś je już miał w ciągu tych dwóch godzin. W
ciągu tych dwóch godzin nikt niczego nie przynosi do celi, nikogo o nic
nie pyta i nigdzie nikogo nie wzywa – bo jeszcze śpią słodko oficerowie
śledczy, jeszcze nie przetarła oczu więzienna zwierzchność – i czuwa
tylko klawisz, co minutę podnoszący klapkę lipka.
Jest jednak pewna procedura, która odbywa się w ciągu tych dwóch godzin:
poranna wyprawa do wychodka. Już przy pobudce strażnik nadał ważny
komunikat: oznajmił, kogo wyznacza dziś do wynoszenia kibla. (W
więzieniach prymitywnych, szarych, więźniowie mają tyle swobody słowa i
praw samorządowych, że wolno im tę sprawę rozstrzygać we własnym
zakresie. Ale w Głównym Więzieniu Politycznym taki problem nie może być
puszczony na żywioł). I oto już po chwili ustawiacie się rządkiem, ręce
założywszy do tyłu, odpowiedzialny zaś nosikibel idzie przodem, dzierżąc
przed sobą ośmiolitrowy blaszany ceber z pokrywą. Tam, u celu, znów
idziecie pod klucz, ale przedtem rozdają wam tyle arkusików papieru
niewiele większych niż powierzchnia pudełka zapałek ilu was jest. (Na
Łubiance to nic ciekawego: arkusiki są białe. Ale są takie atrakcyjne
więzienia, gdzie dają skrawki książek – to jest dopiero czytanie! trzeba
odgadnąć, skąd to, przeczytać z obu stron, wniknąć w treść, ocenić
zalety stylu – a bo to łatwo, kiedy słowa obcięte są w pół?! – i jeszcze
zamienić się z sąsiadami. Tu dają ścinki przodującej niegdyś
encyklopedii „Granata”, ówdzie – aż strach powiedzieć – z klasyków, i to
wcale nie beletrystyka... Wizyta w wychodku staje się aktem poznania).
Ale śmiać się nie ma z czego. Jest to ta ordynarna potrzeba, o której w
literaturze pięknej nie wypada napomykać (chociaż powiedziane zostało z
nieśmiertelną puszkinowską lekkością: „Szczęśliw, kto sobie wczesnym
rankiem...”). Ten naturalny, zdawałoby się, początek dnia więziennego
kryje w sobie pułapkę dla aresztanta na cały dzień – przy tym pułapkę
dla ducha, to jest przykre. Przy więziennym bezruchu i skąpym wikcie, po
obezwładniającym śnie, nie jesteś wcale jeszcze zdolny do załatwiania
rachunków z naturą zaraz po przebudzeniu. A tu każą prędko wracać i znów
cię biorą pod klucz do szóstej wieczór (a w niektórych więzieniach – aż
do następnego ranka). Teraz czeka cię zdenerwowanie, bo zbliża się
godzina dziennego przesłuchania, bo dzień mija, a tu jeszcze pakujesz w
siebie chleb, wodę, sałamachę – ale nikt już cię nie wypuści do tego
miłego lokalu; wo1niacy nie są w stanie docenić, ile znaczy łatwy dostęp
do niego. Męcząca, trywialna potrzeba potrafi zjawiać się prawie zaraz
po rannej wyprawie, żeby później dręczyć nas cały czas, gnębić, zatruwać
przyjemność rozmowy, lektury, rozmyślań i nawet jedzenia skąpej ra-cji.
Często więźniowie zastanawiają się w celi, jak zrodził się łubiański a
zresztą wszelki więzienny regulamin: czy to planowe okrucieństwo, czy to
to samo tak się ułożyło. Myślę, że to zależy od danego przepisu. Pobudka
– to rzecz jasna, złośliwe wyrachowanie, inne zaś rzeczy naprzód weszły
w życie całkiem mechanicznie (jak wiele świństw w naszym życiu
społecznym), później zaś uznano je na górze za pożyteczne – i godne
zatwierdzenia. Dyżurni strażnicy zmieniają się o ósmej rano i o ósmej
wieczorem – tak, że najwygodniej jest wyprowadzać więźniów do wychodka
przy końcu zmiany (puszczać zaś pojedynczego w ciągu dnia – nie, za
wiele kłopotu i ryzyka, za to nie płacą). To samo z okularami: po co
zajmować się tym od białego rana? Toż przed początkiem nocnej zmiany i
tak je oddadzą.
Już słychać, jak roznoszą te okulary: zgrzytają drzwi. Można zorientować
się, czy ktoś z sąsiedniej celi je nosi (a czy twój współoskarżony nie
jest czasem okularnikiem? Ale na porozumienie przez stukanie nikt się i
tak nie zdecyduje, bardzo z tym surowo). Już okulary przyniesiono
naszym. Fastenko nakłada je tylko do czytania, Suzi nosi stale. Już
przestał przymrużać oczy, włożył je. W jego rogowych okularach od razu
rysują się wyraźniej proste linie brwi, twarz nabiera wyrazu
ostrzejszego, przenikliwego, takiego, jaki nam się kojarzy z postacią
wykształconego człowieka naszego wieku. Jeszcze przed rewolucją Suzi
uczył się w Piotrogrodzie na wydziale historyczno–filologicznym i przez
dwadzieścia lat niepodległości Estonii zachował nienaganną znajomość
najczystszej ruszczyzny. Następnie – już w Dorpacie – ukończył studia
prawnicze. Prócz macierzystego języka – estońskiego – władał także
angielskim i niemieckim, przez wszystkie te lata czytał stale londyński
Economist, regularnie studiował niemieckie Berichty z różnych dziedzin
nauki, badał konstytucje i kodeksy różnych krajów – i oto teraz w naszej
celi z godnością i powściągliwością reprezentował Europę. Był w Estonii
znanym adwokatem i nosił przydomek „kuldsuu” (złotousty).
W korytarzu – jakiś nowy ruch: darmozjad w szarym kitlu – chłopak, jak
świeca, a nie na froncie – przyniósł nam na tacy nasze pięć kromek i
dziesięć kostek cukru. Nasza kwoka już się koło nich krząta: chociaż
zaraz będziemy losować, to nieuniknione (ma znaczenie i piętka, i ilość
kęsów, dodanych dla równej wagi, i odległość skórki od miękiszu – o
wszystkim niech decyduje los) – ale kwoka chce to wszystko chociaż przez
chwilę potrzymać tak, żeby na dłoniach został nalot drobin chleba i
cukru.
Te czterysta pięćdziesiąt gramów niedopieczonego, wilgotnego chleba,
którego miękisz przypominał pecynę błota, a składał się w połowie z
ziemniaków – była to nasza podpórka i gwóźdź dnia. Zaczyna się życie!
Zaczyna się dzień, teraz dopiero się zaczyna! Każdy ma moc problemów:
czy dobrze gospodarował wczoraj swoim chlebem? czy ma go dziś pokroić
nitką? czy może łamać chciwie? a może odszczypywać kęs po kęsie?
zaczekać na herbatę, czy od razu się zabrać? zostawić trochę do kolacji,
czy tylko do obiadu? i ile?
Ale oprócz tych przyziemnych wahań – jakie jeszcze szerokie dysputy
(teraz już się nam języki rozwiązały, jest chleb, znów jesteśmy ludźmi!)
wywołuje ta funtowa kromka w ręku, zawierająca więcej wody niż mąki.
(Zresztą, Fastenko wyjaśnia, że taki sam chleb jedzą teraz ludzie pracy
w Moskwie). Czy w ogóle jest w tym chlebie mąka żytnia albo pszenna? I
jakie są właściwie domieszki? (W każdej celi jest ktoś, kto się na
domieszkach zna, kto ich bowiem nie jadał w ciągu tych dziesięcioleci?).
Zaczyna się wymiana spostrzeżeń i wspomnień. Jaki biały chleb wypiekano
jeszcze w latach 20.! – bochny sprężyste, porowate, skórka z góry
rumianobrunatna, jakby naoliwiona, od spodu zaś – z odrobiną popiołu, tu
i ówdzie tkwi węgielek z pieca. Bezpowrotnie przepadł ten chleb! Ci, co
urodzili się w latach 30., w ogóle nigdy się nie dowiedzą, co to takiego
CHLEB! Przyjaciele dość, to już temat zakazany! umówiliśmy się, że o
jedzeniu – ani słowa!
Znów ruch na korytarzu – roznoszenie herbaty. Znów inny drab w szarym
fartuchu nosi wiadra. Wystawiamy mu nasz imbryk na korytarz, on zaś z
wiadra bez dzióbka leje bokiem, na chodnik. A cały korytarz wywoskowany
jak w hotelu pierwszej kategorii.
No i tyle tego jedzenia. To zaś, co ma być ugotowane, rozdane będzie
jedno zaraz po drugim – o pierwszej i o czwartej po południu, a później
– przez dwadzieścia jeden godzin można się pocieszać tylko
wspomnieniami. (To też nie jest planowe okrucieństwo: po prostu personel
kuchni musi szybciej wykonać plan i wyjść).
Dziewiąta. Poranna kontrola. Z daleka już słychać szczególnie gromkie
zgrzytanie kluczy, szczególnie ostre trzaskanie drzwi – i jeden z
dyżurujących na piętrze lejtnantów, wypięty prawie na baczność, robi dwa
kroki w głąb celi i surowo patrzy na nas. stojących już według przepisu.
(Nie mamy nawet odwagi przypominać, że polityczni nie są obowiązani do
wstawania). Policzyć nas nie jest mu trudno, starczy rzut oka, ale ta
chwila jest to próba naszych praw – przecież jakieś tam prawa mamy, ale
nie znamy ich, nie znamy – i on jest tu po to, aby je przed nami ukryć.
Cała siła łubiańskiej musztry polega na całkowitym zmechanizowaniu
czynności: żadnego wyrazu, żadnej intonacji, ani jednego zbytecznego
słowa.
Znamy takie nasze uprawnienia: prosić o naprawę obuwia; o pójście do
lekarza. Ale gdy człowieka wezmą do lekarza, to niewiele z tego będzie
miał radości, tam właśnie szczególnie cię uderzy to łubiańskie
zmechanizowanie. W spojrzeniu lekarza nie tylko nie znajdziesz troski,
ale nawet zwykłej uwagi. Nie zapyta: „Co wam dolega?”, bo za dużo tu
słów, zresztą nie można zadać tego pytania bez odpowiedniej intonacji,
tylko wypali: „Objawy?”. Jeżeli zaczniesz zbyt obszernie opowiadać o
chorobie, przerwie ci. I tak jasne. Ząb? Wyrwać. Można trochę arszeniku.
Leczyć? U nas się nie leczy. (To zwiększyłoby liczbę wizyt i dałoby
wrażenie jakby bardziej ludzkich warunków).
Lekarz więzienny jest najlepszym pomocnikiem śledczego i oprawcy. Bity
więzień pada na ziemię i słyszy głos lekarza: „Można jeszcze, tętno w
normie”. Po pięciu dobach zimnego karceru lekarz patrzy na skostniałe
nagie ciało i mówi: „Można jeszcze”. Zatłukli na śmierć – lekarz
podpisuje akt zgonu: śmierć z powodu marskości wątroby, zawału serca.
Wzywają go pilnie do kogoś, kto umiera w celi – wcale się nie spieszy.
Ktoś zaś zachowuje się inaczej – ten nie zagrzeje miejsca przy naszym
więzieniu. Doktor F. P. Haas u nas niedługo by popracował.
Ale nasza kwoka lepiej zna uprawnienia więźnia. (Jeśli mu wierzyć, jest
już w śledztwie jedenaście miesięcy; na przesłuchania wzywają go tylko
we dnie). Robi krok naprzód i prosi o pozwolenie zameldowania się u
naczelnika więzienia. Jak? Do naczelnika całej Łubianki? Tak. I zostaje
zapisany. (A wieczorem, po dzwonku, kiedy już oficerowie śledczy są przy
robocie, zostaje wezwany i wraca z machorką. Niezgrabne to, istotnie,
ale nic lepszego nie zdołali dotąd wymyśleć. Przejść całkowicie na
podsłuch mikrofonowy – byłoby operacją nieopłacalną: nie można przecież
całymi dniami podsłuchiwać wszystkich stu jedenastu cel. Co by to było?
Kwoki – to tańszy sposób i długo jeszcze będzie się korzystać z ich
usług. – Ale Kramarence jest z nami niełatwo. Czasem aż do siódmych
potów wsłuchuje się w naszą rozmowę ale po gębie widać, że ani w ząb).
Oto jeszcze jedno uprawnienie – wolność składania podań (zamiast
wolności prasy, zebrań i wyborów, które utraciliśmy wszak wchodząc do
więzienia!). Dwa razy miesięcznie dyżurny poranny pyta: „Kto chce pisać
podanie?” I bez sprzeciwu zapisuje wszystkich chętnych. W ciągu dnia
zostaniesz wyprowadzony do specjalnego boksu i tam zamknięty. Możesz tam
pisać do kogo tylko masz chęć. Do Ojca Narodów, KC, Najwyższego Sowietu,
ministra Berii, ministra Abakumowa, Generalnej Prokuratury, Naczelnej
Prokuratury Wojskowej, Departamentu Więziennictwa, Oddziału śledczego,
możesz skarżyć się na areszt, śledczego, naczelnika więzienia! – w
żadnym z tych wypadków podanie twoje nie będzie mieć żadnego skutku, nie
zostanie wciągnięte do żadnych akt i najznaczniejszą figurą z tych,
którzy je przeczytają, będzie twój śledczy. Ale najczęściej on też tego
NIE PRZECZYTA, ponieważ nikt go w ogóle przeczytać nie potrafi: na tym
świstku 7x 10 cm, tylko trochę większym niż ten, co go ci rano dają do
wychodka – piórem rozdwojonym albo zgiętym w hak, nurzanym w kałamarzu
pełnym zalanych wodą paprochów – zdążysz napisać zaledwie „POD...” – a
tu litery już się rozpływają, rozpływają po nędznym papierze, a tu
„anie” już nie mieści się w wierszu, a tu z drugiej strony kartki już
wszystko na wskroś widać.
Może masz jeszcze praw a praw, ale dyżurny milczy. Chyba jednak niewiele
tracisz, nic o nich nie wiedząc.
Kontrola się skończyła – zaczyna się dzień. Już tam gdzieś pojawia się
pierwszy śledczy. Klawisz wywołuje cię, bardzo przestrzegając tajemnicy:
wymawia tylko pierwszą literę (i to jeszcze tak: „kto tu na SE?”, „kto
tu na FE”, albo nawet „kto tu na ME?”), ty zaś powinieneś przejawić
szybką orientację i zaproponować swoje usługi w charakterze ofiary.
Wprowadzono to jako zabezpieczenie przed omyłkami strażników: wywoła
taki nazwisko nie w tej celi, co należy i od razu dowiemy się, kto
jeszcze tu siedzi. Ale nawet będąc tak izolowani, nie jesteśmy odcięci
od wieści z innych cel: ponieważ starają się wepchnąć nas jak najwięcej,
muszą nas tasować, każdy zaś przybysz przynosi do naszej celi całe
doświadczenie, zgromadzone w starej. W ten sposób, siedząc jedynie na
trzecim piętrze, wiemy o celach piwnicznych i o boksach parteru i o
ciemnościach panujących na pierwszym, żeńskim piętrze, i o
dwukondygnacyjnej konstrukcji czwartego piętra, i o ostatnim z kolei
numerze celi sto jedenastej. Przede mną siedział w naszej celi pisarz
dla dzieci, Bondarin, przedtem siedział on na żeńskim piętrze z jakimś
polskim korespondentem, polski zaś korespondent siedział jeszcze
wcześniej z feldmarszałkiem Paulusem – i oto wiemy także wszystko o
Paulusie – do najmniejszego szczegółu.
Nadchodzi pora wezwań na przesłuchania i dla tych, którzy pozostają w
celi, otwiera się perspektywa długiego, miłego dnia, rozjaśniona przez
wypadki, zawsze możliwe i lekko zaćmiona przez obowiązki. Z obowiązków
dwa razy na miesiąc może nam przypaść odpluskwianie łóżek z pomocą
palnika lutowniczego (zapałki na Łubiance są kategorycznie zabronione,
aby zapalić papierosa trzeba cierpliwie „głosować” podniesionym palcem,
póki strażnik przez lipo nie zauważy i nie da przypalić – palniki
lutownicze powierzają zaś nam całkiem spokojnie). – Może jeszcze zdarzyć
się coś, co wydaje się realizacją uprawnienia, ale bardziej przypomina
obowiązek: raz na tydzień wyprowadzają nas pojedynczo na korytarz i tam
tępą maszynką strzygą zarost. Może jeszcze wypaść obowiązek froterowania
parkietu w celi (Z–w zawsze unika tej pracy, poniża go ona, jak zresztą
każda inna). Męczymy się szybko, bośmy głodni, chociaż ten obowiązek
można chyba zaliczyć do uprawnień – taka to wesoła i zdrowa praca: bosą
nogą posuwasz szczotkę do przodu, a korpus odchylasz do tyłu, w przód –
w tył w przód – w tył i niech cię o nic głowa nie boli! Lustrzana
posadzka! Potiomkinowskie więzienie!
Poza tym – już nie tłoczymy się w naszej dawnej, 67 celi. W połowie
marca podrzucono nam szóstego lokatora, a przecież tu nie ma ani
wspólnych nar, ani zwyczaju spania na podłodze – i oto przeniesiono nas
w pełnym składzie do pięknej celi 53. (Bardzo polecam każdemu, kogo tu
jeszcze nie było!) To nie jest cela! To – komnata pałacowa, rezerwowana
na sypialnię dla honorowych gości! Towarzystwo ubezpieczeń „Rosja” w tym
skrzydle gmachu, nie licząc się z kosztami konstrukcji, podniosło
wysokość piętra do pięciu metrów. (Ach, jakież to cztery kondygnacje
wtarabaniłby tutaj naczelnik kontrwywiadu frontu, gwarantowane, że
upchałby tu ze stu ludzi!) A okno! takie okno, że – stając na parapecie
– strażnik ledwie sięga lufcika, jedna szybka takiego okna godna jest
być całym oknem pokoju mieszkalnego. I tylko spawane blachy blinca,
zasłaniające cztery piąte tego okna, przypominają nam, że nie jesteśmy w
pałacu.
A jednak w dzień słoneczny, ponad krawędzią tej przyłbicy z głębi studni
łubiańskiego podwórca, odbity w jakiejś szybie piątego czy szóstego
piętra, wkrada się aż do nas blady, wtórny słoneczny zajączek. To dla
nas prawdziwy zajączek – żywa i droga istota! Z rozrzewnieniem
przyglądamy się, jak pełznie po ścianie. Każdy jego ruch jest pełen
znaczenia, zwiastuje chwilę spaceru, odmierza kilka przedobiednich
kwadransów, by opuścić nas, zanim rozdadzą obiad.
Oto więc nasze możliwości: wyjść na spacer! poczytać książkę!
opowiedzieć sobie nawzajem coś z przeszłości! słuchać i uczyć się!
dyskutować i kształcić się! I w nagrodę – jeszcze obiad z dwóch dań!
Niewiarygodne!
Pierwsze trzy kondygnacje Łubianki mają marne spacery: wypuszcza się ich
na dolny, wilgotny podwórzec – dno wąskiej studni między więziennymi
budynkami. Za to aresztantów z trzeciego i czwartego piętra wyprowadza
się na orle wyżyny – na dach czwartego. Beton pod nogami, betonowe
ściany na trzech chłopów, obok nas – strażnik bez broni – a jeszcze na
wieżyczce wartownik z automatem – ale powietrze prawdziwe i prawdziwe
niebo! „Ręce do tyłu! Marsz parami! Nie rozmawiać! Nie zatrzymywać się!”
– ale zapominają o zakazie zadzierania głowy! I rzecz jasna, zaraz głowę
zadzierasz. Widzisz tu – nie odbite, nie z drugiej ręki – samo słońce!
Samo wiecznie żywe Słońce! albo jego złociste miganie poprzez wiosenne
obłoki.
Wiosna każdemu przyrzeka szczęście, ale więźniowi po dziesięćkroć! O,
niebo kwietniowe! To nic, że jestem w więzieniu. Chyba mnie jednak nie
czeka rozstrzelanie. Za to tutaj nabiorę rozumu. Ja tu wiele rzeczy
zrozumiem, o niebo! Jeszcze zdążę naprawić swoje błędy – nie wobec nich,
wobec ciebie, Niebo! Tu je pojąłem – i już je naprawię!
Jak z jamy, z odległej głębi, dobiega do nas z placu Dzierżyńskiego,
nieprzerwane, ochrypłe, ziemskie pianie klaksonów. Tym, którzy mkną przy
ich ryku, wydaje się, że to rogi tryumfalne, stąd zaś tak jasna jest ich
nicość.
Specer trwa tylko dwadzieścia minut, a ile z nim łączy się trosk, ile
człowiek ma do załatwienia!
Po pierwsze, miałby człowiek wielką chęć zorientować się – w trakcie
drogi na spacer i z powrotem – jaki jest rozkład całego więzienia i
gdzie też są te wiszące podwórce, żeby móc kiedyś, na wolności, przejść
się po placu – i już wiedzieć. Po drodze jest szereg zakrętów i wymyślam
taki system: po wyjściu z celi każdy skręt w prawo liczyć jako plus
jeden, każdy w lewo – minus jeden. – I jakkolwiek by szybko nas
prowadzono – nie spieszyć się z wyobrażaniem sobie tej drogi, tylko
starać się spokojnie liczyć. I jeśli po drodze zobaczysz jeszcze przez
jakieś okienko na klatce schodowej plecy łubiańskich najad, tulących się
do wieżyczki z kolumnami nad samym placem – a przy tym nie dasz się zbić
z rachunku, to w celi później łatwo się zorientujesz i będziesz
wiedział, w którą stronę zwrócone jest wasze okno.
Dalej – na spacerze trzeba po prostu oddychać w jak największym
skupieniu.
Ale też tam, pod jasnym niebem trzeba umieć wyobrazić sobie swoje
przyszłe, jasne, bezgrzeszne i wyzbyte błędów życie.
Ale tam też ma się najlepsze warunki do rozmowy na najbardziej palące
tematy. Chociaż rozmowy w trakcie spaceru są zabronione, z tym się nie
liczymy, trzeba tylko umieć to robić – za to właśnie tu może nie
podsłucha cię ani kapuś, ani mikrofon.
Na spacerze Suzi i ja staramy się trafić do jednej pary – toczymy z nim
rozmowy także w celi, ale najważniejsze rzeczy lubimy sobie właśnie
tutaj dopowiadać. Nie wystarczyło jednego dnia, byśmy się do siebie
zbliżyli, dzieje się to powoli, ale już mi zdążył on wiele opowiedzieć.
Przy nim uczę się całkiem nowej dla mnie rzeczy: cierpliwie, krok po
kroku wchłaniać to, czego nigdy nie miałem w moim programie, co zdaje
się nie mieć nic wspólnego z jasno wytyczoną linią mojego życia. Od
dzieciństwa mam pewność, nie wiadomo skąd, że mój cel – to historia
rosyjskiej rewolucji, cała zaś reszta mnie nie dotyczy. Dla zrozumienia
zaś rewolucji od dawna nic mi nie potrzeba, prócz marksizmu; od całej
reszty, od wszystkiego tego, co osobiste, odcinałem się i odwracałem
oczy. Ale oto los zetknął mnie z Suzi, ten zaś całkiem czym innym dyszy,
teraz więc z zapałem opowiada mi wciąż o tym, co mu najbliższe – a
najbliższa mu jest Estonia i demokracja. I chociaż nigdy przedtem nie
przychodziło mi do głowy, by interesować się Estonią – a tym bardziej –
burżuazyjną demokracją, to teraz słucham i słucham jego entuzjastycznych
opowieści o dwudziestu wolnych latach tego niekrzykliwego, pracowitego,
maleńkiego narodu, którego mężczyźni są dorodni, a ruchy mają
niespieszne, stateczne; mówi mi o zasadach estońskiej konstytucji, które
wydestylował z najlepszych europejskich doświadczeń jednoizbowy,
stuosobowy par-lament; i nie wiem czemu, ale wszystko to zaczyna mi się
podobać, wszystko to zaczyna składać się także na moje doświadczenie. Z
ochotą zgłębiam ich nieszczęsne dzieje: między dwoma młotami, teutońskim
i słowiańskim tkwi od praczasów to maleńkie, estońskie kowadełko.
Spadały na nie raz po raz ciosy, to ze wschodu, to z zachodu – i nie
widać było końca, ani go teraz nie widać. Oto na przykład znana (wcale
nie znana...) historia, jak chcieliśmy ich stłamsić jednym skokiem w
1918 roku, ale nam się nie dali. Jak później Judenicz gardził nimi, że
Czuchońcy, myśmy z kolei wyzywali ich od białobandytów, tymczasem zaś
estońscy gimnazjaliści wstępowali do armii ochotniczej. Walnęli w to
kowadełko jeszcze w 40. roku i w 41., i w 44., jednych chłopców
zabierało matkom sowieckie wojsko, innych – niemieckie, a jeszcze inni
sami uciekali do lasu. I tallińscy inteligenci starszego pokolenia
rozprawiali między sobą, że czas już wyrwać się z tego zaczarowanego
kręgu, oddzielić się i zacząć żyć na własną modłę (no i że mógłby w
takim hipotetycznym wypadku zostać premierem, powiedzmy Tiif, ministrem
zaś oświaty, powiedzmy Suzi). Ale ani Churchill ani Roosevelt nie mieli
do nich żadnego interesu, za to miał swój interes uncle Joe (czyli Josif
Wissarionowicz). I skoro tylko wkroczyły nasze wojska, wszystkich tych
marzycieli wyłuskano w ciągu pierwszych nocy z ich tallińskich mieszkań.
Teraz siedziało ich z piętnastu na moskiewskiej Łubiance, każdy w innej
celi, a oskarżeni byli z artykułu 58–2, jako winni zbrodniczej chęci
samostanowienia.
Powrót ze spaceru do celi to za każdym razem – malutkie aresztowanie.
Nawet w naszej okazałej celi po spacerze powietrze wydaje się duszne. Po
przechadzce chciałby też człowiek coś przegryźć, ale o tym lepiej nie
myśleć, nie myśleć! Czasem ktoś z otrzymujących paczki nietaktownie
rozkłada swoje wiktuały w nieodpowiedniej chwili i zabiera się do
jedzenia, to się nie godzi. Ale nic to, ćwiczymy się w sztuce panowania
nad sobą! Niedobrze też, jeśli autor książki zastawia na ciebie pułapki,
jeśli zaczyna szczegółowo opisywać jakieś potrawy – precz z taką
książką! Precz z Gogolem! Czechów – też na nic, za wiele żarcia! „Nie
miał apetytu, ale nie bacząc na to spożył (sukinsyn!) porcję cielęciny i
popił ją winem”. Czytać tylko to, co dla ducha! Dostojewski – oto kogo
powinien czytać więzień! Ale zaraz, czy to nie u niego: „dzieci
głodowały, już od kilku dni nie widziały one nic, prócz chleba i
kiełbasy”?
Biblioteka Łubianki jest jej ozdobą. Co prawda, bibliotekarka jest
obrzydliwa – płowowłose pannisko o końskiej raczej urodzie; zrobiła
wszystko, aby być brzydką: twarz ma tak ubieloną, że przypomina
nieruchomą maskę kukły, wargi ma fioletowe, a wyszczypane brwi –
umalowane na czarno. (W ogóle – to jej sprawa, ale więźniom byłoby
milej, gdyby była ślicznotką – a może naczelnik Łubianki to właśnie
wziął pod uwagę?). Ale oto, jaki cud się zdarza: raz na dziesięć dni,
przychodząc po odbiór książek, przyjmuje ona nasze zamówienia!
Wysłuchuje ich z tą samą co zawsze nieludzką, mechaniczną obojętnością
łubiańską; nie można się zorientować – czy słyszała te nazwiska? te
tytuły? czy same nasze słowa do niej docierają? Wychodzi. Mija kilka
godzin w radości i trwodze. W ciągu tych godzin odbywa się wertowanie i
sprawdzanie wszystkich książek, oddanych przez nas: patrzą, czy nie
zostawiliśmy gdzieś nakłuć, albo znaków pod literami (istnieje taki typ
korespondencji więziennej), albo śladów paznokcia obok urywków, które
nam się podobały. Denerwujemy się, chociaż nikt nie dopuścił się tego.
Bo mogą przyjść i oznajmić: znalezione kropki. Jak zawsze, muszą mieć
rację – i jak zawsze, dowodów nie potrzeba, a już jesteśmy pozbawieni
książek na trzy miesiące – jeśli w ogóle cała cela nie zostanie ukarana
karcerem. Te najlepsze, jasne miesiące więzienne, zanim człowieka wrzucą
do jamy obozu – bardzo to przykro przesiedzieć je bez książek! No więc
nie tylko lęk nas zdejmuje, ale drżymy, jak za młodych lat, kiedy
człowiek posyłał liścik miłosny i czekał na odpowiedź: odpisze, czy nie
odpisze? I jaką da odpowiedź?
Wreszcie książki nadchodzą i decydują o charakterze najbliższych
dziesięciu dni: czy więcej uwagi poświęci się lekturze, czy też
przyniosą nam byle co i trzeba będzie raczej skupić się na rozmowach?
Książek przynoszą tyle, ilu nas jest w celi – to sposób myślenia tego,
co dzieli chleb, nie zaś bibiotekarza: na jednego, jedna, na sześciu –
sześć. Ludne cele wygrywają.
Czasami pannica wykonuje nasze zamówienia nad podziw dobrze! Ale nawet,
kiedy je zbywa byle czym, też jest ciekawie. Dlatego, że biblioteka
Wielkiej Łubianki jest czymś unikalnym. Zapewne skompletowano ją ze
skonfiskowanych księgozbiorów prywatnych: bibliofile, którzy je
zgromadzili, już dawno oddali dusze Bogu. Ale najważniejsze, że przez
całe dziesięciolecia cenzurując i kastrując wszystkie bez wyjątku
biblioteki kraju, bezpieczeństwo zapomniało zajrzeć sobie za pazuchę i
tu, w samej smoczej jamie można było czytać Zamiatina, Pilniaka,
Pantelejmona Romanowa i wszystkie tomy pism zbiorowych Mereżkowskiego.
(Niektórzy dowcipkowali: już nas mają za odfajkowanych, dlatego
pozwalają czytać to, co zabronione. Ja zaś myślę, że łubiańscy
bibliotekarze nie mieli pojęcia co nam dają – lenistwo i ciemnota).
W czasie tych przedobiednich godzin czyta się ostro. Ale jedno zdanie z
książki potrafi człowieka poderwać na nogi i zmusić do chodzenia od okna
do drzwi, od drzwi do okna. I człowiek ma chęć pokazać sąsiadowi, co
przeczytał i jakie wnioski stąd płyną – i oto już zaczyna się spór.
Często ścieram się w ten sposób z Jurijem Jewtuchowiczem.
*
Tego marcowego ranka, kiedy naszą piątkę przeniesiono do pałacowej celi
53 – doszlusował do nas szósty więzień.
Wszedł jak cień. zdawało się, że nie dotyka podłogi podeszwami. Wszedł –
i niepewien czy się utrzyma na nogach – plecami przywarł do framugi
drzwi. W celi nie paliła się już lampa i światło poranka było mdłe, ale
przybysz nie mógł go znieść, mrużył oczy. I milczał.
Sukno jego wojskowego frencza i spodni nie pozwalało zaliczyć go ani do
sowieckiej, ani niemieckiej, ani polskiej, ani angielskiej armii. Twarz
miał pociągłą, nie bardzo rosyjską. Ale był chudy! A ponadto bardzo
wysoki.
Zwróciliśmy się do niego po rosyjsku – milczał. Suzi zadał pytanie po
niemiecku – też milczał. Fastenko powiedział parę słów po francusku, po
angielsku – milczał. Tylko stopniowo na jego wynędzniałej, żółtej,
półtrupiej twarzy pojawił się uśmiech – jakiego w życiu nie wi-działem!
„Lu–udzie...” – powiedział słabym głosem, jakby dopiero co ocknął się z
omdlenia, albo jakby całą tę noc czekał na rozstrzelanie. I wyciągnął
osłabłą, wychudłą rękę. Trzymał w niej szmaciany węzełek. Nasz kwoka już
zrozumiał, co to takiego, porwał węzełek, rozsupłał go na stole – było
tam koło dwustu gramów jasnego tytoniu – i już skręcał sobie papierosa
poczwórnej grubości.
Tak oto, po trzech tygodniach piwnicznego boksu zjawił się wśród nas
Jurij Nikołajewicz Jewtuchowicz.
Od czasów starć zbrojnych na KWŻD w 1929 roku śpiewano w naszym kraju
piosenkę:
„Pierś wystawiając na atak wraży
Dwudziesta siódma stoi na straży!”
Dowódcą artylerii tej 27 dywizji strzeleckiej sformowanej jeszcze w
czasach wojny domowej, był oficer carski Mikołaj Jewtuchowicz
(przypomniałem sobie jego nazwisko, widziałem je wśród imion autorów
naszego podręcznika artylerii). W mieszkalnym wagonie towarowym, zawsze
w towarzystwie żony, przecinał on Wołgę i Ural, to w kierunku wschodnim,
to zachodnim. W tym wagonie spędził swoje pierwsze lata także syn jego
Jurij, urodzony w 1917 roku, rówieśnik rewolucji.
Później ojciec osiedlił się w Leningradzie, pracował w Akademii, żył
szczęśliwie i dostatnio, syn zaś ukończył szkolę oficerską. Podczas
wojny fińskiej Jurij rwał się na front, ale przyjaciele ojca skierowali
go do sztabu armii jako adiutanta. Jurij nie musiał pełzać do ataku na
fińskie bunkry, nie znalazł się w okrążeniu podczas wyprawy zwiadowczej,
nie marzł na śniegu pod kulami strzelców wyborowych – ale order
Czerwonego Sztandaru, nie byle co! – został starannie przykręcony do
jego bluzy wojskowej. W ten sposób zakończył dla siebie fińską wojnę z
przeświadczeniem, że była sprawiedliwa i że jego udział w niej był
pożyteczny.
Ale podczas następnej wojny już mu nie poszło tak gładko. Jurij
doskonale znał niemiecki, przebrano więc go w mundur niemieckiego
oficera i z jego dokumentami posłano na zwiady. Wykonał swoje zadanie i
wracając przebrał się znów w sowiecki mundur, ściągnięty z zabitego, ale
tu trafił do niemieckiej niewoli. Posłano go do koncentracyjnego
niemieckiego obozu pod Wilnem.
W każdym życiu jest jakieś wydarzenie decydujące dla losu człowieka, dla
jego losu, przekonań, i namiętności. Dwa lata pobytu w tym obozie
zupełnie go wewnętrznie przekabaciły. Czym był ten obóz – tego nie dało
się ubrać w żadne frazesy, ani obejść syllogizmem. W tym obozie musiało
się umrzeć, kto zaś nie chciał umrzeć – musiał wyciągnąć wnioski.
Zachować życie mogli ordnerzy – wewnętrzna policja obozowa, sformowana z
jeńców. Rozumie się, że Jurij nie został ordnerem. Przetrwać mogli też
kucharze. Mógł jeszcze zachować życie tłumacz był na nich popyt.
Władając świetnie niemieckim, Jurij nie zdradził się z tym. Zdawał sobie
sprawę, że tłumacz będzie musiał sprzeniewierzyć się rodakom. Jeszcze
można było przedłużyć sobie życie kopaniem grobów, ale tu było mnóstwo
silniejszych i zręczniejszych od niego. Jurij zameldował, że jest
artystą–malarzem. Istotnie, w ramach wszechstronnej, domowej edukacji
pobierał również lekcje rysunku. Jurij nieźle malował i tylko chęć
naśladowania ojca, z którego był dumny, nie pozwoliła mu wstąpić do
szkoły sztuk pięknych.
Razem z jeszcze innym malarzem, starym już człowiekiem (żałuję, że nie
pamiętam jego nazwiska) przydzielono im osobną izdebkę w baraku i tam
Jurij malował Niemcom z komendy obozu różne obrazki – ucztę Nerona,
korowody elfów, otrzymując za to coś do jedzenia. Ta bryja, po którą
oficerowie jeńcy wystawali w kolejce od szóstej rano z menażkami, bici
pałkami przez ordnerów, a chochlami – przez kucharzy ta bryja nie mogła
przedłużyć ludzkiego życia. Wieczorami przez okno swojej ciupki Jurij
oglądał teraz ten jedyny widok, dla uwiecznienia którego dano mu było
władać pędzlem: wieczorna mgiełka nad bagnistą łąką, cała łąka opasana
drutem kolczastym, płoną na niej mnogie ogniska, a wokół ogniska –
niegdyś sowieccy oficerowie – teraz zaś istoty podobniejsze do zwierząt
– obgryzający kości padłych koni, wypiekający placki z kartoflanych
łupin, palący skręty z nawozu i rojący się od wszy. Jeszcze nie wszyscy
ci dwunożni powyzdychali. Jeszcze nie wszyscy utracili mowę artykułowaną
i widać było w purpurowych blaskach ognia, jak późna świadomość rzeczy
żłobi ich twarze, coraz bardziej przypominające pyski neandertalczyków.
Smak piołunu! Życie, które Jurij sobie przedłuża, już nie jest mu więcej
miłe. Nie należy do tych, którzy łatwo wyrzekają się pamięci. Nie,
zdobył szansę przetrwania – i musi wyciągnąć wnioski.
Już wiedzą oni, że nie chodzi tu o Niemców, przynajmniej – nie tylko o
Niemców, że z jeńców różnych armii tylko sowieccy tak żyją i tak
umierają – nikomu nie jest gorzej niż im. Nawet Polaków, nawet
Jugosłowian, trzymają w znacznie znośniejszych warunkach. Anglicy zaś
czy Norwegowie zawaleni są paczkami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża,
czy przesyłkami z domu, nie chcą po prostu jeść tego, co im przydzielają
Niemcy. Tam, gdzie obozy sąsiadują ze sobą, sojusznicy z dobrego serca
przerzucają naszym przez druty jałmużnę i nasi rzucają się na to, jak
sfora psów na kość.
Rosjanie dźwigają cały ciężar wojny – i taki los właśnie Rosjanom
wypada. Dlaczego?
Tędy i owędy stopniowo przesączają się wiadomości: ZSSR nie uznaje
dawnego, rosyjskiego podpisu pod haską konwencją o jeńcach wojennych – a
to znaczy, że nie bierze żadnej odpowiedzialności za traktowanie obcych
jeńców i nie pretenduje do opieki nad własnymi żołnierzami, wziętymi do
niewoli przez nieprzyjaciela. ZSSR nie uznaje Międzynarodowego
Czerwonego Krzyża. ZSSR nie uznaje tych, którzy byli wczoraj jego
żołnierzami: nie jest zainteresowany, aby pomagać im w niewoli.
I serce entuzjasty – rówieśnika Października ściska chłód. Tam, w
barakowej ciupce, ściera się on i sprzecza ze starym malarzem (Jurij nie
od razu daje się przekonać, wykłóca się, stary zaś tylko stopniowo
ujawnia swoje racje). Co? Że Stalin? Ale czy to nie za wiele zwalać
wszystko na Stalina i na jego krótkie ręce? Ten, kto wyciąga tylko pół
wniosku – ten w ogóle nie dojdzie do konkluzji. A tamci, pozostali? Tam,
obok Stalina – i niżej, na całym obszarze Ojczyzny – ogólnie mówiąc ci,
którym Ojczyzna pozwoliła mówić w swoim imieniu?
I co wypada czynić, jeśli matka sprzedała nas Cyganom; nie, gorzej,
rzuciła psom? Czy dalej jest naszą matką? Jeśli żona ci się puściła – to
czy dalej obowiązuje cię wierność wobec niej? Ojczyzna, która zdradziła
własnych żołnierzy – czy to dalej Ojczyzna?
...Jak się wszystko odmieniło! Jurij ubóstwiał ojca – a teraz go
przeklinał! Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że jego ojciec
właściwie złamał przysięgę, złożoną tej armii, w której wyrósł, że
dopuścił się zdrady, bo pragnął ustanowić ten ład, który teraz z kolei
oddawał swoich żołnierzy na zgubę. I dlaczego z tym zdradzieckim ładem
Jurij ma czuć się związany przysięgą?
Gdy wiosną 1943 roku przyjechali do obozu werbownicy z pierwszych
rosyjskich, .legionów” – ten i ów poszedł, żeby uratować się od głodowej
śmierci. Jurij zaś poszedł z mocnym i jasnym przekonaniem. Ale w
legionie nie zagrzał miejsca; jak skórę już zdarli, to nie ma co runa
żałować. Jurij przestał teraz ukrywać swoją dobrą znajomość niemieckiego
i wkrótce pewien szef, Niemiec spod Kassel, któremu zlecono utworzenie
skróconych kursów szpiegowskich, zabrał Jurija jako swoją prawą rękę.
Tak oto zaczęło się spełzanie, którego Jurij nie przewidział, zaczęło
się podrzucanie całkiem innych kart. Jurij gorąco chciał wyzwolić kraj –
a pchali go do szkolenia szpiegów. Niemcy mieli własne plany. A gdzie
była nieprzekraczalna granica? Od jakiej chwili już nie wolno jej było
przekroczyć? Jurij został lejtnantem armii niemieckiej. W niemieckim
mundurze jeździł teraz po Niemczech, bywał w Berlinie, odwiedzał
rosyjskich emigrantów, czytał – dawniej niedostępnych Bunina, Nabokowa,
Ałdanowa... Jurij spodziewał się, że u każdego z nich, że u takiego
Bunina – każda stronica broczy krwią, żywymi ranami Rosji. Ale cóż to?
Na co roztrwonili oni swoją drogocenną wolność? Znów o ciele kobiecym, o
wybuchach namiętności, o zachodach słońca, o wdzięcznych główkach dobrze
urodzonych panien, o anegdotach sprzed lat. Pisali tak, jakby żadnej
rewolucji w Rosji nie było, albo jakby zbyt trudno im ją było zrozumieć.
Pozostawili młodym Rosjanom troskę o odnalezienie kierunku w życiu. Tak
szarpał się Jurij, niecierpliwie się rozglądał, niecierpliwie szukał
informacji, a tymczasem – odwiecznym rosyjskim obyczajem coraz częściej
i coraz głębiej topił swój niepokój w wódce.
Czym była ta ich szkoła szpiegowska? Nie była na serio, rzecz jasna. W
ciągu sześciu miesięcy mogli ich nauczyć zaledwie skoków ze
spadochronem, posługiwania się materiałami wybuchowymi i obsługi
nadajnika radiowego. Niewielkie też mieli do nich zaufanie. Przerzucono
ich przez front, aby obniżyć cenę zaufania. Natomiast dla umierających,
beznadziejnie zapomnianych rosyjskich jeńców te szkółki, zdaniem Jurija,
były dobrym wyjściem: ludzie tu podkarmiali się, dostawali ciepłą, nową
odzież – a nadto wszystkie kieszenie zapychano im sowiecką walutą.
Kursanci (a także nauczyciele) udawali, że tak właśnie będzie: że na
sowieckim zapleczu będą szpiegować, wysadzać w powietrze wyznaczone
obiekty, nawiązywać szyfrem łączność radiową i wracać do punktu wyjścia.
Oni tymczasem chcieli przez tę szkołę po prostu wymknąć się śmierci i
niewoli, chcieli móc dalej żyć, ale nie za cenę strzelania do swoich na
froncie.
Oczywiście, w naszym śledztwie nie brało się pod uwagę takich pobudek.
Jakim prawem chcieli oni żyć, skoro rodziny dygnitarzy na sowieckim
zapleczu bez tego i tak dobrze sobie żyły? Nie zaliczano tym ludziom
żadnej odmowy wzięcia do rąk niemieckiego karabinu. Za ich zabawę w
szpiegów wlepiano im najcięższy paragraf 58–6 i na dodatek zarzut
zamiaru dywersji. Znaczyło to: trzymać, póki nie zdechną.
Aż tu nagle przed samym nowym rokiem 1945, pewien sprytny chłopak wrócił
i zameldował, że zadanie wykonał (spróbuj sprawdzić!). To było coś
nadzwyczajnego. Szef nie miał wątpliwości, że przysłał go SMIERSZ i
postanowił go rozstrzelać (oto los sumiennego szpiega!). Ale Jurij
nalegał, aby właśnie dać mu nagrodę i pochwalić w obecności kursantów.
Szpieg–repatriant zaprosił Jurija na literka i – cały rozpalony,
pochylony nad stołem zwierzył się: „Jurij Nikołajewicz! Sowieckie
dowództwo obiecuje panu darować winę, jeżeli pan zaraz sam przejdzie na
naszą stronę”.
Jurij zadrżał cały. Serce, już zatwardziałe, już całkiem rozczarowane,
poczuło przypływ ciepła. Ojczyzna?... Wyklęta już, niesprawiedliwa i
taka jednak droga! Przebaczenie?... I można będzie wrócić do rodziny? I
przejść się w Leningradzie po Kamiennoostrowskim? Co tam, toć w końcu
jesteśmy Rosjanami! Przebaczcie nam, wrócimy do domu i będziemy tacy
grzeczni!... Te półtora roku po wyjściu z obozu nie przyniosły
Jewtuchowiczowi szczę-ścia. Nie biczował się, ale nie widział
perspektyw. Rozmawiając przy kieliszku z innymi, takimi samymi
wysadzonymi z siodła Rosjanami, czuł to samo, co oni: nie ma żadnego
opar-cia, to nie jest życie. Niemcy robią z nimi, co chcą. Teraz, gdy
wojna wyraźnie już szła ku klęsce, przed Jurijem niespodzianie otworzyła
się droga wyjścia: szef go lubił i zwierzył się, że w Hiszpanii ma w
rezerwie posiadłość i że tam będą razem mogli się schronić po upadku
imperium. Ale oto siedzi ci tu przy tym samym stole pijany rodak i – sam
ryzykując głową – zachęca człowieka: „Jurij Nikołajewicz! Sowieckie
dowództwo ceni pańskie doświadczenie i wiedzę, oni chcą się od pana
dowiedzieć, jak jest zorganizowany niemiecki wywiad...”.
Dwa tygodnie dręczyły Jurija wahania. Ale podczas sowieckiej ofensywy
zza Wisły, gdy przenosił swoją szkołę w głąb na Zachód, Jurij kazał
zboczyć na zaciszny polski folwark, tam ustawił swoich ludzi szeregiem i
oznajmił: „Przechodzę na sowiecką stronę! Macie wolny wybór!” I ci
szpiegowie od siedmiu boleści, z mlekiem pod nosem, jeszcze przed
godziną popisujący się swoim oddaniem dla niemieckiego rajchu – teraz
krzyknęli z entuzjazmem: „Hurraaa! My też!” (Wiwatowali na cześć swojej
przyszłej katorżniczej pracy...).
Szpiegowska szkoła w pełnym składzie schowała się, czekając nadejścia
sowieckich czołgów, a później także SMIERSZ. Więcej już nigdy nie
zobaczył Jurij swoich ludzi. Trzymano go oddzielnie, przez dziesięć dni
kazano opisywać całą historię szkoły, programy, akcje dywersyjne i już
naprawdę myślał, że Jego doświadczenie i wiedza...”. Już nawet omawiana
była sprawa jego wyjazdu do domu, do rodziny.
I dopiero na Łubiance zrozumiał, że nawet z Salamanki bliżej by mu było
do Newy... Mógł spodziewać się rozstrzelania albo nie mniej niż
dwudziestu lat.
Tak to nieodparcie ulega człowiek urokom dymku z rodzinnego komina...
Podobnie jak ząb nie przestaje boleć zanim się nie zatruje nerwu, tak
samo i my nie przestaniemy rwać się do kraju dopóty, dopóki nie łykniemy
arszeniku. Lotofagowie z ”Odyssei” mieli właśnie po to te jakieś
lotosy...
Wszystkiego trzy tygodnie spędził Jurij w naszej celi. Przez całe te
trzy tygodnie toczyłem z nim spory. Twierdziłem, że nasza rewolucja była
wspaniała i sprawiedliwa, że straszne było tylko jej wypaczenie w 1929.
Jurij patrzył na mnie z politowaniem i nerwowo zaciskał wargi: zanim
zaczęło się rewolucję, trzeba było kraj odpłuskwić! (Gdzieś przecież
były jakieś punkty styczne między nim a Fastenko, mimo że tak odległe
były punkty wyjścia). Mówiłem, że przez długi czas tylko ludzie
szlachetnych dążeń i bezkompromisowo ofiarni zajmowali się wszystkimi
poważnymi sprawami w naszym kraju. On powiadał – że wszyscy z tej samej
gliny co Stalin, od samego początku. (Co do tego, że Stalin jest bandytą
różnic między nami nie było). Ja zachwycałem się Gorkim – co za mądrość!
jaki słuszny punkt widzenia! jaki wielki artysta! On replikował: marna,
szara figura! Sam siebie zmyślił – i bohaterów sobie powymyślał, jego
wszystkie powieści są zablagowane. Lew Tołstoj – o, to jest car naszej
literatury!
Z powodu tych codziennych sprzeczek, prowadzonych zapalczywie, jak to za
młodu, nie potrafiliśmy z nim wzajemnie się zbliżyć i zobaczyć w
rozmówcy coś więcej niż to, czemu chcieliśmy zaprzeczyć.
Zabrano go w końcu z celi i od tego czasu, choć pytałem, kogo mogłem,
nikt nie siedział z nim w Butyrkach, nikt nie spotkał go na etapach.
Nawet szeregowi własowcy poznikali gdzieś bez śladu, najczęściej gryzą
trawę, niektórzy dotąd nie mają papierów na wyjazd z północnej głuszy.
Los zaś Jurija Jewtuchowicza nawet wśród nich nie był zwyczajny.
Używam tu i używać będę dalej terminu „własowiec” w tym niejasnym, ale
ustalonym już sensie, w jakim wszedł on i zdobył prawo obywatelstwa w
języku sowieckim, nie poddając się jednak nigdy ścisłej definicji;
szukać jej dla osób prywatnych było rzeczą niebezpieczną, dla
osobistości oficjalnych zaś – zbyteczną: „własowiec” był to w ogóle
każdy człowiek sowiecki, który z bronią w ręku stanął podczas tej wojny
po stronie przeciwnika. Trzeba będzie jeszcze całych lat i wielu
książek, aby termin ten poddać analizie, wyodrębnić rozmaite kategorie i
wtedy zostaną na sicie „własowcy” w ścisłym sensie słowa – to znaczy
otwarci zwolennicy albo podwładni generała Własowa, którzy stanęli po
jego stronie od chwili, gdy generał ten, już w niemieckiej niewoli, dał
swoje imię ruchowi antybolszewickiemu. Takich zwolenników w pewnych
okresach wojny bywało zaledwie kilkuset, a własowska armia w ścisłym
sensie, z własnym sztabem centralnym nigdy właściwie nie zdążyła się
sformować. Ale w grudniu 1942 roku Niemcy wykonali oszukańczy gest
propagandowy: opublikowali komunikat o mającym miejsce (a nigdy miejsca
nie miało) „zebraniu założycielskim” „Komitetu Rosyjskiego” w Smoleńsku,
który miał (albo i nie miał) być czymś w rodzaju rosyjskiego rządu;
komunikat był w tym punkcie wyjątkowo niejasny; podali też do wiadomości
nazwiska: generała–lejtnanta Własowa i generała–majora Małyszkina.
Niemcy mogli pozwolić sobie na taką zabawę: wydać komunikat, później
zdementować go, następnie działać w zupełnie innym duchu, ale ulotki
poszybowały z samolotów, spoczęły na naszych frontowych polach, zaległy
w naszej pamięci. Wiadomość o własowskim komitecie w naturalny sposób
obrosła legendami o całym ruchu, o zbrojnych oddziałach i kiedy w
niemieckiej armii na niektórych odcinkach frontu naprzeciw naszych linii
zaczęli zjawiać się uzbrojeni nasi rodacy z rosyjskich albo tzw.
narodowych oddziałów, to przylgnęło do nich jedyne znane słowo –
„własowcy” i nasi politrucy wcale temu nie przeczyli. W ten umowny, lecz
solidny sposób zrósł się cały ten ruch z imieniem Własowa.
A iluż było takich naszych współobywateli, którzy podnieśli oręż przeciw
swojej ojczyźnie? „Nie mniej niż 800.000 sowieckich obywateli weszło w
skład organizacji zbrojnych, których celem była walka z państwem
sowieckim” – pisze znawca problemu (Thorwald: „Wen sie verderben
wollen...”, Stuttgart, 1952). Podobne szacunki znajdujemy również w
innych źródłach (na przykład – Sven Steenberg: „Wlassow Verraeter oder
Patriot?” – Koln, 1968). Trudno o zupełną ścisłość, gdy chodzi o cyfry,
także dlatego, że w niemieckiej administracji i w kręgach dowódczych
armii zwalczały się wzajemnie rozmaite tendencje; niższe instancje,
znające podczas wojny prawdziwy stan rzeczy, zainteresowane były w
pomniejszaniu takich cyfr, aby nie straszyć zwierzchników rozrostem sił
antybolszewickich, ale też nie proniemieckich. I wszystko to miało
miejsce jeszcze przed stworzeniem osobnej Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej
(ROA) w końcu 1944 roku.
*
Nadchodziła nareszcie pora łubiańskiego obiadu: z daleka już słyszeliśmy
radosny pobrzęk na korytarzu, a potem wnoszono, jak w restauracji, na
tacy, dwa aluminiowe talerze (nie miski): chochlę zupy i chochlę
wodnistej kaszy bez omasty.
Więzień śledczy w trakcie pierwszych udręczeń niczego nie chce brać do
ust, są tacy, co przez kilka dni nawet chleba nie tkną, nie wiedzą, co z
nim począć. Ale stopniowo wraca apetyt – później przychodzi stan
ciągłego głodu, prowadzący aż do żarłoczności. Jeszcze później – jeśli
człowiek zdołał się pomiarkować, żołądek się kurczy, przystosowuje do
skąpego wiktu i tutejsza mizerna porcja wydaje się być w sam raz. Żeby
dojść do tego, trzeba się ćwiczyć, trzeba odzwyczaić się od podglądania,
czy kto inny nie je za dużo, zabronić wię-ziennych rozmów o jedzeniu,
niebezpiecznych dla żołądka, i starać się w ogóle podciągać ducha raczej
wzwyż. Na Łubiance jest to ułatwione dzięki dwóm godzinom poobiedniego
leżenia – też cudo sanatoryjne. Kładziemy się tyłem do judasza,
przysuwamy sobie na pokaz otwarte książki i zapadamy w drzemkę. Spanie
jest właściwie wzbronione i strażnicy widzą, że stronic długo nikt w
książkach nie przewraca, ale w tych godzinach zwykle nie pukają (ten
humanitaryzm tłumaczy się w ten sposób, że kto nie powinien wcale spać,
ten jest w tym czasie na dziennym przesłuchaniu). Dla uparciuchów,
którzy nie chcą podpisać protokołu, kontrast jest jeszcze ostrzejszy:
wracają do celi, a tu właśnie kończy się godzina ciszy!
Sen zaś jest najlepszym lekarstwem na głód i na strapienie: zasoby
organizmu się nie spalają, a mózg nie roztrząsa wciąż na nowo omyłek.
które człowiek sam sobie wypomina.
A teraz kolacja – po chochelce rzadkiej kaszy. Życie roztacza przed nami
na wyścigi wszystkie swoje uroki. Teraz przez pięć–sześć godzin do
dzwonka człowiek nie weźmie już niczego do ust, ale to już nie straszne,
łatwo się przyzwyczaić do tego, by wieczorami nie chciało się już jeść
dawno to już znane medycynie wojskowej, w pułkach rezerwowych też
wieczorem jeść nie dają.
Teraz nadchodzi chwila wieczornego wyjścia za potrzebą – moment, na
który człowiek przez cały dzień czekał – najczęściej ze drżeniem. Jak
lekki staje się świat w jednej chwili! Jak uprościły się od razu wielkie
problemy – czujesz to?
Nieważkie wieczory łubiańskie! (Zresztą – tylko wtedy masz uczucie
nieważkości, gdy nie oczekujesz nocnego przesłuchania). Nieważkie ciało,
na tyle zaledwie zaspokojone porcją kaszy, by dusza nie czuła jego
ciężaru. Jakie lekkie, jakie swobodne myśli! Czujemy się, jak na
wyżynach synajskich, gdzie prawda objawia nam się wśród płomienia. Czy
to nie o tym mówił Puszkin:
Ja pragnę żyć dla myśli i cierpienia!
I oto cierpimy i myślimy, i nie ma w naszym życiu innej treści. Jak
łatwe się okazało osiągnięcie tego ideału...
Dysputujemy także wieczorami, to jasne, odrywając się od szachów, w
które gramy z Suzim, i od książek. Najostrzejsze dyskusje toczymy z tym
samym Jewtuchowiczem, ponieważ poruszamy kwestie grożące wybuchem, na
przykład – sprawę wyników wojny. Właśnie wszedł strażnik i bez jednego
słowa, bez żadnego wyrazu opuścił na oknie granatową sztorkę
zaciemnienia. Teraz tam. za obiema zasłonami, wieczorna Moskwa zaczyna
rąbać saluty. Nie widzimy ani jarzącego się fajerwerkami nieba, ani mapy
Europy, ale próbujemy wyobrazić ją sobie szczegółowo i zgadnąć, jakie to
miasta zostały zdobyte. Te saluty osobliwie Jurija dręczą. Oczekuje od
losu naprawienia własnych swoich błędów, zapewnia nas on, że wojna wcale
się nie kończy i że teraz Armia Czerwona i Anglo–Amerykanie zderzą się
ze sobą, że teraz dopiero zacznie się prawdziwa walka. Cela odnosi się
do takich przepowiedni z niezwykłym zaciekawieniem. No i czym się to
skończy? Jurij zapewnia, że Armia Czerwona rozbita będzie bez trudu (a
więc doczekamy się uwolnienia? czy raczej rozstrzelania?). Tu – ja
oponuję – i zaczyna się szczególnie zapamiętały spór. J. dowodzi, że
nasza armia jest wyczerpana, wykrwawiona, źle wyekwipowana i – co
najważniejsze – przeciw aliantom nie będzie już walczyć z taką
zaciętością. Ja zaś – czerpiąc dowody ze znanych mi jednostek –
twierdzę, że jest teraz silna i pełna zawziętości i że w takim wypadku
będzie lać aliantów jeszcze lepiej niż Niemców. – Nigdy! – krzyczy
(półszeptem) Jurij. A Ardeny? – krzyczę (półszeptem) ja. Wtrąca się
Fastenko i wyśmiewa nas obu, twierdząc, że nie rozumiemy Zachodu, że
teraz nikt już nie zmusi w ogóle alianckich wojsk do walki z nami.
Jednak wieczorem człowiek chciałby nie tyle spierać się, ile posłuchać
czegoś ciekawego, a nawet uspokajającego, chciałby, aby panowała zgoda.
Jeden z takich ulubionych więziennych tematów, to rozmowa o więziennych
tradycjach, o tym jak siedziało się dawniej. Mamy w celi Fastenkę i
dlatego słuchamy wiadomości z pierwszej ręki. Najbardziej nas rozczula
fakt, że kto dawniej był więźniem politycznym, ten miał powód do dumy,
że nie tylko nie wyrzekali się ich krewni, ale że nieznajome dziewczęta
przyjeżdżały w odwiedziny i – podając się za narzeczone – utyskiwały
widzenia. A dawna, rozpowszechniona tradycja paczek świątecznych dla
więźniów? Nikt w Rosji nie przystępował do wielkanocnych rekolekcji,
jeśli przedtem nie zaniósł bezimiennemu aresztantowi paczki żywnościowej
do wspólnego, więziennego kotła. Niesiono w darze szynki, placki,
kulebiaki, kołacze. Jakaś biedna starowinka – też niosła dziesięć
pisanek i lżej robiło jej się na sercu. Gdzie też podziała się ta
rosyjska dobroć? Zastąpiło ją uświadomienie! Jak bardzo, w jak
nieodwracalny sposób nastraszono nasz lud, jak oduczono go troski o
tych, którzy cierpią! Dziw teraz bierze, kiedy się o tych sprawach mówi.
Gdyby teraz ktoś w jakiejś instytucji zaproponował zbiórkę
przedświąteczną na rzecz miejscowego aresztu, zwierzchność uznałaby to
niemal za próbę antysowieckiego powstania! Do takiego zbydlęcenia
doszli.
A czym były te świąteczne dary dla więźniów! Czy tylko sprawą dobrego
jedzenia? Nie, dawały uczucie ciepła: oto ktoś na wolności myśli o
tobie, troszczy się o ciebie.
Opowiada nam Fastenko, że za sowieckich czasów istniał jeszcze
polityczny Czerwony Krzyż, ale tu już nie, żebyśmy mu nie wierzyli! –
nie bardzo to sobie umiemy wyobrazić. Powiada, że J. P. Pieszkowa
wykorzystując swój osobisty immunitet, jeździła za granicę, zbierała tam
pieniądze (u nas nie bardzo by mogła) – a później kupowała tu za nie
wiktuały dla politycznych, pozbawionych rodzin. Czy dla wszystkich? Tu
wyjaśnia się, że nie dla Ka–erów, to jest kontrrewolucjonistów (to
znaczy – nie dla artykułu 58), lecz tylko dla członków dawnych partii
socjalistycznych. Ach, to proszę tak mówić od razu! A zresztą sam ów
Czerwony Krzyż, ponad głową Pieszkowej, też został w sumie
wyaresztowany...
Jeszcze jedna sprawa, o której miło jest pogadać wieczorem, gdy nie
oczekuje człowieka przesłuchanie – to zwolnienie. Tak, podobno zdarzają
się takie zadziwiające wypadki, niektórych puszcza się wolno. O, zabrano
z celi Z–wa „z rzeczami”. – Może go wypuszczono? Śledztwo nie mogło
przecież tak szybko się skończyć. (Po dziesięciu dniach wrócił: zawieźli
go do Lefortowa. Tam zabrał się chyba do podpisywania, więc pozwolono mu
wrócić do nas). Jeśli więc tylko cię zwolnią – słuchaj, przecież twoja
sprawa jest błaha, sam tak mówisz to obiecaj mi, że pójdziesz do mojej
żony i na znak tego niech w jakiejś paczce przekaże mi ona, no,
powiedzmy, dwa jabłka... – Nie ma teraz nigdzie jabłek. – No to trzy
obwarzanki. – Może się zdarzyć, że obwarzanków w Moskwie nie dostanie. –
No dobrze, to cztery kartofle! (Umówią się tak, ą później faktycznie –
N. zostaje zabrany z rzeczami, M. zaś otrzymuje w paczce cztery
kartofle. To zdumiewające, to wspaniałe! puścili go, a miał sprawę o
wiele poważniejszą niż moja – to i mnie może już niedługo?... A tu po
prostu żonie M. jeden ziemniak rozsypał się w torbie, N. zaś już dawno
jedzie na Kołymę w ładowni parowca).
Tak sobie pleciemy trzy po trzy, wspominamy różne zabawne wypadki – i
wesoło człowiekowi i miło wśród ciekawych ludzi z całkiem nieznanych ci
kręgów, mających całkiem inne, niż ty, doświadczenia a tymczasem minęła
milcząca, wieczorna kontrola, już zabrano okulary i już trzykrotnie miga
lampa. To znaczy, za pięć minut dzwonek!
Szybciej, szybciej, pod kołdry! Podobnie, jak na froncie, nie wie
człowiek, czy nie spadnie mu na łeb szkwał pocisków, już–już, czy za
minutę, tuż obok – tak też tu nie wiemy, czy to nie noc naszego
fatalnego przesłuchania. Już jesteśmy w łóżkach, jedną rękę – na kołdrę,
staramy się przepędzić wiatr myśli z głowy. Spać!
W takiej właśnie chwili pewnego kwietniowego wieczoru, wkrótce potem jak
pożegnaliśmy się z Jewtuchowiczem, zgrzytnął rygiel w naszych drzwiach.
Nasze serca ścisnęły się: czyja dziś kolej? Zaraz strażnik syknie: „Na
se!”, „na se!” Ale nie syknął. Drzwi się zatrzasnęły. Unieśliśmy głowy.
W drzwiach stał nowy przybysz: chuderlawy, młody, w tanim, granatowym
ubraniu i w granatowej czapce. Nie miał żadnych rzeczy. Rozglądał się z
zakłopotaniem.
– Jaki ta cela ma numer? – spytał trwożnie.
– Pięćdziesiąty trzeci.
Wzdrygnął się.
– Z wolności? – zapytaliśmy.
– Niee – pokręcił z udręką głową.
– A kiedy cię aresztowali?
– Wczoraj rano.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Miał twarz o rysach pospolitych bardzo miękkich,
a brwi prawie białe.
– A za co?
(To pytanie nieuczciwe, nie wolno spodziewać się odpowiedzi na nie).
– A nie wiem... Jakieś tam głupstwa.
Wszyscy tak mówią, wszyscy siedzą za jakieś głupstwa. Zwłaszcza samemu
aresztantowi cała sprawa wydaje się błahostką.
– No, ale jednak?
– Ja... napisałem orędzie. Do narodu rosyjskiego.
– Cooo? (Z takimi „głupstwami” jeszcze nie mieliśmy do czynienia).
– Rozstrzelają mnie? – twarz mu się wydłużyła. Miął palcami daszek
jeszcze nie zdjętej czapki.
– E, chyba nie – uspokoiliśmy go. – Teraz nikogo nie rozstrzeliwują. Za
to DZIESIĄTAK jak w zegarku.
– Robotnik? Urzędnik? – zapytał socjaldemokrata, wierny swoim klasowym
zasadom.
– Robotnik.
Fastenko wyciągnął rękę i zawołał do mnie z triumfem:
Widzicie, Aleksandrze, jakie są nastroje klasy robotniczej!
I odwrócił się do spania, pewien, że już dalej nie ma co i że nic więcej
nie usłyszymy.
Ale mylił się.
– Jak to – orędzie? – ni stąd, ni zowąd? W czyim imieniu?
– A we własnym.
– A coś ty za jeden?
Przybysz uśmiechnął się z wyrazem skruchy:
– Imperator. Michał.
Dźgnęło nas, jak iskrą. Unieśliśmy się jeszcze bardziej na posłaniach,
przyjrzeliśmy się mu. Nie, ta nieśmiała, pospolita twarz wcale nie
wyglądała na twarz Michała Romanowa. Zresztą – sam jego wiek...
– Do jutra, do jutra, spać! – odezwał się Suzi z surowością.
Zasnęliśmy tedy, obiecując sobie, że jutrzejsze dwie godziny przed
rozdziałem chleba nie będą nudne.
Imperatorowi też wniesiono łóżko z pościelą i za chwilę leżał już
spokojnie obok kibla.
*
W tysiąc dziewięćset szesnastym roku do domu moskiewskiego maszynisty
kolejowego Biełowa wkroczył nieznajomy – dorodny starzec z jasną brodą i
powiedział do pobożnej żony maszynisty: „Pelagio! Masz rocznego syna.
Strzeż go, potrzebny jest Panu. Nadejdzie czas a wrócę”. I wyszedł.
Kim był starzec – Pelagia nie wiedziała, ale tak dobitnie i groźnie
przemawiał, że jego słowa owładnęły sercem matki. I strzegła tego
dziecka jak oka w głowie. Wiktor wyrastał na cichego, posłusznego,
pobożnego chłopca, często miał widzenia, widywał aniołów i Matkę Boską.
Z czasem zdarzało się to coraz rzadziej. Starzec więcej się nie pokazał.
Nauczył się Wiktor szoferki, w 1936 roku wzięto go do wojska, zawieźli
do Birobidżanu i służył tam w kompanii samochodowej. Nie był wcale
rozpuszczony, ale może właśnie ta jego nieszoferska łagodność i
skromność podobała się pewnej dziewczynie ze służby cywilnej, przez co
utracił na nią widoki dowódca jego plutonu, smalący do tejże dziewczyny
cholewki. W tym czasie przyjechał do nich na manewry marszałek Bluecher
– i zdarzyło się tak, że jego kierowca się rozchorował. Bluccher
rozkazał dowódcy kompanii samochodowej przysłać sobie najlepszego
szofera, dowódca kompanii wezwał dowódcę plutonu, a ten od razu
wykombinował, żeby podrzucić marszałkowi swojego rywala Biełowa. (W
armii często tak bywa; awansują nie tych, którzy sobie zasłużyli, tylko
tych, których trzeba się pozbyć).
Biełow spodobał się Bluecherowi i został już przy nim. Wkrótce Bluechera
wezwano do Moskwy z zachowaniem wszelkich pozorów (w ten sposób w
przeddzień aresztowania odrywano marszałka od wiernych mu wojsk
Dalekiego Wschodu) i kierowca pojechał z nim razem.
Osierocony Biełow wzięty został do służby w garażach Kremla i zaczął
wozić to Michajłowa (Komsomoł), to Łozowskiego, potem kogoś tam jeszcze
i wreszcie – Chruszczowa.
Napatrzył się tutaj Biełow (i sporo nam o tym naopowiadał) na uczty, na
obyczaje, na środki ostrożności. Jako szeregowy przedstawiciel
moskiewskiego proletariatu był także obecny na procesie Bucharina w Domu
Związków. Ze wszystkich swoich gospodarzy tylko o Chruszczowie wyrażał
się z sympatią: tylko w jego domu kierowcę sadzano przy wspólnym stole
rodzinnym, nie zaś oddzielnie, w kuchni; tylko tu w tych latach
zachowały się jeszcze robotnicze, proste obyczaje. Jowialny Chruszczow
też przywiązał się do Wiktora Aleksiejewicza i – jadąc w 1938 roku na
Ukrainę – chciał go ze sobą zabrać...Nigdy bym nie zamienił tej roboty
przy Chruszczowie” – mówił Wiktor Aleksiejewicz. Ale coś mu kazało
trzymać się Moskwy.
W 41. roku, na początku wojny, miał jakąś przerwę, nie pracował w
garażach rządowych i – nie mając poparcia – został zaraz zmobilizowany
przez komendę uzupełnień. Jednakże, ze względu na stan zdrowia, nie
posłano go na front, tylko do batalionów robotniczych – z początku na
piechtę do Inzy. gdzie trzeba było kopać rowy strzeleckie i bić drogi.
Po kilku latach beztroskiego, sytego życia – to było, jak pyskiem
prasnąć o ziemię, bolało. Najadł się wtedy biedy i niedoli do syta i
zobaczył, że ludzie nie tylko nic zaznali w okresie przedwojennym
żadnego dostatku, ale jeszcze bardziej zbiednieli. Ledwo się sam
wykaraskał, dostał zwolnienie lekarskie, wrócił do Moskwy i tu znów
zdołał się zaczepić: został kierowcą Szczerbakowa, później narkoma paliw
płynnych Siedina. Ale Siedin się nakradł (wszystkiego 35 milionów) i po
cichu poszedł na grzybki, Biełow zaś, nie wiedzieć czemu, znów stracił
robotę koło przywódców. I najął się za kierowcę do bazy samochodowej, po
fajrancie zaś jeździł do Czerwonej Pachry.
Ale nie to już mu było w głowie. W 1943 roku był raz u matki. Kobieta
robiła pranie i wyszła z wiadrami do ulicznej pompy. Wówczas otwarły się
drzwi i wkroczył do domu nieznajomy starzec z siwą brodą. Przeżegnał się
przed ikoną, spojrzał surowo na Biełowa i powiedział: „Bądź pozdrowiony,
Michale! Niech cię Bóg błogosławi!” – „Nazywam się Wiktor” – odparł
Biełow. – „A zwać się będziesz Michał, imperator świętej Rusi!” –
powiedział stanowczo starzec. Weszła właśnie matka i ze strachu kolana
się pod nią ugięły, aż plusnęła wodą z wiader: był to ten sam starzec,
który odwiedził ją przed dwudziestu siedmiu laty, posiwiały, ale ten
sam. „Niechże cię Bóg nagrodzi zbawieniem, Pelagio, żeś syna ucho-wała”
– powiedział starzec. I zamknął się z przyszłym imperatorem, aby
namaścić go na cara, jako patriarcha. Przepowiedział wstrząśniętemu
młodzieńcowi, że w 1953 roku nastąpi zmiana władzy i że zostanie on
imperatorem wszechrosyjskim (dlatego to 53. numer celi tak go
zaskoczył!) i że w tym celu powinien gromadzić siły, poczynając od 1948
roku. Nie powiedział tylko, jak te siły gromadzić – i poszedł sobie. A
Wiktor Aleksiejewicz jakoś nie domyślił się, że trzeba zapytać.
Utracił odtąd spokój, życie przestało być proste. Być może – kto inny
odżegnałby się od tak niepomiernej imprezy, ale nasz Wiktor otarł się
przecież o najwyższe kręgi, otrzaskał się z tymi wszystkimi
Michajłowami, Szczerbakowami i Siedinami, nasłuchał się rozmaitości od
innych szoferów i doszedł do wniosku, że nie trzeba wcale być nikim
nadzwyczajnym, nawet wręcz przeciwnie.
Nowy pomazaniec, cichy, poczciwy, wrażliwy – jak Fiodor Joannowicz,
ostatni z Rurykowiczów – poczuł ciężar tłoczącej głowę czapy Monomacha.
Nędza i niedola ludu. jakie widział dookoła i za które dotąd nie czuł
się odpowiedzialny – teraz legły ciężarem na jego barki i to on był
winien, że to wszystko jeszcze trwa. Pomyślał, że to za długo czekać aż
do 1948 roku i jesienią 43. napisał swój pierwszy manifest do narodu
rosyjskiego, po czym odczytał go czterem robotnikom z garażu Narkomatu
paliw płynnych...
...Zebraliśmy się rano wokół Wiktora Aleksiejewicza i słuchaliśmy jego
niezawiłej opowieści. Wciąż jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z jego
infantylnej ufności, ciekawiła nas niecodzienność tej historii i – to
nasza wina! – nie zdążyliśmy przestrzec go przed kwoką. Zresztą nie
mieściło nam się w głowie, że to, co nam tu ten człowiek tak
prostodusznie opowiada, nie jest jeszcze w całości znane śledczemu!...
Gdy opowieść się skończyła, Kama-renko zaczął nalegać, by go puszczono
„do naczelnika więzienia po tytoń”, czy może do lekarza, dość, że go
wkrótce wezwano. Tam też zapodał on tych czterech z paliw płynnych, o
których nikt by się nigdy nie dowiedział... (Następnego dnia, po
powrocie z przesłuchania, Biełow dziwił się, skąd śledczy o nich
wiedział. Tu nas olśniło...). Ci z paliw płynnych przeczytali manifest,
wszystko im się podobało – i NIKT NIE DONIÓSŁ na imperatora! Ale sam on
wyczuł, że jeszcze za wcześnie, za wcześnie! I spalił manifest.
Minął rok. Wiktor Aleksiejewicz pracował jako mechanik w garażu bazy
transportowej. Jesienią 1944 roku znów napisał manifest: dał go do
przeczytania DZIESIĘCIU ludziom – kierowcom, ślusarzom. Znów się
wszystkim podobał – I NIKT NIE ZDRADZIŁ! (Nikt z dziesiątki – to rzadkie
w tych czasach donosicielstwa zjawisko! Fastenko nie mylił się, mówiąc o
”nastrojach wśród klasy robotniczej”!). Co prawda, imperator uciekał się
do niewinnych wybiegów: robił aluzje, że ma mocne plecy w rządzie,
obiecywał swoim zwolennikom delegacje służbowe dla skrzyknięcia sił
monarchistycznych w terenie.
Mijały miesiące. Imperator zwierzył się jeszcze dwóm dziewczynom z
garażu. I tu już nie było zawodu – dzieweczki ideowo były na poziomie!
Od razu ścisnęło się serce Wiktora Aleksiejewicza w przeczuciu
katastrofy. W niedzielę po Zwiastowaniu szedł przez rynek, mając przy
sobie manifest. Stary robotnik, jeden z jego zwolenników, spotkał go i
tak mu powiedział: „Wiktor! Może byś spalił tymczasem ten papierek, ,
co?” I Wiktor poczuł to dobrze: tak jest, za wcześnie, lepiej spalić!
„Zaraz spalę, masz rację”. I poszedł do domu, żeby spalić. Ale dwóch
sympatycznych młodzieńców zawołało go, zanim jeszcze opuścił rynek:
„Wiktor Aleksiejewicz? Przejedziemy się, dobrze? I zawieźli go osobową
limuzyną na Łubiankę. Powitano go z takim zdenerwowaniem i wśród takiego
pośpiechu, że nawet nie został zrewidowany według normalnego rytuału i
była taka chwila, że imperator omal nie zniszczył swojego manifestu, gdy
znalazł się w ubikacji. Ale doszedł do wniosku, że jeszcze gorzej go
będą szarpać: gdzie go masz, gdzie? I natychmiast zawieźli go windą do
generała z pułkownikiem i generał własną ręką wyrwał mu manifest
wystający z kieszeni.
Okazało się jednak, że wystarczyło jednego przesłuchania, aby spokój
powrócił na Wielką Łubiankę: wszystko okazało się nie takie znowu
straszne. Dziesięć zatrzymań w garażu bazy transportowej, cztery w
garażu Narkomatu paliw płynnych. Śledztwo przejął jakiś podpułkownik.
Zaśmiewał się raz po raz, czytając orędzie:
– O tu, wasza cesarska mość pisze: „mojemu ministrowi rolnictwa dam
zlecenie, ażeby od razu pierwszej wiosny rozwiązał kołchozy” ale jak tu
rozdzielić inwentarz? Jakoś to nie rozpracowane: później tak tu jest
napisane: ...powiększę budownictwo mieszkaniowe i każdemu dam mieszkać
niedaleko od miejsca roboty... podwyższę zarobki robotników...”. A za
jakie ciaćki, wasza cesarska wysokość? Przecież pieniążki trzeba będzie
na maszynce odbijać? Przecież wasza wysokość raczyła skasować państwowe
pożyczki!... Albo to: „Kreml zmiotę z powierzchni ziemi”, ale gdzie też
wasza cesarska mość ulokuje swój własny rząd? A może by, na przykład,
zadowolił waszą wysokość gmach Łubianki? Czy nie łaska zwiedzić go
teraz?... Pośmiać się trochę z imperatora Wszechrosji przychodzili także
młodzi funkcjonariusze śledczy. Widzieli tylko śmieszną stronę całej tej
historii.
Nie mogliśmy się powstrzymać od uśmiechów nawet w naszej celi. „Mam
nadzieję, że nie zapomnicie o nas w 53.” – mówił Z–w, robiąc do nas oko.
Wszyscy nad nim się śmieli...
Wiktor Aleksiejewicz prostoduszny chłopak o białych brwiach i
zgrubiałych od pracy rękach, dostawszy gotowane kartofle od swojej
nieszczęsnej matki, Pelagii, częstował nas, bez dzielenia na twoje i
moje: „Jedzcie, jedzcie, towarzysze...”
Uśmiech miał wstydliwy. Rozumiał znakomicie jakie to niewspółczesne i
śmieszne – być imperatorem Wszechrosji. Ale co robić, jeśli Bóg ciebie
właśnie wybrał?!
Wkrótce zabrano go z naszej celi.
*
Gdzieś przed pierwszym maja zdjęto z okna zasłonę przeciwlotniczą, wojna
widocznie miała się ku końcowi.
Cicho było tego wieczoru na Łubiance jak nigdy. Bodajże był to drugi
dzień Wielkiej Nocy, święta zbiegły się tego roku. Oficerowie śledczy
porozchodzili się po Moskwie, na przesłuchania nikogo nie wzywano. W
ciszy słychać było, jak ktoś tam wszczął przeciw czemuś głośny protest.
Wyprowadzono go z celi do boksu (orientowaliśmy się słuchem dokąd jakie
drzwi prowadzą), i w tym boksie, przy otwartych drzwiach, długo go bito.
W gęstej ciszy wyraźnie słychać było każdy cios w brzuch i zachłystujące
się krzykiem usta.
Drugiego maja trzydzieści salw zagrzmiało nad Moskwą, co znaczyło, że
padła europejska stolica. Tylko dwie jeszcze zostały nie zdobyte Praga i
Berlin. Trzeba było zgadnąć, która.
9 maja przyniesiono obiad razem z kolacją, jak to na Łubiance zdarzało
się tylko 1 maja i 7 listopada. Tylko dzięki temu dowiedzieliśmy się, że
wojna się skończyła:
Wieczorem rąbnęli jeszcze jeden salut, trzydzieści salw. Nie było już
więcej niezdobytych stolic. Tegoż wieczoru gruchnął raz jeszcze salut
zdaje się z czterdziestu salw – i to już był koniec nad końcami.
Ponad skrajem blachy naszego okna i wszystkich innych cci Łubianki, a
także wszystkich innych okien moskiewskich więzień także my, byli jeńcy
i byli żołnierze frontowi, wpatrywaliśmy się w malowane fajerwerkami,
porznięte świetlnymi nożami reflektorów niebo.
Borys Gammerow – młodziutki kanonier artylerii przeciwczołgowej, już
zdemobilizowany, jako inwalida (nieuleczalny postrzał w płuca) już
aresztowany razem z grupą studentów, siedział tego wieczoru w
przepełnionej celi w Butyrkach, gdzie połowa więźniów byli to jeńcy i
frontowi żołnierze. Ten ostatni salut opisał on w oszczędnym
ośmiowierszu, najprostszymi słowami: jak to już leżeli na narach,
przykryci wojskowymi szynelami; jak obudził ich hałas, podnieśli głowy,
zerknęli na skraj okiennej blachy: a, tu salut; położyli się
„i znowu szynelami się przykryli”.
Tymi samymi szynelami – upapranymi gliną z okopów, popiołem z ognisk,
całymi w dziurach od niemieckich odłamków.
Nie dla nas było to Zwycięstwo. Nie dla nas – ta wiosna.
VI. TA WIOSNA
W czerwcu 1945 roku co rano i co wieczór okna Butyrskiego więzienia
szturmowane były przez spiżowe głosy orkiestr, dochodzące skądś z
daleka, z ulicy Leśnej albo z Nowosłobodzkiej. Grano wyłącznie marsze,
powtarzano je wciąż od nowa.
A myśmy stali przy otwartych, ale nieprzenikalnych oknach więzienia za
mętnozielonawymi blincami ze szkła zbrojonego i nadstawialiśmy uszu. Czy
to maszerowały oddziały wojskowe? czy może masy pracujące z radością
poświęcały swój wolny czas na ćwiczenia? – nie wiedzieliśmy dokładnie,
ale już nawet do nas dotarł słuch o przygotowaniach do wielkiego Pochodu
Zwycięstwa, który miał odbyć się na Placu Czerwonym 22 czerwca, w
czwartą rocznicę wybuchu wojny.
Nie mogą ukoronować budynku te kamienic, które złożyły się na fundament,
aby tam z postękiwaniem zapadać się w ziemię. Ale nawet honorowego
spoczywania w fundamencie odmówiono tym, którzy, bezmyślnie porzuceni,
nadstawili swoje nieszczęsne łby i nieszczęsne żebra na pierwsze ciosy
tej wojny, przegradzając drogę cudzemu zwycięstwu.
„Czym są dla zdrajcy te błogie dźwięki!...”
Ta wiosna 45. roku w naszych więzieniach była przede wszystkim wiosną
rosyjskich jeńców. Płynęli przez więzienia Związku nieogarnionymi,
gęstymi szarymi ławicami, na kształt śledzi atlantyckich. Pierwszym
zwiastunem takiej ławicy był dla mnie Jurij Jewtuchowicz. Teraz zaś ze
wszystkich stron otaczał mnie ich ruch – zwarty, zdecydowany, jakby
świadomy swego przeznaczenia.
Nie tylko jeńcy przechodzili przez te cele – płyną! strumień tych
wszystkich, którzy zdążyli pomieszkać w Europie: i emigranci z czasów
wojny domowej; i robotnicy OST–u z czasów tej wojny z Niemcami; i
oficerowie Armii Czerwonej formułujący sądy zbyt ostre i przenikliwe,
które mogły napędzić Stalinowi strachu, czy aby nie chcą oni zawlec przy
powrocie z europejskiej kampanii – europejskich swobód, tak, jak to już
się raz stało przed stu dwudziestu laty. Ale najwięcej było jeńców. A
wśród jeńców różnego wieku – większość złożona była z moich rówieśników,
nawet nie moich, lecz rówieśników Październi-ka – tych, którzy urodzili
się razem z Październikiem, którzy w 1937 roku, niestropieni wcale,
walili hurmą na manifestacje z powodu dwudziestej rocznicy – i których
rocznik, właśnie na początku wojny, tworzył trzon kadrowej armii,
rozszastanej w ciągu paru tygodni.
Tak oto więzienna wiosna, marudnie wlokąca się przy dźwiękach marszowej
muzyki, stała się czasem porachunku dla mego pokolenia.
To nam śpiewano nad kolebką: „Cała władza w ręce Rad!”. To my, opaloną
rączką dziecięcą sięgaliśmy po trąbkę pionierską i na hasło „Bądźcie
gotowi!” dawaliśmy odzew „Zawsze gotowi!”. To myśmy przemycali broń do
Buchenwaldu i tam wstępowali do partii komunistycznej. I oto teraz
znaleźliśmy się na straconej pozycji tylko za to, że jednak zostaliśmy
przy życiu.
Jeszcze w chwili, gdy przecinaliśmy Prusy Wschodnie, widziałem ponure
szeregi wracających do domu byłych jeńców – jedynych, którzy byli
markotni, podczas gdy wszyscy wokół się radowali – i już wówczas uderzał
mnie ich smutek – chociaż jeszcze nie rozumiałem jego przyczyny.
Zeskakiwałem na ziemię, zbliżałem się do tych dobrowolnie sformowanych
oddziałków (czemu szli szeregiem? Dlaczego ustawiali się karnie?,
przecież nikt ich nie zmuszał, jeńcy wszystkich armii wracali samopas!
Nasi zaś chcieli wrócić możliwie najpotulniej...). Miałem na mundurze
kapitańskie naramienniki, a nosząc je, nadto – w drodze, nie łatwo było
dostać odpowiedź: czemu są tak markotni? Ale oto los skojarzył mnie z
tymi jeńcami, maszerowałem razem z nimi z kontrwywiadu armii do
kontrwywiadu frontu, tam posłuchałem po raz pierwszy ich opowieści –
jeszcze dla mnie niejasnych później naświetlił mi to szerzej Jurij
Jewluchowicz. teraz zaś, pod sklepieniem ceglastoczerwonej Butyrskiej
warowni, poczułem, że tą historią kilku milionów rosyjskich jeńców
przebity jestem na wskroś, jak karakon szpilką. Historia mojego własnego
pójścia do więzienia wydala mi się błaha, wybiłem sobie z głowy żal po
zerwanych naramiennikach. Tylko przypadkiem nie znalazłem się tam, gdzie
znaleźli się moi rówieśnicy. Zrozumiałem, że mam obowiązek podstawić
ramię pod skraj tego ciężaru, który dźwigają oni – i nieść do ostatka,
póki nas nie przygniecie. Tak poczułem się teraz, jakbym razem z tymi
chłopakami dostał się do niewoli na sołowiowskiej przeprawie, w
charkowskim worku, w kierczeńskich kamieniołomach; jakbym z rękoma do
tyłu – niósł swoją sowiecką dumę za druty obozu koncentracyjnego! jakbym
godzinami czekał na mrozie w kolejce po chochlę wystygłej erzac–kawy i
padał trupem na ziemię, nie dochodząc do kotła; jakbym w Oflagu 68
(Suwałki) rył sobie rękoma i wieczkiem menażki dzwonowatą jamę (węższą u
góry), żeby nie zimować pod odkrytym niebem; i jakby to do mnie,
umierającego, podpełzał inny, zdziczały już jeniec, aby ogryźć moje
niewystygłe jeszcze ramię; i jakby to do mego konającego mózgu
przenikało przekonanie, jaśniejsze z każdym dniem rosnącego głodu, nie
odstępujące człowieka ani w baraku tyfusowym, ani pod drutami
sąsiedniego obozu angielskiego – że Rosja Sowiecka wyrzekła się swoich
zdychających dzieci. „Synowie Rosji dumni” – tak, potrzebni jej byli
oni, póki rzucali się pod czołgi, póki można było jeszcze poderwać ich
do ataku. Ale żywić ich w niewoli? Zbyteczne gęby. I niepotrzebni
świadkowie haniebnych porażek.
Czasem chciałby człowiek skłamać, ale język nie pozwala. Ludzi tych
uznano za zdrajców, ale język sprawił, że zaistniała tu myląca
dwuznaczność, to język kazał pobłądzić śledczym, prokuratorom i sędziom.
I sami skazańcy, i całe społeczeństwo, i gazety powtórzyły i utrwaliły
tę dwuznaczność, niechcący dając świadectwo prawdzie: tych ludzi
oskarżano o to, że zdradzili – kogo? – Ojczyznę, ale nikt nie mówił o
nich nawet w aktach sądowych inaczej, jak skrótowo – „zdrajcy Ojczyzny”.
Czyi zdrajcy? – Ojczyzny!
Tyś rzekł! To nie byli ci, co zdradzali ją, to byli j ej zdrajcy, jej
rodzeni zdrajcy. To nie oni, nieszczęśni, zdradzili Ojczyznę, nie, to
Ojczyzna ich zdradziła, zdradziła z wyrachowania, a przy tym
TRZYKROTNIE.
Pierwszy raz – gdy przez swoją nieudolność wydała ich wrogom na polu
bitwy – gdy rząd, wybraniec Ojczyzny, uczynił wszystko, co było w jego
mocy, aby wojnę przegrać: zniszczył linie umocnień, wystawił lotnictwo
na miażdżące ciosy, rozmontował czołgi i artylerię, pozbawił wojsko
zdolnych generałów i zabronił armii odpierać nacisk nieprzyjaciela.
Jeńcy – to byli właśnie ci, na których ciała spadł ten cios, którzy
swymi ciałami zatrzymali Wehrmacht.
Po raz wtóry zdradziła ich Ojczyzna bezlitośnie, gdy pozwoliła im
zdychać w niewoli bez pomocy.
I po raz trzeci niegodziwie ich zdradziła, łudząc macierzyńską miłością
(„Ojczyzna przebacza! Ojczyzna was wzywa!”), by zarzucić im stryk już na
granicy.
Zdaje się, że dosyć podłości dokonano i widziano u nas w ciągu tysiąca
stu lat istnienia naszej państwowości – ale czy była wśród nich podłość
tak wielomilionowa: zdradzić własnych żołnierzy i obwieścić
jednocześnie, że to oni są zdrajcami?!
Jakże łatwo skreśliliśmy ich z naszego rachunku: zdradził? – hańba! –
skreślić! Ależ jeszcze przed nami skreślił ich nasz Ojciec: kwiat
moskiewskiej inteligencji rzucił pod Wiaźmę, oddał na rzeź z berdankami
z 1866 roku w ręku, przy tym jedna przypadała na pięciu (gdzie Lew
Tołstoj, który nam to Borodino opisze?). A jednym tępym poślizgiem
grubego, krótkiego palca Wielki Strateg przeprawił przez cieśninę
kierczeńską na Krym w grudniu 1941 roku – bezmyślnie, tylko po to, by
mieć na Nowy Rok efektowny komunikat – STO DWADZIEŚCIA TYSIĘCY NASZYCH
CHŁOPCÓW – tylu niemal, ilu było w całym woj-sku rosyjskim pod
Borodinem, i w rezultacie wszystkich ich bez walki oddał Niemcom.
A jednak, nie wiedzieć czemu, nie on jest zdrajcą, tylko oni.
(Jakże łatwo poddajemy się sugestii przezwisk, jak łatwo przystaliśmy na
to, by uważać tych zdradzonych – za zdrajców! W jednej z butyrskich cel
siedział tamtej wiosny stary Lebiediew, metalurg, profesor, ale
wyglądający na rosłego robociarza manufaktur Demidowa z zeszłego lub
nawet osiemnastego wieku. Był barczysty, o szerokim czole, z brodą godną
Pugaczowa, a łapsko miał wprost stworzone do podnoszenia czteropudowych
cebrów. W celi nosił szary, wypłowiały kitel roboczy wprost na
bieliźnie, był nieochędóżny i mogło się zdawać, że jest jakimś
więziennym robotnikiem pomocniczym – póki nie siadał do czytania.
Wyraz władczego zamyślenia pojawiał się wtedy z nawyku na jego twarzy.
Otaczało go często kółko słuchaczy, o metalurgii mówił niewiele,
natomiast swoim litaurowym basem klarował nam, że Stalin – to taki sam
pies, jak Iwan Groźny: „Strzelaj! dław! nie zastanawiaj się!”, że Górki
to mazgaj, blagier i adwokat oprawców. Podziwiałem tego Lebiediewa:
zdawało się, że cały naród rosyjski stoi przede mną, wcielony w ten
krzepki tułów, w ten mądry łeb, w te ręce i nogi oracza. Ileż on już
przemyślał! – Uczyłem się od niego rozumienia świata – i nagle on
właśnie, rąbiąc łapą jak toporem, zagrzmiał, że paragraf jeden be to
zdrajcy kraju i że nie zasługują na przebaczenie. A Jeden be tłoczyli
się wokół na narach. Ach, jak im ciężko to było słyszeć! Stary perorował
stanowczym tonem w imieniu Rusi pracującej w polu i przy warsztacie – a
im trudno było i wstyd bronić się jeszcze z tej nowej strony. W ich
obronie spór ze starym wszcząć musiałem ja i jeszcze dwóch chłopców
siedzących „z dziesiątego paragrafu”. Ale jakiż to stopień osiągnęło
zaćmienie, powodowane przez mono-tonne, upaństwowione łgarstwo! Nawet
najbardziej pojętni z nas zdolni są do ogarnięcia tylko tej części
prawdy, o którą rozkwasili sobie własną gębę.
Ileż to wojen prowadziła Rosja (lepiej byłoby – nieco mniej), a czy
wielu zdrajców miała w ciągu tych wszystkich wojen? Czy stwierdził
ktokolwiek, by duch zdrady gnieździł się w sercu żołnierza rosyjskiego?
Ale oto – po zbudowaniu najsprawiedliwszego w świecie ustroju zaczęła
się najsprawiedliwsza z wojen – i nagle te miliony zdrajców, wywodzących
się z najgłębszych pokładów społecznych, z prostego ludu. Jak to
zrozumieć? Jak objaśnić?
Obok nas walczyła z Hitlerem kapitalistyczna Anglia, kraj, w którym
nędza i cierpienia klasy robotniczej opisane zostały tak wymownie przez
Marksa – i dlaczegóż to podczas tej wojny znalazł się wśród nich tylko
jeden zdrajca, kupczyk „lord Hau–Hau”? U nas zaś miliony?
Aż strach otworzyć usta. A może wszystko zależy od ustroju państwa?...
Już pewne stare nasze przysłowie usprawiedliwiało pójście do niewoli:
„Jeniec choć głos poda, a zabity milczy”. Za cara Aleksego
Michajłowicza, kto wycierpiał jarzmo niewoli, ten mógł dostać
szlachectwo! Wymienić swoich jeńców, przygarnąć ich i otoczyć ciepłem –
było sprawą publicznej troski podczas WSZYSTKICH wojen, które później
nastąpiły. Każda ucieczka z niewoli sławiona była jako akt najwyższej
odwagi. Przez całą pierwszą wojnę światową trwała w Rosji zbiórka na
pomoc dla naszych jeńców, nasze siostry miłosierdzia przepuszczane były
przez front, do Niemiec, do naszych jeńców i gazety w każdym numerze
przypominały czytelnikom, że ich rodacy cierpią w okrutnej niewoli.
Wszystkie narody Zachodu robiły to samo także podczas tej wojny: paczki,
listy, pomoc wszelkiego rodzaju swobodnie płynęła poprzez kraje
neutralne. Jeńcy z armii zachodnich nie poniżali się do wylizywania
niemieckich kotłów, z niemiecką strażą rozmawiali wyniośle. Zachodnie
rządy zaliczały swoim znajdującym się w niewoli żołnierzom i staż
służbowy, i regularne awanse, i nawet zaległy żołd.
Jedynie żołnierz jedynej w świecie Czerwonej Armii nigdy się nie
poddaje! – tak napisane było w regulaminie („Jewan plen nicht” – tak
krzyczeli Niemcy ze swoich okopów) – ale kto mógł sobie wyobrazić cały
sens tego?! Jest wojna, jest śmierć – a niewoli nie ma! – to dopiero
odkrycie! To znaczy: idź na pewną śmierć, my za to jeszcze pożyjemy. Ale
jeśli nawet stracisz nogi, pójdziesz do niewoli i wrócisz z niej na
szczudłach (Iwanów z Leningradu, dowódca plutonu karabinów maszynowych
podczas wojny fińskiej, później – więzień Ust’wymłagu) – to też cię
oddamy pod sąd.
Jedynie nasz żołnierz, odtrącany przez własny kraj, najbardziej godny
pogardy w oczach wrogów i sojuszników, marzył o świńskiej lurze,
dostarczanej ze ścieków Trzeciej Rzeszy. Jedynie przed nim zamknięte
były na głucho drzwi, gdy chciał wrócić do domu, chociaż młode dusze
starały się nie wierzyć temu: jakiś tam artykuł 58–1–b i podczas wojny
nie ma na jego mocy mniejszej kary niż rozstrzelanie! Za to, że żołnierz
nie chciał zginąć z niemieckiej ręki, ma teraz, po powrocie z niewoli,
zginąć z ręki sowieckiej! Innym – obcy dogodzą, nam – swoi.
(Zresztą – to naiwna motywacja: za to. W żadnej epoce historii rządy nie
były grupami moralistów. Nigdy nie więziły i nie skazywały na śmierć
ludzi za coś. Więziły i zabijały po to, żeby się odechciało Wszystkich
tych jeńców wsadzono, rzecz jasna, nie za zdradę kraju, bowiem nawet
durnie zdawali sobie sprawę, że tylko własowców można sądzić za zdradę.
Wsadzono tych wszystkich po to, żeby im się odechciało wspominać Europę
w rodzinnej okolicy. Co z oczu, to i z serca...).
Tak więc, jakież to drogi wyjścia mieli rosyjscy jeńcy? Zgodną z prawem
– tylko jedną: paść i pozwolić się rozdeptać. Każda trawka kruchym swoim
źdźbłem stara się wybić ku górze, aby żyć. A ty – leż i daj się
stratować. Mniejsza, że po czasie – umrzyj teraz, skoroś nie mógł zginąć
na polu walki, to przynajmniej nie będą cię sądzić.
Śpią żołnierze. Swoje rzekli.
Już na wieki mają rację.
Wszystkie zaś, wszystkie inne drogi, jakie mógłbyś wytyczyć w
zdesperowanej wyobraźni – wszystkie one prowadzą do konfliktu z Prawem.
Ucieczka do kraju – przez druty obozowe, przez pół Niemiec, potem przez
Polskę, albo przez Bałkany – prowadziła prosto do SMIERSZ–a i na ławę
oskarżonych: jak to, udało ci się uciec, gdy inni nie mogli? Coś tu nie
gra! Gadaj, gadzie, z jakim zleceniem cię tu przysłali? (Michał
Burnacew,
Paweł Bondarenko i tylu, tylu innych).
Ucieczka do zachodnich partyzantów, do oddziałów Ruchu Oporu tylko
odsuwa chwilę, gdy miałeś stanąć przed sądem i otrzymać godziwą karę;
ale ona też czyniła z ciebie element jeszcze bardziej niebezpieczny:
żyjąc na swobodzie wśród Europejczyków mogłeś zarazić się od nich
szkodliwymi nastrojami. Jeżeliś ponadto nie bał się uciekać, a później –
walczyć, to jesteś widać człowiekiem zdecydowanym, a więc podwójnie
niebezpiecznym dla kraju.
Starać się przetrwać w obozie kosztem swoich rodaków i towarzyszy? Stać
się obozowym policjantem, nadzorcą, pomocnikiem Niemców i śmierci?
Stalinowskie prawo nie karało za to surowiej, niż za udział w siłach
Ruchu Oporu – ten sam artykuł, ten sam wymiar kary (i można domyśleć się
przyczyny: taki człowiek jest mniej niebezpieczny!) Ale prawo moralne,
niewiadomym sposobem nam zaszczepione, zabraniało tej drogi wszystkim,
prócz nikczemników.
Odrzucając te cztery skrajne wyjścia, nierealne, albo nie do przyjęcia,
miało się jeszcze piąte: czekać na werbowników, czekać, czy cię gdzieś
nie wezmą.
Czasami na szczęście, przyjeżdżali pełnomocnicy z okręgów rolniczych i
werbowali parobków do bauerów. albo z różnych firm – i wyławiali sobie
inżynierów i robotników. Stalinowski, najwyższy imperatyw nakazywał
także tutaj zaprzeć się swojego inżynierskiego fachu, ukryć, że jesteś
wykwalifikowanym robotnikiem. Jako konstruktor czy elektryk – mogłeś
zachować patriotyczną czystość tylko wtedy, gdy godziłeś się zostać w
łagrze, żeby kopać ziemię, gnić żywcem i grzebać w śmietnisku. W takim
wypadku, za normalną zdradę kraju z dumnie podniesioną głową mogłeś
dostać dziesięć lat i pięć kagańca. Natomiast za zdradę kraju, obciążoną
pracą na rzecz wroga, przy tym jeszcze – w swoim fachu – spadała na
twoją pochyloną głowę kara dziesięciu lat z dodatkiem pięciu lat
kagańca!
Była to właśnie ta jubilerska subtelność hipopotama, którą Stalin tak
się odznaczał!
Czasem przyjeżdżali werbownicy zupełnie innego rodzaju – Rosjanie,
zwykle niedawni czerwoni politrucy; białogwardziści do tej roboty się
nie brali. Werbownicy zwoływali w obozie wiec, obrzucali wymysłami
władzę sowiecką – i wzywali do zapisywania się do szkół szpiegowskich
albo do oddziałów własowskich.
Kto nie głodował tak jak nasi jeńcy, nie żarł nietoperzy przylatujących
do obozu, nie warzył sobie polewki ze starych zelówek, ten chyba nie
zrozumie, jak niesłychanej, materialnej mocy nabiera każdy apel, każdy
argument, jeśli wspiera go dymiąca za bramą obozu kuchnia polowa, i gdy
każdy zgłaszający się karmiony jest natychmiast do syta kaszą – choćby
raz! choćby jeszcze tylko ten jeden raz w życiu!
Ale prócz parującej kaszy w apelach werbownika był jeszcze miraż
wolności i prawdziwego życia, i mniejsza o to, dokąd ludzi werbował! Do
batalionów Własowa. Do kozackich pułków Krasnowa. Do batalionów pracy,
betonujących przyszły Wał Atlantycki. Na fiordy Norwegii. Na pustynie
Libii. Do „Hiwi” – Hilfswillige – na dobrowolnych pomocników Wehrmachtu
(12 Hiwi było w każdej niemieckiej kompanii). Wreszcie – do oddziałów
wiejskich policajów, żeby ścigać i wyłapywać partyzantów (wielu z tych
ostatnich również Ojczyzna się wyrzeknie). Dokądkolwiek bądź,
gdziekolwiek zechcą – byleby tylko nie zdychać tu jak poniechane bydlę.
Człowieka, którego doprowadziliśmy do tego, że musi żreć nietoperze –
myśmy sami zwolnili z wszelkich zobowiązań, nie tylko wobec ojczyzny,
lecz także wobec Ludzkości!
I ci nasi chłopcy, którzy z obozów jenieckich szli na zew werbownika,
żeby zostać tymczasowymi szpiegami, jeszcze nie wyciągali skrajnych
wniosków ze swego opuszczenia, jeszcze postępowali z maksymalnym
patriotyzmem. Widzieli w tym najprostszy sposób wyrwania się z obozu.
Wszyscy – prawie bez wyjątku – wyobrażali sobie, że gdy tylko Niemcy
przerzucą ich na sowiecką stronę – będą mogli natychmiast zameldować się
u swoich władz, przekazać swoje aparaty i instrukcje, razem z
dobrodusznym dowództwem pośmiać się nad głupimi Niemcami, wdziać
sowieckie mundury i żwawo wrócić do bojowych szeregów. Powiedzcież – CZY
PO LUDZKU MOŻNA BYŁO SPODZIEWAĆ SIĘ CZEGO INNEGO?
To byli prości chłopcy, wielu z nich widziałem – o poczciwych, krągłych
twarzach, mówiący miłą wiacką albo włodzimirską gwarą. Dziarsko szli na
szpiegowskie kursy, mając za sobą po cztery – pięć klas wiejskiej szkoły
i żadnego doświadczenia z busolą i mapami.
Tak oto i tylko tak wyobrażali sobie oni swoją drogę wyjścia. Jak zatem
głupie i kosztowne dla niemieckiego dowództwa było to całe
przedsięwzięcie. A jednak – nie! Hitler wiedział w jaką kartę wyjść
znając swego brata – samodzierżcę! Szpiegomania była jednym z naczelnych
rysów stalinowskiego obłędu. Stalinowi wydawało się, że jego kraj roi
się od szpiegów. Wszyscy Chińczycy, mieszkający na Dalekim Wschodzie
dostali szpiegowski paragraf 58–6 i wtrąceni zostali do północnych
obozów na rychłe wymarcie. Ten sam los czekał Chińczyków – uczestników
wojny domowej, jeśli nie zdołali zawczasu umknąć. Kilkaset tysięcy
Koreańczyków zesłano do Kazachstanu, bo też byli o to samo podejrzani.
Każdy obywatel sowiecki, który kiedykolwiek był za granicą, który
zwolnił kroku przechodząc obok hotelu „Inturist”, który uwieczniony
został na fotografii obok cudzoziemca, albo sam sfotografował jakiś
budynek miejski (Złote Wrota w mieście Władimir) – oskarżany bywał o to
samo. Kto za długo się gapił na tory kolejowe, na wiadukt, na komin
fabryczny – oskarżany był o to samo. Wszyscy, tak liczni, komuniści
zagraniczni, którzy zasiedzieli się w Związku Sowieckim, wszyscy
wybitniejsi i pomniejsi kominternowcy, bez wyjątku, bez różnic
indywidualnych – oskarżani byli przede wszystkim o szpiegostwo.
I strzelcom łotewskim, najwierniejszym bagnetom pierwszych lat rewolucji
– wsadzanym pod rząd w 1937 roku, też zarzucano szpiegostwo! Stalin
jakby odwrócił i zwielokrotnił słynną dewizę kokietki Katarzyny: wolał
zgnoić dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu, niż przeoczyć choćby
jednego prawdziwego szpiega. Jak więc można było zaufać rosyjskim
żołnierzom, którzy naprawdę byli w rękach niemieckiego wywiadu?! I co to
za ulga dla oprawców z MGB, że ci, walący tysiącami z Europy żołnierze,
wcale nie ukrywają, iż są dobrowolnie zwerbowanymi szpiegami! Co za
uderzające potwierdzenia diagnozy Mędrca nad Mędrcami! Tuście nam,
tuście nam, durnie! Paragraf i nagrodę już dawno dla was mamy!
Ale tu czas zapytać: czy byli tacy, którzy nie poszli jednak na żaden
lep; i nigdzie u Niemców nie pracowali w swoim fachu; i nie byli
obozowymi ordenerami; i całą wojnę przesiedzieli w obozie jeńców, nie
wytykając nosa – a jednak nie zmarli, choć to prawie nie do wiary?! Na
przykład – majstrując zapalniczki z odpadków metalowych, jak
inżynierowie–elektrycy, Mikołaj Andriejewicz Siemionow i Fiodor
Fiodorowicz Karpow, którzy w ten sposób sobie dorabiali. Czyżby nawet im
Ojczyzna nie wybaczyła pójścia do niewoli?
Otóż nie, nie wybaczyła! Zarówno z Siemionowem jak i z Karpowem
poznaliśmy się w Butyrkach, kiedy już dostali oni swoje regularne...
ile? domyślny czytelnik już wie: dziesięć plus pięć kagańca. Będąc
błyskotliwymi fachowcami ODRZUCILI oni jednak niemieckie propozycje, by
pracować w swojej dziedzinie. A w 41. roku młody lejtnant Siemionow
poszedł na front OCHOTNICZO. A w 42. roku miał jeszcze u pasa pustą
pochwę zamiast pistoletu (śledczy nie mógł zrozumieć, dlaczego Siemionow
nie zastrzelił się z tej kabury). A z niewoli uciekał on TRZYKROTNIE. A
w 45. roku, po wyzwoleniu z obozu koncentracyjnego, posłano go do karnej
kompanii, wsadzono na skorupę czołgu (desant czołgowy), wziął w ten
sposób udział w SZTURMIE BERLINA, otrzymał order CZERWONEJ GWIAZDY i
dopiero wtedy został ostatecznie wzięty pod klucz i dostał wyrok. Oto
jest zwierciadło naszej Nemezis.
Mało który z naszych jeńców przekroczył sowiecką granicę jako wolny
człowiek, a jeśli w rozgardiaszu zdołał się prześliznąć, to wzięty był
później – choćby w latach 1946–47. Jednych brano na punktach spędu w
Niemczech. Innych jakby nie zamykano od razu, ale od granicy byli oni
już wiezieni w towarowych wagonach pod konwojem – do jednego z licznych,
rozrzuconych po całym kraju Obozów Kontrolno–Filtracyjnych. Obozy te
niczym nie różniły się od zwykłych, chyba tym, że ich mieszkańcy jeszcze
nie mieli wyroków i powinni byli otrzymacie dopiero w obozie. Wszystkie
te obozy mieściły się też przy jakimś zakładzie produkcyjnym – przy
fabryce, kopalni, budowie – i byli jeńcy, oglądający kraj przez takie
same druty, przez jakie oglądali Niemcy, od pierwszego dnia mogli
włączyć się w 10–godzinny dzień pracy. Po fajrancie – wieczorami i
nocami – poddanych kontroli żołnierzy przesłuchiwano i po to w każdym
obozie była bardzo znaczna liczba oficerów operacyjnych i śledczych. Jak
zwykle śledztwo zaczynało się od twierdzenia, że na pewno jesteś winien.
Ty zaś, nie wychodząc za druty, powinieneś był wykazać, że nie jesteś
winien. Mogłeś w tym celu jedynie powoływać się na świadków – innych
jeńców, ci zaś mogli być wcale nie w tym samym obozie, tylko za siódmą
górą – i oto agenci operacyjni z Kemerowa posyłali kwestionariusze
agentom z Solikamska, ci badali świadków – posyłali odpowiedzi i nowe
pytania, po czym byłeś znów przesłuchiwany – z kolei jako świadek.
Wprawdzie na wyjaśnieniach mijał rok, czy dwa – ale przecież kraj nie
tracił na tym nic: toć co dzień wydobywałeś swoją porcję węgla. I jeżeli
ktoś ze świadków złożył na twój temat jakieś niewyraźne zeznanie albo
jeśli twoi świadkowie już umarli – to mogłeś mieć pretensje tylko do
siebie samego tu już trafiłeś do rubryki zdrajców kraju i sesja
wyjazdowa trybunału wrzepiała ci twoją dychę. Jeśli zaś w żaden sposób
nie udawało się zaprzeczyć, żeś jednak Niemcom tak jakby nie pomagał, a
co najważniejsze – nie zdążyłeś zobaczyć na oczy Amerykan i Anglików
(jeśli zostałeś wyzwolony nie przez nas, tylko przez NICH – była to
okoliczność bardzo obciążająca) – wówczas oficerowie operacyjni
decydowali, jaki stopień izolacji ci się należy. Niektórym nakazywano
zmianę miejsca zamieszkania (to zawsze burzy kontakty danego osobnika z
jego otoczeniem, czyni go mniej odpornym). Innym wspaniałomyślnie
proponowali pracę w WOCHR, to znaczy w zmilitaryzowanej ochronie obozów:
zachowując formalnie wolność, człowiek traci jednak swobodę ruchów i
osiedla się w głuszy. Trzecim zaś ściskali prawicę i – chociaż za samo
pójście do niewoli taki człowiek właściwie zasługiwał na rozstrzelanie –
humanitarnie pozwalali mu jechać do domu. Ale taki jeden cieszy się
trochę za wcześnie! Wyprzedzając jego własny przyjazd, tajnymi kanałami
specoddziałów poleciało już jego dossier do ojczystego grodu. Tacy
ludzie i tak na zawsze już zaliczeni byli do n i e naszych i przy okazji
najbliższej fali masowych aresztowań, na przykład w latach 48–49, szli
pod klucz, choćby na mocy paragrafu o agitacji, albo jakiegoś innego
odpowiedniego; siedziałem również z takimi.
„Ech, gdybym to ja wiedział!...” – to była najpopularniejsza piosenka
cel więziennych tej wiosny. Gdybym to ja wiedział, że tak będę powitany!
Że tak mnie oszukają! Że taki los mnie czeka! – czy w ogóle wracałbym do
kraju? Za nic! Przedarłbym się do Szwajcarii, do Francji! Uciekłbym za
morze! za trzy oceany!
Co roztropniejsi korygowali: omyłka popełniona została wcześniej! Nie
trzeba było w 41. roku pchać się na pierwszą linię. Gdyby człowiek
wiedział, to by w domu siedział.
Trzeba było urządzić się na tyłach od samego początku, byłby spokój,
teraz oni są bohaterami. A już najlepiej, powiadali, było zostać
dezerterem: i skóra cała, to już gwarantowane, i dychy im nie dają,
tylko osiem, siedem lat, a w obozie żadnej funkcji człowiekowi nie
odmówią – dezerter to przecież nie wróg, nie zdrajca, nie polityczny, to
swój człowiek, pospolita k. Odpowiadano im zapalczywie, że za to
dezerterzy będą musieli wszystkie te lata odsiedzieć i zgnić w obozie,
bo nikt im nie wybaczy. A dla nas – amnestia niedługo będzie, wszystkich
nas wypuszczą. (Nie znali wtedy jeszcze głównego dezerterskiego
przywileju!...).
Ci zaś, którzy wpadli z tego samego 10 paragrafu, wzięci z własnego
mieszkania, albo z szeregów armii – ci często–gęsto nawet zazdrościli:
diabli wiedzą! za te same pieniądze (takie same dziesięć lat) ileż te
chłopaki ciekawych rzeczy widziały, gdzie ich tylko nie było! A my tak
już zdechniemy w obozie, nie zobaczywszy nic, prócz swoich śmierdzących
schodów. (Zresztą, ci z artykułu 58–10 ledwie ukrywali swoje radosne
przeczucie, że właśnie oni zostaną amnestionowani wcześniej niż wszyscy
inni!).
Nie wzdychali „ech, gdybym to ja wiedział” (bo wiedzieli, na co idą),
nie czekali ani zmiłowania, ani amnestii – tylko własowcy.
*
Długo już przed naszym nieoczekiwanym spotkaniem na więziennych narach
wiedziałem coś o nich, nie mogąc ich zrozumieć.
Na początku to były zmoczone wiele razy słotą i wiele razy wysuszone
słońcem ulotki, zawieruszone w wysokich, trzeci rok niekoszonych trawach
przyfrontowego pasa pod Orłem. Na ulotkach było zdjęcie generała Własowa
i jego biografia. Nieostra fotografia przedstawiała facjatę na oko sytą
i pewną siebie, jak u wszystkich naszych generałów nowej formacji
(prawda wyglądała inaczej: Własow był wysoki i szczupły, a na lepszych
fotografiach można było dostrzec, że wygląda raczej na chłopskiego syna,
który bywał już w szkołach i kupił sobie rogowe okulary.) Z biografii
mogło wynikać, że ta pewność siebie miała jakieś przyczyny: w latach,
gdy szalała epidemia aresztów, Własow służył jako doradca wojskowy u
Czang Kaj–szeka. Ale czy w ogóle można było wierzyć jakiemukolwiek
zdaniu tej ulotki?
Andriej Andriejewicz Własow urodził się w 1900 roku w rodzinie chłopa z
gubernii Niżegorodzkiej. Dzięki pomocy brata, wiejskiego nauczyciela,
zdołał skończyć niższe seminarium duchowne w Niżnym Nowgorodzie, ale
wyższego już nie skończył, zaczęła się bowiem rewolucja. Wiosną 1919
roku powołany zostaje do Czerwonej Armii, pod koniec tegoż roku był już
dowódcą plutonu na froncie denikinowskim, a gdy skończyła się wojna
domowa, był dowódcą kompanii i został w szeregach. W 1928 roku ukończył
kursy „Wystrzał” i przeniesiony został do roboty w sztabie. W 1930
wstąpił do WKP(b), co otworzyło mu drogę do dalszej kariery. W 1938, już
jako dowódca pułku, wysłany został do Chin w charakterze doradcy
wojskowego. Nie związany, jak widać, z wyższymi kręgami partyjnymi i
sztabowymi, siłą rzeczy znalazł się w tym stalinowskim „drugim rzucie”,
który miał zastąpić wyrżniętych komandarmów, komdywów i kombrygów. W
1939 roku dostał dywizję, a w 1940, przy pierwszych nominacjach na
„nowe” (stare) stopnie wojskowe, dostał rangę generała–majora. Z
dalszego biegu wydarzeń zdaje się wynikać, że wśród generałów nowego
rzutu, w znacznej części tępych i niedoświadczonych, Własow okazał się
jednym z najzdolniejszych. Jego 99 dywizja strzelecka, znana dawniej
jako najgorzej wyszkolona w całej Armii Czerwonej, wkrótce została
przykładnie odznaczona orderem „Czerwonej Gwiazdy”, a na początku wojny
nie została zaskoczona znienacka przez napad hitlerowski, przeciwnie:
podczas gdy trwał nasz generalny odwrót na wschód, dywizja ta posunęła
się na zachód, odbiła Przemyśl i sześć dni go broniła. Szybko
przeskoczywszy stanowisko dowód-cy korpusu, Własow pod Kijowem, w 1941
roku, dowodził już 37 Armią. Z ogromnego worka kijowskiego wyrwał się na
czele dużego oddziału. W listopadzie dostał od Stalina 20 Armię, włączył
się z punktu do bitwy na zachód od podmoskiewskiej miejscowości Chimki,
kontratakując doszedł do Rżewa i stał się jednym z tych, co uratowali
Moskwy. (W komuni-kacie Sowinform–biura z 12 grudnia kolejność nazwisk
generalskich jest następująca: Żuków, Leluszenko, Kuzniecow, Własow,
Rokossowski...). Z typową dla tych miesięcy szybkością zdążył zostać
zastępcą dowódcy frontu Wołchowskiego (Miereckowa) w marcu zaś, kiedy
nasz sztab lekkomyślnie dopuścił do odcięcia 2 Armii Szturmowej,
starającej się przełamać blokadę oblężonego Leningradu, Własow objął jej
dowództwo, gdy cała ta grupa była już w ”worku”. Ostatnie zimowe szlaki
nie ustąpiły jeszcze miejsca roztopom, ale Stalin …zabronił cofania się;
przeciwnie, pchał do natarcia armię (która zapędziła się niebezpiecznie
w głąb nieprzyjacielskich pozycji), do natarcia po rozkisłych moczarach,
bez zaopatrzenia, bez dostaw broni, bez pomocy lotniczej. Po
dwumiesięcznym głodzie i morze (żołnierze tej armii opowiadali mi potem
w butyrskich celach, że zdechłym, gnijącym już koniom zestrugiwali
kopyta, gotowali te rogowe wióry i tym się żywili) – 14 maja 1942
zaczęło się niemieckie natarcie koncentryczne przeciw otoczonej armii. A
w powietrzu, ma się rozumieć, tylko niemieckie samoloty. I dopiero
wtedy, jak na urągowisko, nadszedł rozkaz Stalina, pozwalający na
cofnięcie się za rzekę Wołchow. I jeszcze trwały – do początków lipca –
te beznadziejne próby przedarcia się.
Tak (powtarzając jakby losy rosyjskiej 2 Armii generała Samsonowa, z
podobną bezmyślnością wrzuconej do kotła) zginęła 2 Szturmowa Własowa.
Pewno, że tu była zdrada! Pewno, że było tu okrutne zaprzaństwo ale ze
strony Stalina. Zdrada – to niekoniecznie zaprzedanie się za pieniądze.
Ignorancja i niechlujstwo w trakcie przygotowań do wojny, niezdarność i
tchórzostwo na początku działań, bezmyślne poświęcenie całych armii i
korpusów, byle tylko dodać blasku swoim marszałkowskim szlifom – jakiej
jeszcze większej zdrady może dopuścić się naczelny dowódca?
W przeciwieństwie do Samsonowa, Własow nie popełnił samobójstwa, tułał
się czas jakiś po lasach i bagnach, aby wreszcie pójść do niewoli 12
lipca, w rejonie Siwerskiej. Wkrótce znalazł się w Winnicy, w specjalnym
obozie dla wyższych oficerów, zorganizowanym przez hrabiego von
Stauffenberga – późniejszego spiskowca, tego, który dokonał zamachu na
Hitlera. Opieka opozycyjnych, niemieckich kół wojskowych (nazwiska wielu
z tych ludzi znajdujemy wśród uczestników spisku antyhitlerowskiego i na
liście skazanych) towarzyszyła Własowowi w ciągu następnych dwóch lat.
Już po kilku pierwszych tygodniach pobytu w niewoli, Własow razem z
pułkownikiem Bojarskim, dowódcą 41 dywizji gwardyjskiej, sporządził
memorandum; twierdził w nim, że większość sowieckich obywateli i
sowieckich wojskowych przyjęłaby z radością obalenie sowieckiej władzy,
gdyby tylko Niemcy uznały nową Rosję za pełnoprawnego partnera. (Być
może na tak szybką przemianę wpłynęło również osobiste doświadczenie
Własowa: rodzice jego żony podlegli „rozkułaczeniu”; córka formalnie ich
się wyrzekła, pomagając im tylko ukradkiem.
Teraz zaś i ona, i syn tych dwojga zapłacić musieli za nowy krok
generała–jeńca: pewnego dnia zniknęli oboje w czeluściach NKWD).
Trzymając w ręku tę ulotkę trudno było od razu uwierzyć, że to człowiek
wybitny, ktoś, kto sterał życie w służbie władzy sowieckiej, a przy tym
dawno i głęboko bolał nad losem Rosji. A następne ulotki, zawiadamiające
o powstaniu ROA (Russkaja Oswoboditielnaja Armija) nie tylko napisane
były fatalną rusczyzną, lecz nadto trąciły obcym zapaszkiem, wyraźnie
niemieckim; nie tyle była w nich mowa o samej sprawie, ile o dobrej
kaszy i wesołym nastroju panującym wśród żołnierzy. Niosło od tego
ordynarną chełpliwością i nie chciało się wierzyć w istnienie tej armii.
Jeżeli rzeczywiście istniała – to jakież mogły w niej być wesołe
nastroje?... Tak łgać mógł właśnie tylko Niemiec.
W istocie żadnej ROA nie było prawie do samego końca wojny. Przez
wszystkie te lata kilkaset tysięcy ochotniczych pomocników Hilfswillige
– rozsianych było po wszystkich niemieckich oddziałach, mając pełny albo
tylko częściowy status kombatanta. Istniały także ochotnicze
antysowieckie formacje złożone z niedawnych obywateli sowieckich, ale
dowodzone przez Niemców. Pierwsi poparli Niemców Litwini (nieźleśmy im
dosolili w ciągu jednego roku!). Następnie Ukraińcy zgromadzili całą
ochotniczą dywizję SS, a Estończycy – kilka kompanii SS. Na Białej Rusi
powstała ludowa milicja dla walki przeciw partyzantom (i osiągnęła stan
stu tysięcy bagnetów)! Batalion turkiestański. Tatarski batalion na
Krymie. (I to wszystko było plonem posianym przez władzę sowiecką, na
przykład na Krymie – gdzie bezmyślnie niszczono meczety, podczas gdy
zaborcza, ale dalekowzroczna Katarzyna łożyła z państwowej kasy na ich
konstrukcję i rozbudowę. Także hitlerowcy po zdobyciu Krymu mieli dość
rozumu, aby bronić Islamu.) Skoro tylko Niemcy zagarnęli nasze
południowe prowincje, liczba ochotniczych batalionów jeszcze się
zwiększyła: powstał gruziński, ormiański, północnokaukaski i 16
kałmuckich. (A sowieckich partyzantów na tych obszarach Południa prawie
że nie było). Podczas odwrotu Niemców znad Donu, wycofał się razem z
nimi tabor kozacki liczący koło 15 tysięcy ludzi, w tym – połowa
zdolnych do noszenia broni. Pod Łoktiem (w okręgu Briańskim) w 1941
roku, jeszcze przed wkroczeniem Niemców, ludność miejscowa rozwiązała
kołchozy, zaopatrzyła się w broń dla ochrony przed sowieckimi
partyzantami, stworzyła istniejący aż do 1943 roku autonomiczny obwód
(kierował nim inżynier. K. P. Woskobojnikow) z własną zbrojną brygadą
liczącą 20 tysięcy członków, walczącą pod sztandarem ze św. Jerzym
Zwycięzcą, która przybrała nazwę RONA – Russkaja Oswoboditielnaja
Narodnaja Armija. Jednakże autentycznej, wszechrosyjskiej armii
wyzwoleńczej nie zdołano utworzyć, chociaż nie brakło fantazji ani prób
jej stworzenia – przez samych Rosjan, wzywających do walki o wyzwolenie
swego kraju i przez grupy niemieckich wojskowych średniej rangi i bez
wielkich wpływów, ale dobrze widzących, że nie da się wygrać wojny ze
Związkiem Sowieckim, prowadząc jednocześnie szaleńczą, hitlerowską
politykę zaciekłej kolonizacji. Wśród tych wojskowych sporo było Niemców
z Inflant i Kurlandii; byli wśród nich również dawni carscy oficerowie,
wyjątkowo dobrze znający rosyjską sytuację, jak kapitan
Strick–Strickfeldt. Grupa ta próbowała daremnie przekonać hitlerowskie
kierownictwo o potrzebie zawarcia niemiecko–rosyjskiego aliansu. W ich
fantazji armia miała już swoją nazwę i przyszły statut, i naszywkę z
rosyjskim krzyżem św. Andrzeja na rękawie niemieckiego munduru. W
osadzie Osintorf pod Orłem, w 1942 roku została stworzona z pomocą kilku
rosyjskich emigrantów (Iwanów, Krorhiadi, Igor Sacharow, Grigorij
Lamsdorf) tak zwana „Jednostka eksperymentalna” złożona z sowieckich
jeńców, uzbrojona w sowiecki sprzęt i nosząca sowieckie mundury, ale z
przedrewolucyjnymi epoletami i dawnym bączkiem na czapkach. Formacja ta
w końcu 1942 roku składała się z siedmiu tysięcy ludzi, podzielonych na
cztery bataliony zdolne do przekształcenia się w pułki; ludzie ci
uważali samych siebie za kadrę przyszłej RNNA – Rosyjskiej Narodowej,
Ludowej Armii. Ochotników zgłaszało się więcej, niż jednostka ta mogła
wchłonąć. Brak było tylko jednego: pewności jutra, bo nikt nie miał
zaufania do Niemców; i słusznie. W grudniu 1942 roku jednostka otrzymała
nagle rozkaz, który przewidywał, aby każdy batalion oddzielnie wszedł w
skład jakichś niemieckich oddziałów, przywdziewając niemieckie mundury.
Tej samej nocy trzystu ludzi uciekło do partyzantów.
Jesienią 1942 roku Własow podpisał proklamację o zjednoczeniu wszystkich
antybolszewickich formacji – i tej samej jesieni 1942 roku hitlerowski
Sztab Generalny odrzucił projekt grupy niższych rangą niemieckich
oficerów, wedle którego, Niemcy miały wyrzec się planu kolonizacji
Wschodu i zająć się w zamian stworzeniem rosyjskich narodowych sił.
Ledwie tedy zdecydował się na feralny wybór, ledwie zrobił pierwszy krok
na tej drodze – a już Własow okazał się potrzebny najwyżej, dla
propagandy – i tak już było do samego końca. Protegujące go kręgi
wojskowe, licząc na to, że fakt dokonany podbuduje ich teorię,
postanowiły proklamację „Smoleńskiego Komitetu” rozrzucić nad sowieckim
frontem 13 stycznia 1943 roku – a były w niej obietnice wprowadzenia
wszelkich demokratycznych swobód, zniesienia kołchozów i pracy
przymusowej. (I w tym samym miesiącu, styczniu 43. – zabroniono
formowania rosyjskich oddziałów większych niż batalion...) Choć było to
zakazane, proklamacja trafiła również do okręgów zajętych już przez
Niemców, budząc niepokój i nadzieję. Partyzanci demaskowali niemieckie
kłamstwa; nie ma żadnego Smoleńskiego Komitetu i nie ma w ogóle żadnej
Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej. Ta inicjatywa pociągnęła, za sobą
następną imprezę: agitacyjne rozjazdy Własowa wzdłuż i wszerz
okupowanych prowincji (znów na własną rękę, nie zawiadamiając Sztabu i
Hitlera; nasza mentalność, kształtowana przez totalny reżym, nie może
sobie po prostu wyobrazić takiej samowoli, u nas ani kroku nie można
uczynić bez zezwolenia najwyższej władzy, ale nasz system jest nierównie
sztywniejszy, niż był nim nawet hitlerowski, bo krzepł wtedy już przez
ćwierć wieku, a hitlerowcy usztywniali go dopiero dziesięć lat). W
płaszczu własnego kroju, niepodobnym do sortów żadnej armii świata –
brunatnej barwy, z czerwonymi generalskimi klapami, bez szamerunków i
gwiazd, Własow odbył pierwszą taką podróż w marcu 1943 roku (Smoleńsk –
Mohylów – Bobrójsk), drugą zaś w kwietniu (Ryga – Pieczory. – Psków –
Gdów – Ługa). Te rozjazdy dodały ducha rosyjskiej ludności, stwarzały
wrażenie, że rodzi się niezależny rosyjski ruch, że niezależna Rosja
może zmartwychwstać. Własow występował w Smoleńsku i w Pskowie w
teatrach pełnych po brzegi, mówił o celach ruchu wyzwoleńczego i całkiem
otwarcie twierdził, że dla Rosji narodowy socjalizm jest nie do
przyjęcia, ale że bolszewizmu nie sposób pokonać bez Niemców. Z tą samą
szczerością padały – pytania z sali: czy to prawda, że Niemcy mają
zamiar zrobić z Rosji swoją kolonię, a z Rosjan – swoje bydło robocze?
dlaczego nikt dotychczas nie powiedział jasno, co będzie z Rosją po
wojnie? dlaczego Niemcy nie pozwalają na rosyjski samorząd w okupowanych
okręgach? dlaczego ochotnicy walczą ze Stalinem jedynie pod niemieckim
dowództwem? Własow formułował odpowiedzi oględnie i kładł w nie więcej
optymizmu, niż mógł sobie na to w tej chwili pozwolić. Natomiast
niemiecki sztab zareagował rozkazem, podpisanym przez feldmarszałka
Keitla: „W związku z bezczelnymi i bezpodstawnymi wypowiedziami
rosyjskiego jeńca, generała Własowa, na jakie pozwolił sobie podczas
wyjazdu na teren działań Północnej grupy wojsk, przedsięwziętego bez
zgody Führera i mojej, przenieść wyżej wymienionego natychmiast do obozu
jeńców”. Nazwiska generała wolno było używać jedynie dla celów
propagandowych, gdyby zaś jeszcze raz chciał osobiście zabrać głos –
miał być oddany w ręce Gestapo i unieszkodliwiony.
Mijały ostatnie miesiące, w trakcie których miliony sowieckich ludzi
znajdowały się jeszcze poza zasięgiem ręki Stalina, wciąż jeszcze mogły
chwycić za oręż i walczyć z bolszewicką niewolą, aby urządzić po swojemu
własne życie – ale niemieckie kierownictwo działało bez cienia wahań:
właśnie 8 czerwca 1943 roku, tuż przed Kursko–Orłowską, decydującą
bitwą, Hitler oznajmił raz jeszcze, że rosyjska niezależna armia nigdy
nie powsta-nie i że Rosjanie potrzebni są Niemcom jedynie jako siła
robocza. Hitlerowi nie mieściło się w głowie, że jedyna historyczna
możliwość obalenia reżymu komunistycznego zależy od wysiłku samej
ludności imperium, od zrywu zadręczonego narodu. Takiej Rosji i takiego
zwycięstwa Hitler bał się bardziej niż najgorszej klęski. Nawet po
Stalingradzie, utraciwszy już Kaukaz, Hitler nie dostrzegł nowych
elementów sytuacji. Właśnie wtedy, gdy Stalin coraz zręczniej wchodził w
rolę pierwszego z obrońców Ojczyzny, przywracał stare rosyjskie epolety,
hołubił prawosławną Cerkiew i likwidował Komintern, Hitler, pomagając mu
w miarę swoich sił, we wrześniu 1943 roku kazał rozbroić wszystkie
ochotnicze oddziały i posłać je do kopalni węgla; wkrótce potem rozkaz
uległ zmianie: przenieść rosyjskich ochotników na Wał Atlantycki do
walki z aliantami.
To już był właściwie koniec wszelkich projektów stworzenia rosyjskiej
armii. A co robił Własow? Po części nie zdawał sobie Sprawy z fatalnej
sytuacji (nie wiedział, że po jego rozjazdach znów jest uważany za jeńca
i że los jego wisi na włosku), po części zaś nie rozumiał, że stacza się
po równi pochyłej wiodącej od nadziei do kompromisu z Bestią, podczas
gdy jedynym ratunkiem przed bestiami Apokalipsy jest nieustępliwość od
pierwszej do ostatniej chwili. A zresztą czy ruch wyzwoleńczy rosyjskich
obywateli przeżył kiedykolwiek taką, chwilę? Od samego początku skazany
on był na zagładę, jako jeszcze jedna ofiara rzucona na nieostygły stos
1917 roku. Pierwsza zaś zima wojny 1941/42, gdy zginęło kilka milionów
sowieckich jeńców, już ukuła łańcuch z kości tych ofiar; pierwszymi jego
ogniwami były kości rezerwistów posłanych jeszcze latem bez żadnej broni
na front dla ratowania bolszewizmu.
Warto tu porównać Własowa z dowódcą 19 Armii, generał–majorem Michaiłem
Łukinem, który jeszcze w roku 194.1 godził się na walkę ze stalinowskim
reżymem, żądając jednak gwarancji, że wyzwolona od komunizmu Rosja
zachowa niezależność państwową, a gdy takiej gwarancji nie otrzymał, nie
ruszył się krokiem z obozu jeńców. Własow zaś wolał nadzieję od
gwarancji i chętnie dawał ucha uspakajającym wywodom swoich doradców.
Nieraz chciał już zatrzymać się na tej drodze, cofnąć się, zrezygnować,
ale zawsze znajdowały się nowe argumenty: „rozbroją wszystkich
ochotników”, jeńcy znajdą się w sytuacji bez wyjścia , „ulegnie
pogorszeniu los rosyjskich robotników w Niemczech”. I wzięty w kleszcze
tych argumentów, Własow w październiku 1943 roku podpisał list otwarty
do ochotników wysyłanych na front Zachodni: że to manewr tymczasowy i że
to konieczne...
Tak oto rozproszył się ostatek sensu tego gorzkiego ochotnictwa: Rosjan
wysyłano jako mięso Armatnie przeciw aliantom i do walki z francuskim
ruchem oporu, a więc do walki z tymi jedynymi, do których Rosjanie w
Niemczech czuli sympatię, doświadczywszy już i niemieckiego
okrucieństwa, i niemieckiej pychy. Tym samym podkopana została skrywana
nadzieja na porozumienie z Anglikami i Amerykanami, którą w głębi duszy
żywili współpracownicy Własowa: jeżeli alianci pomagają komunistom, to
czy nie będą woleli pomóc demokratycznej i niekomunistycznej Rosji w
walce przeciw Hitlerowi?... W momencie kra-chu Trzeciej Rzeszy, kiedy
jasne się stanie sowieckie dążenie, aby narzucić swój ustrój całej
Europie i całemu światu – czy Zachód będzie wtedy dalej, popierał
bolszewicką dyktaturę? Tędy biegła linia podziału między świadomością
rosyjską a zachodnią podziału do dziś dnia nie przezwyciężonego. Zachód
prowadził wojnę jedynie przeciw Hitlerowi, dlatego uważał za godziwe
wszystkie środki i wszystkich sojuszników, a zwłaszcza już Sowiety.
Zachód nie tylko nie mógł, ba, Zachód wcale nie chciał (bo to sprawę
komplikowało i mąciło) założyć, że ludy ZSSR mogą mieć własne cele,
wcale nie zbieżne z celami komunistycznego rządu. Brzmi to
tragikomicznie, ale nad po¬zycjami ochotniczych antysowieckich
batalionów, przysłanych przez Niemców na zachodni front, alianci
rozrzucali proklamacje, w których obiecywali tym, co przejdą na ich
stronę, że natychmiast wyślą ich do Związku Sowieckiego!... Dowódcy
własowców w swoich rojeniach i nadziejach widzieli siebie jako „trzecią
siłę”, to znaczy element niezale¬żny od Stalina i Hitlera, ale zarówno
Stalin i Hitler, jak Zachód wybijali im spod nóg te koturny: dla Zachodu
byli oni jedynie dziwną kategorią pomocników Hitlera, nie lepszych od
innych kolaborantów.
Że Rosjanie naprawdę są po drugiej stronie i że biją się zacieklej od
wszystkich esesowców – dowiedzieliśmy się rychło. W lipcu 1943 roku
pluton Rosjan w niemieckich mundurach bronił na przykład przysiółka
Sobakinskije Wysiełki. Walczyli z taką zaciętością, jakby te Wysiełki
sami zbudowali. Jednego z nich zapędzono do piwnicy, wrzucono tam
granaty ręczne, zrobiła się cisza. Ale zaledwie ktoś chciał zejść po
niego – znów zaczynał szyć z automatu. Dopiero kiedy ciśnięto do piwnicy
granat przeciwczołgowy, można było sprawdzić, co się tam właściwie
działo w piwnicy miał on jeszcze jamę i w niej się chował przed
wybuchami granatów ręcznych. Trzeba wyobrazić sobie stopień ogłuszenia,
kontuzji i beznadziejności, z jakim kontynuował walkę.
Bronili oni na przykład także niezdobytego przyczółka mostowego nad
Dnieprem na południe od Turska, gdzie przez dwa tygodnie bito się bez
rozstrzygnięcia o kilkaset metrów terenu; i walki i mrozy były lute
(grudzień 43. roku). W czasie tych nużących, wielodniowych, zimowych
walk i my, i oni nosiliśmy na szynelach i czapkach białe, maskujące
drelichy – i pod Małymi Kozłowiczami, jak mi opowiadano, zdarzył się
taki wypadek. Przebiegając między sosnami, pogubiło się i zapadło obok
siebie w śnieg dwóch żołnierzy, strzelając cięgle, choć nie wiedzieli
już dobrze – do kogo i w jakim kierunku. Automaty mieli obaj sowieckie.
Dzielą się amunicją, czasem jeden drugiego pochwali, czasem zaklnie, bo
smar w automacie zamarza. Nareszcie zacięło się całkiem, doszli do
wniosku, że warto popalić, zrzucili z głów białe kaptury – i nagle
zobaczyli wtedy orla i gwiazdę na swoich czapkach. Skoczyli na równe
nogi! Automaty nie chcą strzelać! Chwycili za lufy i tłukąc nimi, jak
kłonicami, zaczęli uganiać się za sobą: to już nie polityka, nie
ojczyzna – macierz, to zwyczajny, jaskiniowy strach: ja go oszczędzę, a
on mnie tymczasem zabije.
W Prusach Wschodnich, kilka kroków ode mnie prowadzono skrajem szosy
trzech wziętych do niewoli własowców, a szosą dudniła sobie trzydziestka
czwórka. Nagle jeden z jeńców wyrwał się, skoczył i jaskółką rzucił się
pod czołg. Czołg usiłował go wyminąć, ale mimo to przygniótł człowieka
skrajem gąsienicy. Przejechany jeszcze się zwijał w konwulsjach,
czerwona piana wystąpiła mu na wargi. Można go było zrozumieć! Wolał
żołnierską śmierć od powieszenia w katowni.
Nie dano im wyboru. Nie mogli bić się inaczej. Nie mieli sposobu, aby
tak walczyć, by jakoś bardziej się szczędzić. Jeżeli już „czyste”
pójście do niewoli uznawane było u nas za niewybaczalny akt zdrady
kraju, to co mówić o tych, którzy wzięli broń wroga do ręki? Zachowanie
się tych ludzi nasza propaganda ze zwykłym prostactwem objaśniała: 1)
zdradzieckim charakterem (biologia? mieli to we krwi?) i 2)
tchórzostwem. No, wszystko, tylko nie tchórzostwo! Tchórz rozgląda się
za pobłażliwością, litością. Do „własowskich” zaś oddziałów Wehrmachtu
mogła tych ludzi zaprowadzić tylko bezgraniczna desperacja, tylko
nieugaszona nienawiść do sowieckiego reżymu, tylko pogarda dla własnego
bezpieczeństwa. Wiedzieli bowiem, że tu nie mignie nawet cień litości! W
naszej niewoli ich rozstrzeliwano, zaledwie tylko z ust jeńca padło
pierwsze wy raźniej sze słowo rosyjskie. Jedną taką grupę, która pod
B^>brujskiem szła do naszej niewoli, zdążyłem jeszcze zatrzymać i
ostrzec, żeby przebrali się w cywilne, chłopskie szmaty i rozbiegli po
wsiach. W rosyjskiej niewoli, tak samo jak w niemieckiej, najgorzej było
Rosjanom.
Ta wojna w ogóle nam uświadomiła, że najgorzej na świecie jest być
Rosjaninem.
Wspominam ze wstydem, jak przy penetracji (to znaczy – grabieniu)
bobrujskiego kotła, szedłem szosą wśród rozbitych i powywracanych
niemieckich samochodów i rozrzuconych dokoła zdobycznych przepychów – i
nagle z zapadliny, gdzie ugrzęzły zatopione wozy i auta, brodziły
zagubione niemieckie perszerony i dymiły w ogniskach te same zdobyczne
cuda – usłyszałem krzyk o pomoc: „Panie kapitanie! Panie kapitanie!” –
tak wołał po rosyjsku, wzywając ratunku piechur w niemieckich spodniach,
powyżej pasa obnażony, cały już pokrwawiony – na twarzy, piersiach,
barkach, plecach – a sierżant ze Specoddziału, jadąc wierzchem, poganiał
go przed sobą razami knuta i napieraniem konia. Batożył go po gołym
ciele, nie dając mu obrócić głowy, nie pozwalając wzywać ratunku,
poganiał go i siekł, aż występowały na skórze coraz nowe czerwone pręgi.
To nie była wojna punicka, ani grecko–perska! Każdy mający władzę oficer
każdej armii na świecie miał obowiązek położyć kres bezprawnemu
dręczeniu. Każdej, owszem, ale – czy naszej?... Przy srogości i
bezwzględności naszych kryteriów podziału ludzi? (Jeżeli nie z nami,
jeżeli nie nasz, itd. – to godzien jest tylko pogardy i unicestwienia).
Tak więc BAŁEM SIĘ bronić własowca przed sierżantem ze Specoddziału, NIC
NIE POWIEDZIAŁEM I NIE UCZYNIŁEM, PRZESZEDŁEM OBOK TAK, JAKBYM NIE
SŁYSZAŁ – żeby tylko powszechnie znana zaraza nie przerzuciła się na
mnie (a jeżeli ten własowiec to jakiś wyjątkowy łotr?... a jeżeli ten
żandarm coś sobie o mnie pomyśli?... a jeżeli?...). Albo jeszcze
prościej – kto zna ówczesne stosunki w armii, niech powie, czy ten
podoficer ze Specoddziału posłuchałby w ogóle kapitana–liniowca?
I z dzikim wyrazem twarzy żandarm dalej batożył i poganiał bezbronnego
człowieka, jak bydlę.
Ten obraz na zawsze został mi w pamięci. To przecież – prawie symbol
Archipelagu, można by go dać na okładkę książki.
Wszystko to oni przeczuwali, wiedzieli z góry – a jednak naszywali sobie
na lewy rękaw niemieckiego munduru tarczkę z biało–niebiesko–czerwoną
wypustką, krzyżem świętego Andrzeja i literami ROA.
Brygada Kamińskiego z Łoktia Briariskiego liczyła pięć pułków piechoty,
dywizjon artyleryjski, batalion broni pancernej. Wysłała część tych sił
na front pod Dmitrowsk – Orłowski w lipcu 1943 roku. Jesienią jeden z
jej pułków uparcie broni! Siewska – i został w czasie tej akcji wybity
do nogi: sowieccy żołnierze dobijali rannych, a dowódcę pułku
przywiązali do czołgu, wlekąc, aż przestał dawać oznaki życia. Ze
swojego powiatu brygada wycofała się z rodzinami i taborami; było ich
ponad 50 tysięcy ludzi. (Można sobie wyobrazić, jak NKWD przeczesało ten
autonomiczny, antysowiecki powiat, gdy zdołało się tam dorwać!) Gdy już
porzucili swoje okolice, przyszło gorzkie wędrowanie, poniżający popas
pod Lepelem, wykorzystywanie ich oddziałów do walki z partyzantami,
potem cofanie się aż na Górny Śląsk, gdzie Kamiński dostał rozkaz
wzięcia udziału w tłumieniu powstania warszawskiego. Nie potrafił
odmówić wykonania – rozkazu, wybrał spośród swoich bojców 1700
nieżonatych w sowieckich uniformach z żółtymi opaskami i ruszył z nimi
na Warszawę. Tak rozumieli Niemcy te wszystkie trójkolorowe odznaki,
krzyże św. Andrzeja i św. Jerzego Zwycięzcy. Języki rosyjski i niemiecki
były wzajemnie nieprzetłumaczalne, nie miały wspólnych pojęć, nie
pasowały do siebie. Bataliony z rozbitej na drobne oddziały jednostki z
Osintorfu też zostały pchnięte przeciw partyzantom albo przerzucone na
front zachodni. Pod Pskowem (w miejscowości Striemutka) stała na
kwaterze w 1943 roku „gwardyjska brygada ROA” w sile kilkuset bagnetów;
miała kontakt z okoliczną ludnością rosyjską, ale jej rozrost wstrzymany
został przez niemieckie dowództwo.
Żałosne gazetki oddziałów ochotniczych kiereszowane były tasakami
niemieckiej cenzury. Własowcom nie zostawało nic, jak tylko mordercza
walka, a na popasach – wódka i wódka. Poczucie bliskiej zagłady – oto co
było treścią istnienia przez wszystkie lata ich tu-łaczki, a żadnego
wyjścia nie mieli.
Hitler i jego kompania, już w czasie ogólnego odwrotu, już w przededniu
katastrofy, wciąż nie mogli przezwyciężyć swojej gruntownej nieufności
do koncepcji odrębnych rosyjskich formacji, ani zdecydować się na cień
niezależnej, niepodporządkowanej im Rosji. Dopiero wśród łoskotu
ostatecznej klęski, we wrześniu 1944 roku, Himmler zgodził się na
stworzenie ROA z pełnych rosyjskich dywizji, a nawet z własnym niedużym
lotnictwem, w listopadzie zaś 1944 roku zezwolono na spóźnione
widowisko: na zwołanie Komitetu Wyzwolenia Narodów Rosji. Dopiero
jesienią 1944 generał Własow otrzymał pierwszą szansę działania, niby
realną, ale zdecydowanie spóźnioną. Ogłoszona wtedy zasada federacji
państwowej też nie przyciągnęła wielu: wypuszczony przez Niemców z
więzienia (również w 1944 roku) Ukrainiec Bandera odrzucił sojusz z
Własowem; oddziały wojskowe innych narodowości, wyznające separatyzm,
widziały we Własowie rosyjskiego imperialistę i nie chciały poddać się
jego kontroli; ataman Krasnow również odmówił – w imieniu Kozaków – i
dopiero dziesięć dni przed krachem Niemiec – 28 kwietnia 1945 roku! –
Himmler zezwolił na podporządkowanie kozackiego korpusu Własowowi. W
hitlerowskim dowództwie trwał już chaos: część dowódców pozwalała
kierować rosyjskie jednostki ochotnicze do ROA, inna część przeszkadzała
temu. Patrząc realnie, trudno było zresztą każdy taki walczący oddział
ściągać z frontu, podobnie jak przymusowych robotników ze Wschodu,
pragnących wstąpić do ROA, niełatwo było wyciągać z fabryk na zapleczu.
Zresztą Niemcom wcale się nie spieszyło z kierowaniem do armii Własowa
nawet jeńców sowieckich, ich maszyna nie była nastawiona na zwalnianie
ludzi. Mimo to, w lutym 1941 roku pierwsza dywizja ROA (połowę stanowili
uchodźcy z Łoktia) była już sformowana i zaczęta formować się druga.
Trudno było przypuścić, aby te dywizje zdążyły jeszcze wejść do walki w
sojuszu z Niemcami; starannie dawniej ukrywana, dziś kwitła we
własowskim dowództwie nadzieja na konflikt między Sowietami a ich
aliantami. Mowa o tym była nawet w memorandum niemieckiego ministerstwa
propagandy (luty 1945 rok): „Ruch Własowa nie jest we własnym mniemaniu
związany na śmierć i życie z Niemcami, występują w nim silne
anglofilskie sympatie i projekty zmiany kursu. Jest to ruch wcale nie
narodowo–socjalistyczny i kwestia żydowska w ogóle tam nie jest brana
pod uwagę”
Dwuznaczność tej sytuacji znalazła odbicie także w manifeście Komitetu
Wyzwolenia, ogłoszonym w Pradze (że niby na słowiańskiej ziemi) 14
listopada 1944 roku. Nie obeszło się bez frazesów o ”siłach imperializmu
z plutokratami Anglii i USA na czele, których potęga rodzi się z wyzysku
innych krajów i ludów” i które „maskują swoje przestępcze cele sloganami
o obronie demokracji, kultury i cywilizacji” – ale nie było za to ani
jednego słowa hołdu wobec narodowego., socjalizmu, antysemityzmu, czy
Wielkich Niemiec. Nazywano jedynie „miłującymi wolność narodami”
wszystkich wrogów aliantów, wychwalała się „pomoc Niemiec na zasadach
nie przynoszących uszczerbku godności i niezależności naszej ojczyzny” i
wyrażało się nadzieję na „honorowy pokój z Niemcami”; honorowy czy nie,
ale na pewno nie gorszy od pokoju brzeskiego – zresztą dzięki sytuacji
na frontach mógł być lepszy od brzeskiego, a ponadto wszelkie jego
korektywy zależałyby od ogólnych warunków pokoju w Europie. W manifeście
widoczne było staranie, aby zaprezentować się w charakterze demokratów,
federalistów (włącznie z prawem wystąpienia z federacji) i pętała się po
nim na chwiejnych nóżkach niezupełnie jeszcze dojrzała, niepewna siebie,
zależna od sowieckiego wychowania myśl społeczna: była mowa i o
”archaicznym ustroju carskim” i o gospodarczym i kulturalnym zacofaniu
dawnej Rosji i o ludowej rewolucji 1917 roku”... Tylko antybolszewizm
był konsekwentny.
Cały ten jubel zorganizowano w Pradze raczej skromnie – z udziałem
przedstawicieli „Protektoratu Czech i Moraw”, to jest niemieckimi
urzędnikami trzeciego rzutu. Cały manifest i towarzyszące mu – audycje
słyszałem wtedy na froncie przez radio i wrażenie było tylko takie, że
jest to spektakl i niewczesny, i bez happy–endu. W świecie zachodnim
mani-fest nie zwrócił na siebie uwagi i ani o jeden włosek nie
przyczynił się do zrozumienia spra-wy, miał za to wielkie powodzenie
wśród robotników z OST–u: podobno posypało się mnóstwo podań o przyjęcie
do ROA (Sven Steenberg pisze o 300 tysiącach) – i to w ciągu tych
beznadziejnych miesięcy, kiedy Niemcy już się waliły, a ci nieszczęśni,
zapomniani przez wszystkich sowieccy ludzie mogli przeciw żelaznej
lawinie Czerwonej Armii liczyć tylko na siłę swojego wstrętu do
bolszewizmu. Jakież plany mogła mieć ta formująca się armia? Mogła
przebić się do Jugosławii, połączyć się tam z Kozakami, z korpusem
rosyjskich emigrantów i z czetnikami Michajłowicza, aby bronić
Jugosławii przed komunizmem. Ale czy mogło dowództwo niemieckie w
najcięższych dla siebie miesiącach pozwolić, aby na jego zapleczu
formowała się bez przeszkód osobna armia rosyjska? Niecierpliwie
wysyłali na wschodni front to oddział przeciwczołgowy (I.
Sacharowa–Lamsdorfa) aż na Pomorze, to całą pierwszą dywizję nad Odrę. A
co Własow na to? Pokornie oddawał; działało prawo raz przyjętej taktyki
ustępstw, chociaż oddając jedyną gotową dywizję, pozbawiał sensu plan
stworzenia całej armii. Argumenty zawsze znajdowały się pod ręką:
„Niemcy nam nie ufają. Pierwsza dywizja przekona ich swoimi akcjami i
wtedy formowanie ROA pójdzie szybciej”. Tymczasem szło coraz gorzej.
Druga dywizja i brygada rezerwy, razem 20 tysięcy ludzi, aż do samego
maja 1945 była jedynie bezbronną chmarą – nie tylko bez artylerii, ale
prawie bez karabinów i nawet bez porządnych sortów mundurowych. Pierwszą
dywizję (16 tysięcy bagnetów) Niemcy posłali na stracone pozycje, na
zgubę – i tylko ogólny już rozkład Reichu pozwolił dowódcy dywizji
Buniaczenko wyprowadzić ją na własną rękę z pierwszej linii i wbrew
oporowi dowództwa niemieckiego przebić się do Czech. (Po drodze
uwalniali so-wieckich jeńców i ci przyłączali się – „żeby być razem z
Rosjanami”.) Znaleźli się pod Pragą w początkach maja. Tu wezwali ich na
pomoc Czesi, którzy wszczęli w stolicy powstanie 5 maja. Dywizja
Buniaczenko 6 maja wdarła się do Pragi i w ostrych walkach 7 maja
uratowała powstanie i samo miasto. I jakby na urągowisko, jakby dając
atest dalekowzroczności najbardziej nawet krótkowzrocznym Niemcom,
pierwsza dywizja własowców swoją pierwszą i ostatnią samodzielną bitwę
stoczyła zwycięsko – z Niemcami; cały swój gniew i gorycz, które narosły
przeciw Niemcom w ściśniętych przymusem sercach przez te trzy okrutne i
bezmyślne lata, zniewoleni Rosjanie wyładowali teraz w ataku na
niemiecką załogę. (Czesi witali Rosjan kwiatami, wtedy – rozumieli o co
chodzi, ale czy wszyscy aby zapamiętali jacy to Rosjanie uratowali ich
miasto? U nas teraz uchodzi za pewnik, że Pragę wyzwoliły so-wieckie
wojska – i rzeczywiście, na życzenie Stalina Churchill w tamtych dniach
wcale się nie spieszył z dostawami broni dla prażan, Amerykanie
wstrzymali swój marsz, aby pozwolić Sowietom zająć Pragę, a Józef
Smrkowski, owego czasu przywódca praskich komunistów, nie mogąc
przewidzieć, co w przyszłości się stanie, wyklinał zdrajców – własowców
i chciał być wyzwolony jedynie sowieckimi rękoma).
Przez wszystkie te tygodnie Własow żadnych dowódczych talentów nie
przejawia, czuje się zagubiony, tonie w bezwyjściowej desperacji. Nie on
kieruje – pierwszą dywizję do Pragi, wystawia drugą i drobniejsze
oddziały na pastwę niejasnej sytuacji. Czas mija i nikt nie znajduje sił
do wprowadzenia w życie zamiaru połączenia się z Kozakami. Własow
odrzuca tylko konsekwentnie możliwość samtonej ucieczki (czekał na niego
samolot, miał się schronić w Hiszpanii) i ogarnięty paraliżem woli gra
już tylko partię finałową. Jedyna działalność, jakiej poświęca się w
ciągu tych ostatnich tygodni – to ekspediowanie tajnych delegacji dla
szukania kontaktów z anglo–amerykahami. Inni członkowie sztabu,
generałowie Druchin, Meandrów, Bojarskij robią to samo.
Myśleli o tym jedynie, aby teraz, na samym końcu, przydać się aliantom;
wtedy ich długie trzymanie łba w niemieckiej pętli otrzyma jaśniejszy
sens. Wciąż tliła się – nie, płonęła w nich taka nadzieja: to już koniec
wojny, oto nadchodzi chwila, kiedy potężni anglo–amerykanie mogą zażądać
od Stalina zmiany polityki wewnętrznej, oto prą na spotkanie dwie armie
– z Zachodu i ze Wschodu, no i zetrą się ze sobą nad startym na proch
Hitlerem! Toć w takiej chwili Zachód tylko skorzysta, jeżeli nas zachowa
przy życiu i użyje do walki? Przecież powinni rozumieć, że bolszewizm to
wróg całej ludzkości?
Nie, wcale tego nie rozumieli! Oh, ta zachodnia, demokratyczna tępota:
że jak? powiadacie, że jesteście polityczną opozycją? a bo to u was jest
opozycja? a czemuż to nigdy nie przejawiała się publicznie? jeżeli wam
się Stalin nie podoba – wracajcie do domu i przy okazji pierwszych
wyborów wybierzcie kogo innego; o, to będzie uczciwy sposób. A po co
było brać broń do ręki – i to jeszcze niemiecką? Nie, teraz mamy
obowiązek oddać was Stalinowi, inaczej się nie godzi, zresztą nie możemy
psuć sobie stosunków z tak dzielnym sojusznikiem.
W drugiej wojnie światowej Zachód bronił własnej wolności i obronił ją
dla siebie, a nas i Europę Wschodnią wepchnął w niewolę, gdzie dna nie
widać. Ostatnią próbą ratunku była dla Własowa deklaracja, że dowództwo
ROA gotowe jest stanąć przed trybunałem międzynarodowym, i że „wydanie
jego armii sowieckim władzom na pewną śmierć sprzeciwia się prawu
międzynarodowemu, podobnie zresztą jak ekstradycja działaczy ruchu
opozycyjnego”. Nikt tego pisku nawet nie usłyszał, a większość
amerykańskich dowódców ze zdziwieniem dowiedziała się o istnieniu
jeszcze jakichś tam niesowieckich Rosjan. Zaszeregować ich do sowieckiej
gromady było rzeczą naturalną.
ROA nie skapitulowała przed Amerykanami zwyczajnie, lecz błagała, aby
przyjąć kapitulację w zamian za jedyną gwarancję: nie wydawania ich
Sowietom. I amerykańscy oficerowie średnich rang, nie mający styczności
z wielką polityką, czasami naiwnie to obiecywali. (Wszystkie podobne
obietnice zostały później złamane, jeńców oszukano.) Ale cała pierwsza
dywizja (11 maja pod Pilznem) a także prawie cała druga natknęła się na
amerykański zbrojny mur: Amerykanie odmówili wzięcia ich do niewoli, nie
pozwolili wejść do swojej zony: w Jałcie Churchill i Roosevelt podpisali
zobowiązanie do obowiązkowej repatriacji wszystkich sowieckich
obywateli, zwłaszcza wojskowych, nigdzie przy tym nie była omówiona
kwestia zgody na taką repatriację – czy niezgody i przymusu, gdzież
bowiem jest jeszcze na ziemi kraj, gdzie jest taka ojczyzna, do której
nie chcą wracać dobrowolnie jej synowie? Cała krótkowzroczność Zachodu
przejawiła się w tym jałtańskim podpisie.
Amerykanie nie uznali więc kapitulacji, a sowieckie czołgi były już w
odległości kilku kilometrów. Alternatywa: albo wdać się w ostatnią
bitwę, albo... Buniaczenko i Zwieriew (druga dywizja) wydali zgodne
rozporządzenia: żadnej bitwy. (To też przejaw rosyjskiego charakteru: a
może jednak?... w końcu to przecież – NASI... Wiele było potem
więziennych opowieści o wypadkach takiego poddawania się w zapamiętaniu
albo i po pijanemu – naszym). 12 maja dobrze uzbrojona pierwsza dywizja
w pełnym komplecie, ukryta w lasach, dostała rozkaz: „Rozejść się!”
Przebierali się w cywilne ubrania, odpruwali dystynkcje, palili
dokumenty, strzelali sobie w łeb. W nocy zaczęła się obława. Sowieckie
wojska zabiły na miejscu i wzięły do niewoli 10 tysięcy ludzi, reszta
przedarła się do żony amerykańskiej, ale większa ich część została
wydana sowieckim władzom; to samo stało się z ludźmi z drugiej dywizji,
z lotnictwa, z oddziałów wydzielonych – Niektórzy spędzili w
amerykańskich obozach całe długie miesiące (grupa Meandrowa). Może było
w tym amerykańskie nie-dbalstwo, a może zachęta do ucieczek na własną
rękę, ale trzymano ich o głodzie, jak przedtem, u Niemców, i bito, i
szturchano kolbami – ale pilnowano byle jak. Ten i ów więc uciekł, ale
większa część – została! Zaufanie do Ameryki? przekonanie, że Amerykanie
nie-zdolni są do zdrady? – dość, że zostali i czekali na swój straszny
los, a już ich toczyła i sowiecka agitacja, i epidemia wzajemnych
oskarżeń, i depresja. Jedna grupa po drugiej, generałowie, oficerowie,
żołnierze w 1945 i 1946 roku wydani zostali sowieckiej władzy dla
zakończenia porachunku. (2 sierpnia 1946 roku sowieckie gazety
opublikowały komunikat o wyroku Kolegium Wojennego Sądu Najwyższego w
sprawie Własowa i jedenastu jego najbliższych współpracowników: kara
śmierci przez powieszenie).
W tym samym miesiącu maju 1945 roku, w Austrii, podobnie lojalną
operację sojuszniczą (o której ze zwykłą skromnością nic u nas nie
pisano) przeprowadziła również Anglia: oddała ona sowieckiemu dowództwu
korpus kozacki (40–45 tysięcy szabel), który przedostał się z
Jugosławii. Akt ten nosił podstępny charakter i utrzymany był w
najlepszych tradycjach angielskiej dyplomacji. Chodzi o to, że Kozacy
zdecydowani byli walczyć do upadłego, albo jechać za ocean, choćby do
Paragwaju, choćby do Indochin, byle nie dać się wziąć żywcem. Anglicy
zapewnili Kozakom najlepsze wojskowe racje żywnościowe, wydali znakomite
angielskie sorty mundurowe, obiecali przyjęcie ich we własne szeregi,
urządzali już nawet parady. Dlatego żadnego podejrzenia nie wywołała
propozycja, aby Kozacy oddali broń pod pretekstem jej unifikacji. 28
maja wszystkich oficerów od esaułów w górę (ponad 2 tysiące ludzi)
zaproszono – oddzielnie od żołnierzy – do miasta Judenburg, rzekomo na
spotkanie z feldmarszałkiem Alexanderem w sprawie losów korpusu. W
czasie drogi oficerowie podstępem zostali otoczeni przez silny konwój
(Anglicy bili ich do krwi), następnie kolumna aut, Wioząca Kozaków
przeszła pod opiekę sowieckich czołgów, a gdy wjechała do Judenburga,
czekały już na nią zgromadzone półkolem więzienne suki, obok których
stali już konwojenci z gotowymi spisami. I nawet nie było z czego się
zastrzelić czy zasztyletować – całą broń już im skonfiskowano. Kozacy
rzucali się z wysokiego wiaduktu na bruk szosy i do rzeki. Większość,
wydanych w ten sposób generałów, byli to emigranci porewolucyjni,
sojusznicy tych samych Anglików podczas pierwszej wojny światowej. W
trakcie wojny domowej w Rosji Anglicy nie zdążyli im podziękować,
spłacali więc swój dług teraz. W ciągu następnych dni Anglicy tak samo
podstępnie wydali również szeregowych, odsyłając ich pociągami,
oplecionymi drutem kolczastym (17 stycznia 1947 roku sowieckie gazety
opublikowały komunikat o śmierci na szubienicy kozackich atanjanów –
Piotra Krasnowa, Szkuro i jeszcze kilku).
Tymczasem w dolinie Drawy, obok miasta Lienz stanęło obozem (zwał się
„Kazaczyj Stan”) 35 tysięcy ludzi, przybyłych z terenu Włoch. Byli tam
również Kozacy zdolni do walki, ale też wielu starców, dzieci i bab – i
nikt nie chciał wracać nad ojczyste, kozackie rzeki. To jednak nie
wzruszyło angielskich serc i nie przyćmiło ich demokratycznego rozsądku.
Angielski komendant, major Davies, którego nazwisko z pewnością wejdzie
teraz do rosyjskiej przynajmniej historii – gdy trzeba, uprzedzająco
grzeczny, a kiedy trzeba, nie wiedzący co to litość – naprzód podstępem
usunął oficerów, a potem otwarcie zawiadomił, że l czerwca nastąpi
przymusowy wyjazd do sowieckiej żony. Tysiące głosów odpowiedziało mu
krzykiem: „Nie pójdziemy!” Nad obozem uchodźców pojawiły się czarne
flagi, w polowej cerkwi trwało nieustanne nabożeństwo, żywi jeszcze
ludzie odprawiali mszę żałobną za własne dusze!... Nadciągnęły
angielskie czołgi i wojska. Głośniki nadały rozkaz, aby natychmiast
ładować się na ciężarówki. Tłum zaniósł pienia żałobne, kapłani
podnieśli krzyże, młodzi otoczyli kordonem starców, kobiety i dzieci.
Anglicy puścili w ruch kolby i pałki, wyrywali z tłumu ludzi i rzucali
ich na ciężarówki jak toboły, nie bacząc czy kto ranny. Pod naciskiem
szukającej ratunku rzeszy załamał się pomost, na którym stali popi,
potem poszło w drzazgi ogrodzenie obozu, tłum rzucił się przez most na
drugą stronę Drawy, angielskie czołgi przecięły mu drogę; wielu Kozaków
całymi rodzinami skakało z mostu do rzeki na pewną zgubę; po całej
okolicy angielska jednostka specjalna tropiła zbiegów i strzelała do
nich. (Cmentarz zabitych i rozdeptanych obejrzeć sobie można w Lienzu).
W tym samym okresie, tak samo podstępnie i bezlitośnie Anglicy wydali
jugosłowiańskim komunistom tysiące wrogów ich reżymu (którzy byli ich
sojusznikami w 1941 roku!) – zostali oni bez sądu wystrzelani,
zlikwidowani.
W Wielkiej Brytanii, w kraju wolności i niezależnej prasy aż dotąd nikt
nie zechciał opowiedzieć o tym akcie zdrady, nikt nie uderzył na alarm.
W swoich krajach ojczystych Roosevelt i Churchill czczeni są jako
wcielenie rozumu państwowego. Nas zaś, w trakcie naszych więziennych
debat uderzała ich oczywista, systematyczna krótkowzroczność i nawet
głupota. Jak mogli oni, ześlizgując się od 41. do 45. roku nie zapewnić
sobie żadnych gwarancji niezawisłości Europy Wschodniej? Jak mogli oni
za nędzne świecidełko czwórdzielnego Berlina (który miał stać się
później dla nich piętą achillesową) oddać wielkie połacie Saksonii i
Turyngii? I jaki sens strategiczny i polityczny miało dla nich wydanie w
ręce Stalina na pewną śmierć kilkuset tysięcy uzbrojonych sowieckich
obywateli, którzy zdecydowani byli za nic się nie poddawać? Powiadają,
że tym kosztem chcieli zapewnić sobie udział Stalina w wojnie z Japonią.
Mając już w ręku bombę atomową, płacili więc Stalinowi, by raczył tylko
okupować Mandżurię, wzmocnić w Chinach pozycję Mao Tse–tunga, a w Korei
Kim Ir Sena! Czy to nie ubóstwo myśli politycznej? Gdy potem wypchnięto
Mikołajczyka, gdy wykończono Benesza i Massaryka, gdy Berlin był
blokowany, gdy płonął i zasnuwał się milczeniem Budapeszt, gdy dymiła
się Korea, a konserwatyści brali nogi za pas pod Suezem – czy nawet
wtedy ci z nich, którzy odznaczali się pamięcią, nie przypomnieli sobie
choćby epizodu z Kozakami?
Ale to też był zaledwie początek. Przez cały 1946 i 1947 rok wierni
Stalinowi zachodni sojusznicy wydawali mu ciągle i bez ustanku
sowieckich obywateli na pewną zgubę, wbrew ich woli – zarówno byłych
wojskowych, jak zwykłych cywilów, byle tylko mieć już z głowy tę ludzką
gmatwaninę. Wysyłano ich ciupasem z Austrii, Niemiec, Włoch, Francji,
Danii, Norwegii, Szwecji, z amerykańskich żon okupacyjnych. W
angielskich żonach w tych latach istniały obozy koncentracyjne, może i
nie lepsze od hitlerowskich. (Przykładem – Wolfsberg w Austrii: kobietom
kazano tam ścinać nożyczkami po jednej trawce, każde jedenaście
ździebełek okręcać dwunastym i wiązać takie „snopki” przez długie
godziny, przy czym wolno im było jedynie schylać się, ale nie kucać.) Że
takie rzeczy możliwie są w kręgu brytyjskiej, parlamentarnej tradycji,
zmusza do poważnej zadumy nad prawdziwą grubością błonki naszej
cywilizacji. Wielu Rosjan przez wiele lat powojennych żyło na Zachodzie
na lipnych papierach w ciągłym strachu, że zostaną wysłani do ZSSR i
drżąc przed anglosaską administracją tak, jak niegdyś drżeli na myśl o
NKWD. Gdzie nie było niebezpieczeństwa deportacji – tam bez żadnych
przeszkód buszowali sowieccy agenci, całymi tłumami, bez skrupułów w
biały dzień wykradając i porywając żywych ludzi z ulic zachodnich
metropolii.
Oprócz pośpiesznie kleconych dywizji Własowa, wiele jeszcze innych
rosyjskich oddziałów dalej kisło w głębi niemieckiej armii, w
niemieckich uniformach, utrudniających ich identyfikację. Koniec wojny
zastał je na różnych odcinkach i nie dla wszystkich był jednakowy.
Kilka dni przed moim aresztowaniem ja też znalazłem się pod ogniem
własowców. W otoczonym przez nas wschodniopruskim kotle byli również
Rosjanie. Jednej z nocy w końcu stycznia rosyjska jednostka, chcąc
wyrwać się z kotła na zachód, zaatakowała nasze pozycje – bez
przygotowania artyleryjskiego, w ciszy. Front nie był ciągły, szybko
więc wklinowali się w głąb i wzięli w kleszcze moją wysuniętą baterię,
tak, że ledwie zdążyłem ją wycofać ostatnią, wolną jeszcze drogą. Ale
później wróciłem tam znów, żeby odciągnąć w bezpieczne miejsce
uszkodzoną ciężarówkę i przed świtem zobaczyłem, jak skupiwszy się na
śniegu w białych drelichach maskujących, poderwali się nagle do ataku,
runęli z krzykiem „hurra!” na pozycje ogniowe dywizjonu 152 milimetrówek
pod Adlig Schwenkitten i obrzucili dwanaście ciężkich dział granatami,
nie dając im czasu na jedną choćby salwę. Ścigana przez ich pociski
świetlne ostatnia grupka naszych chłopców uciekała trzy kilometry po
nieprzetartym śniegu – aż do mostu na rzeczce Passarge. Tam ich dopiero
zatrzymano.
Wkrótce potem zostałem aresztowany – i oto przed samą paradą Zwycięstwa
siedzieliśmy teraz wszyscy razem na butyrskich narach, ja dopalałem
szluga po nich, a oni – po mnie, i do pary z którymś z nich wynosiłem
nieraz sześciowiadrowy kibel.
Wielu „własowców” – podobnie jak „tymczasowych szpiegów” byli to ludzie
młodzi, urodzeni mniej więcej między 1915 a 1922 rokiem, należeli więc
do tego „młodego, niewiadomego plemienia”, które w imieniu Puszkina
skwapliwie witał zabiegany Łunaczarski. Większość z nich trafiała do
formacji wojskowych z woli takiego samego przypadku, jaki sprawił, że w
sąsiednim obozie ich towarzysze stawali się szpiegami – zależało to od
tego, jaki werbownik przyjechał.
Werbownicy klarowali – im z drwiną – byłoby to drwiną, gdyby nie było
prawdą! – „Stalin się was wyrzekł!”, „Stalin gwiżdże na was!”.
Sowiecka sprawiedliwość postawiła ich poza sowieckim prawem wcześniej,
niż sami oni poza tym prawem się postawili.
Więc – zapisywali się... Jedni – tylko po to, aby wyrwać się z obozu
śmierci. Inni – licząc na to, że będą mogli potem przejść do partyzantów
(i przechodzili! i walczyli później jako partyzanci! – ale wedle
stalinowskiej miarki, to wcale nie wpływało na złagodzenie wyroku).
Jednakże tego i owego nie przestawał dręczyć haniebny czterdziesty
pierwszy rok, zapierająca dech porażka po tylu latach przechwałek; ten i
ów zaczął jednak uważać Stalina za głównego winowajcę tych oto
nieludzkich obozów. I tacy też zapragnęli powiedzieć coś w swoim
imieniu, zdać sprawę ze swego strasznego doświadczenia: że są też
cząsteczkami Rosji i chcą wpływać na jej przyszłość, a nie być jedynie
igraszką, ofiarą cudzych błędów.
Określenie „własowiec” brzmi u nas podobnie do terminu „gnój”, wydaje
się, że kala on usta samym już swoim dźwiękiem, dlatego też nikt nie
ośmiela się wymówić dwóch–trzech zdań, których podmiotem byłoby to
słowo.
Ale historii w ten sposób pisać nie można. Dziś gdy minęło już ćwierć
wieku, gdy większość z nich zginęła już w obozach, a pozostali jeszcze
przy życiu dogorywają na dalekiej północy, chciałbym, aby te stronice
uprzytomniły czytelnikom, że jest to zjawisko w dziejach właściwie
niebywałe: kilkaset tysięcy młodych ludzi, wielu od dwudziestu do
trzydziestu lat, chwyciło za broń przeciw własnej Ojczyźnie w sojuszu z
najgorszym jej wrogiem. Że może warto się zastanowić: któż tu jest
bardziej winien – ta młodzież czy siwowłosa Ojczyzna? Że nie sposób
objaśnić tego biologiczną skłonnością do zdrady, że tu muszą być jakieś
przyczyny o charakterze społecznym.
Bowiem jak powiada stare przysłowie: nie od obroku koń się narowi.
I tak to sobie wyobraźcie: błonia – i uganiają się po nich znarowione,
wygłodzone, oszalałe konie.
*
Siedziało jeszcze tej wiosny w celach wielu rosyjskich emigrantów.
Wyglądało to nieomal jak we śnie: powracała zapadła w otchłań historia.
Dawno już były dopisane do końca i zatrzaśnięte tomy wojny domowej,
wyczerpane jej problemy, uporządkowane według podręcznikowej chronologii
wydarzenia.
Działacze białogwardyjscy dawno już zaliczali się nie tyle do naszych
współczesnych, ile do zjaw bezpowrotnie minionej przeszłości. Według
naszych, sowieckich, pojęć, jeśli rosyjska emigracja – rozproszona w
sposób o wiele bardziej radykalny, niż pokolenia Izraela – jeszcze w
ogóle wegetowała, to tylko jako gromada taperów w plugawych knajpach,
lokajów, praczek, żebraków, morfinistów, kokainistów, schodzących do
grobu trupów. Aż do wybuchu wojny 1941 roku żaden ślad w naszych
gazetach, w górnej beletrystyce i krytyce artystycznej nie pozwalał
domyślać się (a nasi syci mistrzowie nie pomogli nam w orientacji), że
Rosyjska Zagranica – jest wielkim światem duchowym, że rozwija się tam
filozofia rosyjska, że działa tam Bułhakow, Bierdiajew, Łosskij, że
rosyjska sztuka zdobywa świat, że są jeszcze Rachmaninow, Szaliapin,
Benoit, Diagilew, Pawiowa, chór kozacki Żarowa, że prowadzi się głębokie
badania nad Dostojewskim (w tym okresie całkowicie u nas wyklętym), że
publikuje niezwykły pisarz Nabokow–Sirin, że żyje jeszcze Bunin i że coś
przecież napisał w ciągu tych lat dwudziestu, że wydawane są pisma
literackie, wystawia się sztuki, odbywają się zjazdy ziomkostw, dźwięczy
mowa rosyjska, że emigranci nie porzucili obyczaju żenienia się z
Rosjankami–emigrantkami, te zaś – rodzenia im dzieci – to znaczy –
naszych rówieśników.
Pojęcie o emigrantach, jakie sobie w naszym kraju wyrobiono, było tak
fałszywe, że gdyby ktoś przeprowadził masową ankietę: po czyjej stronie
byli emigranci w wojnie hiszpańskiej? – wszyscy jednogłośnie by
odpowiedzieli: po stronie Franco! W naszym kraju po dziś dzień ludzie
nie wiedzą, że znacznie więcej białych emigrantów walczyło po stronie
republikanów. We Francji otoczonymi niechęcią, izolowanymi wyjątkami
byli Dymitr Mereżkowski i Zinajda Hippius, którzy opowiedzieli się za
Hitlerem. W trybie anegdoty – a może nie tylko: sam Denikin chciał
wojować z Hitlerem po stronie Związku Sowieckiego i Stalin przez jakiś
czas omal czy nie zamierzał ściągnąć go do kraju (nie jako siłę bojową,
zapewne, lecz jako symbol jedności narodowej) Podobnie jak całemu
Zachodowi, tak też rosyjskiej emigracji po 25 latach nie starczało
doświadczenia, kontaktu z sowieckim życiem, na tyle, by trzeźwo móc
patrzeć na wypadki. Stąd takie objawy emigranckiego zamieszania, jak
pytanie: „czy można podać rękę własowcowi?” (jedni – bo „trzeba zawsze
być z Rosją”, inni – bo „trzeba zawsze być po stronie demokracji”).
Między starą emigracją a nową, posowiecką, wynikło niemało zwad,
nieporozumień – i podczas wojny, pod okupacją niemiecką, i później, w
obozach alianckich. To prawda, że uformował się ochotniczy, emigrancki
korpus strzelecki, który miał ruszyć na front wschodni (15.000 ludzi) –
ale Niemcy posłali go do walki z Tito; do wojny tam nie doszło, ustaliło
się coś w rodzaju neutralnej nieinterwencji. Podczas okupacji Francji
bardzo liczni emigranci, starzy i młodzi, wstąpili do Ruchu Oporu, a po
wyzwoleniu Paryża – walili hurmą do sowieckiego poselstwa z podaniami o
powrót do ojczyzny. Ich hasłem było: Rosja taka, czy inna – byle Rosja!
– i tym dowiedli oni, że wcześniej też nie udawali swojej miłości do
swego kraju. (W więzieniach lat 45–46 byli niemal szczęśliwi, że te
kraty i ci strażnicy, to wszystko swoje, rosyjskie; ze zdziwieniem
patrzyli na sowieckich chłopców, skrobiących się w głowę: „na diabłaśmy
tu wracali? Bo to nam ciasno było w Europie?”)
Zgodnie z tą samą stalinowską logiką – w myśl której musiał iść do obozu
każdy człowiek sowiecki, który był kiedyś za granicą – jakże mogli
uniknąć tego losu emigranci? Na Bałkanach, w Europie Centralnej, w
Charbinie zamykano ich zaraz po przyjściu wojsk sowieckich, brano jak
swoich z mieszkań i prosto z ulicy. Zabierano chwilowo tylko mężczyzn i
to też z początku nie wszystkich, lecz tych, którzy w jakikolwiek sposób
zaznaczyli swoją obecność na terenie polityki. (Ich rodziny były później
dosyłane etapem, tam, gdzie tradycyjnie, zsyłano Rosjan; niektóre
zostały na wolnej stopie w Bułgarii i Czechosłowacji). Tym z Francji
dawano obywatelstwo sowieckie z honorami i kwiatami, posyłano z
komfortem do starego kraju – i tam dopiero pakowano, gdzie należy.
Dłuższa mitręga była za to z emigrantami z Szanghaju – w 45. roku
jeszcze tam nie można było ich dosięgnąć. Ale przyjechał pełnomocnik
rządu Sowieckiego i opublikował Dekret Prezydium Najwyższego Sowietu:
amnestia dla wszystkich emigrantów! No, czy można nie wierzyć czemuś
takiemu? Toć rząd kłamać nie może! (Czy był rzeczywiście taki dekret,
czy nie – Organom w żadnym razie rąk nie wiązał). Szanghajscy Rosjanie
dali wyraz swemu zachwytowi. Powiedziano im, że mogą brać tyle i takich
rzeczy, ile tylko zechcą (zabrali również samochody, ojczyźnie się
przydadzą), wybierać sobie miejsca zamieszkania wedle chęci, i pracować,
rzecz oczywista, w każdym fachu. Z Szanghaju odpływali parowcami. Już te
statki miały rozmaite losy: na niektórych z nich, z nieznanych powodów,
w ogóle nie dawano jeść. Różnie też układały się dzieje tych ludzi, gdy
zawinęli już do portu Nachodka (jednego z głównych punktów
transportowych GUŁagu). Prawie wszystkich pakowano do wagonów
towarowych, jakby już byli więźniami, tyle, że nie było jeszcze
prawdziwego konwoju z psami. Niektórych dowożono do jakichś okolic
zamieszkanych, do miast i rzeczywiście pozwalano im na jakieś 2–3 lata
spokoju. Innych od razu zawożono tym samym pociągiem do obozu, gdzieś na
Zawołżu; wyładunek odbywał się w lesie, zrzucano ich z wysokiego nasypu
razem z białymi fortepianami i żardynierkami. W latach 48–49
dalekowschodnich reemigrantów, którzy się jeszcze uchowali, wyskrobywano
do czysta i wsadzano za kraty.
Gdy byłem dziewięcioletnim chłopcem, chętniej niż powieści Juliusza
Verne a czytywałem granatowe broszurki W. W. Szulgina, sprzedawane wtedy
najspokojniej w świecie w każdym kiosku. Był to głos ze świata tak
zdecydowanie już skazanego na niebyt, że najdziksza nawet fantazja nie
mogła czegoś takiego wymyśleć: upłynie mniej niż dwadzieścia lat, a
kroki autora i moje przetną się niewidzialnymi liniami w milczących
korytarzach Wielkiej Łubianki. Co prawda jego samego spotkałem nie
wówczas, a dopiero dwadzieścia lat później, ale wielu emigrantom
starszego i młodszego pokolenia miałem okazję się przyjrzeć wiosną 45.
roku.
Z rotmistrzem Borszczem i pułkownikiem Mariuszkinem znalazłem się kiedyś
na przeglądzie lekarskim i żałosny widok ich gołego, pomarszczonego,
ciemnożółtego, już nie ciała nawet, ale truchła, wciąż mi jeszcze stoi
przed oczyma. Aresztowano ich, gdy byli o krok od grobu, wieziono kilka
tysięcy kilometrów – do Moskwy i tutaj, w 1945 roku najpoważniej w
świecie przeprowadzano śledztwo w sprawie... ich walki z władzą Sowiecką
w 1919 roku!
Tak już jesteśmy przyzwyczajeni do gromadzenia się aktów
niesprawiedliwości w dziedzinie śledczo–sądowej, że przestaliśmy
rozróżniać stopnie tego zjawiska. Ten rotmistrz i ten pułkownik byli
kadrowymi oficerami carskiej armii rosyjskiej. Mieli już obaj ponad
czterdzieści lat, z których dwadzieścia spędzili w szeregach, gdy
telegraf przyniósł wiadomość, że w Piotrogrodzie zdetronizowano
imperatora. Dwadzieścia lat wiązała ich przysięga dana carowi, teraz zaś
z bólem serca (i może nawet – mrucząc po cichu: „zgiń, przepadnij!”)
złożyli jeszcze przysięgę na wierność Rządowi Tymczasowemu. Więcej
nikomu już nikt im nie kazał przysięgać, bo wojsko w ogóle się rozpadło.
Nie podobał im się po-rządek, przy którym zrywano naramienniki i
zabijano oficerów, było więc naturalne, że połączyli się z innymi
oficerami, aby z tym porządkiem walczyć. Tak samo naturalne było, że
Czerwona Armia biła się z. nimi i spychała ich do morza. Ale czy byłyby
jakiekolwiek podstawy do SĄDZENIA ich, a do tego po upływie ćwierć wieku
– w kraju, w którym istnieją choćby kiełki myśli prawniczej? (Przez cały
ten czas zajmowali się oni wyłącznie sprawami prywatnymi: Mariuszkin –
aż do samego aresztowania, Borszcz zaś, co prawda, znalazł się w
taborach kozackich w Austrii, ale właśnie nie w szeregach, lecz w
taborach, wśród starców i bab).
Jednakże w 1945 roku, w samym pępku naszego systemu prawnego, wysunięto
przeciw nim następujące oskarżenia: o działania, mające na celu obalenie
władzy rad robotniczo–chłopskich; – o wtargnięcie z bronią w ręku na
terytorium sowieckie (to jest o to, że nie wyjechali natychmiast z
Rosji, o której w Piotrogrodzie oznajmiono, że jest sowiecka); o
okazywanie pomocy międzynarodowej burżuazji (której nawet przez sen nie
widzieli); o pełnienie służby w formacjach kontrrewolucyjnych rządów (to
znaczy – pod rozkazami swoich własnych generałów, którym całe życie
podlegali). I wszystkie te paragrafy (1–2–4–13) 58. artykułu wchodziły w
skład kodeksu karnego, który nabrał mocy w...1926 roku, to znaczy 6–7
lat PO ZAKOŃCZENIU wojny domowej! (Klasyczny i nieludzki przykład
działania prawa wstecz!). Ponadto – artykuł 2. kodeksu przewidywał, że
ma on moc tylko wobec obywateli zatrzymanych na terytorium RSFSR. Ale
ręka GB dosięgła także NIE–obywateli i to we wszystkich krajach Europy i
Azji! Nie mówmy tu już o przedawnieniu: co do przedawnienia, to bardzo
zręcznie przewidziano zawczasu, że do artykułu 58 nie ma ono
zastosowania. Przedawnienie ma moc tylko w stosunku do naszych oprawców
domowego chowu („Po co jątrzyć stare rany?...”), którzy wyrżnęli
wielokroć więcej rodaków, niż ich zginęło podczas całej wojny domowej.
Mariuszkin przynajmniej odznaczał się dobrą pamięcią, opowiadał ze
szczegółami o ewakuacji Noworosyjska. Barszcz zaś wpadł jakby w
zdziecinnienie i gaworzył naiwnie, jaką ci to on sobie Wielkanoc
urządził na Łubiance: przez cały czas po Niedzieli Palmowej i przez cały
Wielki Tydzień jadł tylko po pół porcji, resztę sobie odkładał,
stopniowo zamieniając czerstwy chleb – świeżym. W ten sposób zebrało mu
się siedem porcji i trzy dni Wielkiejnocy mógł sobie ucztować. Że ich
teraz oskarżono i sądzono – wcale nie „dowodzi, że mieli jakiekolwiek
dawne winy na sumieniu. To tylko dowód mściwości sowieckiego państwa za
to, że przed ćwierćwieczem sprzeciwili się komunizmowi, wiodąc za to
później życie bezdomnych, wysadzonych z siodła wygnańców.
Od tych niedołężnych mumii emigranckich różnił się bardzo pułkownik
Konstanty Konstantynowicz Jasiewicz. Dla tego człowieka koniec wojny
domowej nie oznaczał zapewne końca walki z bolszewizmem. Jak tam
walczył, gdzie, jakimi sposobami – tego mi nie mówił. Ale poczucie, że
jest dalej w szeregach miał chyba nawet w celi. U większości z nas
kłębił się w głowach chaos pojęciowy, łamały się i rozpływały linie
poglądów, on zaś miał, jak się zdawało, jasne, wyrobione zdanie o tym,
co go otaczało, przy tym ta wyraźna pozycja życiowa jakoś wpływała na
jego cielesną siłę, tężyznę, stały dynamizm. Miał lat nie mniej niż
sześćdziesiąt, głowę łysą, bez jednego włoska, przeszedł już przez
śledztwo (czekał na wyrok, jak my wszyscy), pomocy, oczywiście, nie miał
znikąd – ale zachował młodą, nawet różowawą cerę, jedyny w celi
gimnastykował się co rano i mył zimną wodą pod kranem (my zaś staraliśmy
się nie trwonić kalorii z naszej racji więziennej). Gdy tylko między
narami zwalniało się przejście – nie przepuszczał okazji – i nawet tych
pięć – sześć metrów wykorzystywał dla ruchu, wciąż wybijając krok za
krokiem, ze swoim profilem, jak wybitym na monecie, ze skrzyżowanymi na
piersi rękoma i jasnym spojrzeniem młodych oczu, patrzących tak, jakby
ścian nie było.
Myśmy wciąż się dziwili wszystkiemu, co z nami tu robią, dla niego zaś –
wszystko, co się działo, zgodne było z oczekiwaniami – dlatego był on w
celi zupełnie osamotniony.
Jego zachowanie się w więzieniu mogłem ocenić, gdy minął rok: znów
znalazłem się w Butyrkach i w jednej z tych samych cel 70. spotkałem się
z młodymi towarzyszami Jasiewicza z tej samej sprawy; byli już po
wyroku, dostali po 10 i 15 lat. Wyrok dla całej grupy przepisany był na
cienkiej przebitce i – nie wiadomo dlaczego – dostali oni kopie do ręki.
Pierwszy w spisie był Jasiewicz, skazano go na rozstrzelanie. Oto co
więc przewidywał, co widział przez mury swoimi niestarzejącymi się
oczyma, podczas gdy chodził od ściany do ściany, tam i z powrotem! Ale
świadomość, że wierny był swojej drodze życiowej, świadomość, której
sobie nie wyrzucał, dawała mu niezwykłą siłę.
Wśród emigrantów był również mój rówieśnik, Igor Trońko.
Zaprzyjaźniliśmy się. Obaj byliśmy osłabieni, wymiędleni, żółtoszara
skóra i kości (dlaczego, w gruncie rzeczy, tak się zapuściliśmy? Myślę,
że przez poczucie duchowego zagubienia). Obaj chudzi, tykowaci, że byle
podmuch letniego wiatru zbijał nas prawie z nóg na butyrskich
spacerkach, chodziliśmy zawsze w jednej parze ostrożnym starczym krokiem
i porównywaliśmy równoległe drogi naszego życia. Tego samego roku
urodziliśmy się obaj na południu Rosji. Jeszcześmy obaj byli przy
piersi, kiedy los sięgnął do swojej zaszarganej torby, aby wyciągnąć z
niej dwie słomki: dla mnie krótszą, dla niego – dłuższą. I oto jego
kłębek potoczył się za morze, chociaż z ojca jego dziwny był
„białogwardzista” – był zwykłym, biednym telegrafistą.
Nadzwyczaj mnie ciekawiła możliwość wyrobienia sobie – poprzez jego
zwierzenia – poglądu na życie moich rówieśników, którzy tam się
znaleźli. Gdy podrastali, rodzice otaczali ich staranną opieką mimo
skromnych albo nawet kusych możliwości materialnych. Byli wszyscy
doskonale wychowani, otrzymali możliwie najlepsze wykształcenie. Rośli,
nie wiedząc, co to znaczy strach i ucisk, chociaż pewien autorytatywny
nacisk białych organizacji odczuwali, póki nie stanęli na własnych
nogach. Rośli tak, jakby grzechy stulecia, co poraziły całą młodzież
europejską (wysoki wskaźnik przestępczości, lekkomyślność, brak
koncepcji, marnotrawienie życia) nie imały się ich – ponieważ wyrastali
jakby w cieniu nieszczęścia, które spadło na ich rodziny. Gdziekolwiek
mieszkali, w jakimkolwiek kraju – zawsze tylko Rosję uważali za swoją
ojczyznę. Ich rozwój duchowy wspierał się na literaturze rosyjskiej, tym
bardziej kochanej, że za jej zasięgiem kończyła się też ojczyzna i że
ojczyzna fizyczna za nią nie stała. Współczesne piśmiennictwo było dla
nich dostępne w stopniu i rozmiarze o wiele większym niż nam, ale
właśnie książki sowieckie rzadko do nich docierały i ich brak odczuwali
szczególnie ostro, wydawało się im, że głównie przez to nie są w stanie
pojąć tego co jest samą istotą Związku Sowieckiego, jego świetnością i
urokiem, to zaś, co do nich dociera, jest skażone, skłamane, niepełne.
Ich pojęcia o naszym prawdziwym życiu były bardzo zielone, ale tak
tęsknili za krajem, że gdyby w 41. roku ich wezwano – to wszyscy, by
tłumnie ruszyli do Armii Czerwonej i słodziej by im było życie przy tym
oddać, niż go bronić. Ci młodzi, dwudziestopięcio – i
dwudziestosześcioletni ludzie już wysunęli i obronili z dużym
przekonaniem kilka stanowisk myślowych. Tak więc, grupa Igora należała
do „nieprzesądzających”. Deklarowali oni, że ci, którzy nie dźwigali
wraz z krajem rodzinnym całego skomplikowanego ciężaru minionych
dziesięcioleci, nie mają żadnego prawa, by przesądzać, decydować z góry
o przyszłości Rosji, a nawet – proponować czegokolwiek, winni tylko iść
tam i wszystkie siły poświęcić dla realizacji tego, na co zdecyduje się
rosyjski lud.
Sporośmy przegadali – leżąc na jednych narach. O ile mogłem, o tyle
wniknąłem w jego świat i spotkanie to (inne spotkania to potwierdziły)
dało mi przekonanie, że odpływ znacznej części duchowych sił, jaki miał
miejsce podczas wojny domowej, zabrał nam dużą i ważną gałąź rosyjskiej
kultury. I każdy, kto naprawdę ją kocha, będzie dążył do ponownego
zjednoczenia tych dwóch gałęzi: krajowej i zagranicznej. Tylko wówczas
kultura nasza osiągnie pełnię, tylko wtedy przejawi zdolność do
niezakłóconego rozwoju.
Marzę, by dożyć tego dnia.
*
Słaby jest człowiek, słaby. Koniec końców – nawet najbardziej uparci z
nas pragnęli tej wiosny zmiłowania. Krążyła taka anegdota: „Oskarżony,
co macie do powiedzenia w ostatnim słowie?!” – „Proszę posłać mnie gdzie
tylko chcecie, byleby tam była władza sowiecka! I – słońce...”. Nie to
nam groziło, że nas pozbawią sowieckiej władzy, lecz że pozbawią nas
słońca... Nikt nie miał ochoty na Koło Podbiegunowe, szkorbut i głód.
Nie wie-dzieć czemu, kwitła w celach legenda Ałtaju. Ci nieliczni,
którzy tam już byli, a jeszcze bar-dziej – ci, którzy tam nigdy nie
bywali, wmawiali towarzyszom niedoli sny, pełne muzyki: Ałtaj, to
dopiero kraina! Syberyjskie przestrzenie, ale klimat – łagodny. Rzeki
miodem płynące wśród pszenicznych brzegów. Step i góry. Stada owiec,
dziczyzna, ryby. Ludne, bogate wsie ...
Ach, zaszyć by się w tej głuszy! Posłuchać czystego, dźwięcznego piania
kogutów w przejrzystym powietrzu! Pogłaskać dobry, poważny pysk koński!
I niech diabli porwą wielkie problemy, niech się o nie troszczy ktoś
inny, ktoś głupszy od nas! Odpocząć by tam od wyzwiska śledczego, od
nudnego gmerania w twoim życiu, od zgrzytu więziennych rygli, od celi z
jej stęchłym zaduchem. Tylko jedno życie mamy, takie nikłe, takie
krótkie! – a myje w zbrodniczy sposób posyłamy pod kule czyichś
karabinów maszynowych albo tytłamy je, Bogu ducha winne, w brudach
politycznego śmietniska. Zdaje się człowiekowi, że tam, na Ałtaju,
mógłby żyć w najniższej nawet, najciemniejszej chatynce na skraju wsi,
pod samym lasem. Nie po chrust, nie po grzyby – tylko tak, po prostu
poszedłby do tego lasu i objąłby dwa pnie: miłe moje! nic mi nie trzeba
więcej!...
Sama już ta wiosna nawoływała do miłosierdzia: tej wiosny kończyła się
taka ogromna wojna! Widzieliśmy, że nas, aresztantów, płyną miliony i że
mnogie jeszcze miliony spotkamy w obozach. Toć być nie może, aby ludzi
zostawiono za kratami po największym w świecie zwycięstwie! Trzymają nas
tylko tak sobie, dla postrachu, żebyśmy czasem nie zapomnieli. To jasne,
że będzie wielka amnestia i wszystkich nas szybko wypuszczą. Ktoś nawet
przysięgał, że sam czytał w gazecie odpowiedź Stalina na pytania
jakiegoś amerykańskiego korespondenta (jak się nazywał? – nie
pamiętam...), gdzie było powiedziane, że po wojnie będzie u nas taka
amnestia, jakiej jeszcze świat nie widział. I innemu SAM śledczy z całą
pewnością mówił, że będzie u nas wkrótce powszechna amnestia. (Dla
śledztwa takie pogłoski były korzystne, osłabiały one naszą wolę: czort
z nimi, podpiszemy, to i tak nie na długo).
Ale – do miłosierdzia trzeba rozumu.
Nie słuchaliśmy tych niewielu trzeźwych wśród nas, którzy krakali, że
nigdy w ciągu ćwierci stulecia nie zdarzyła się amnestia dla
politycznych, i że nigdy jej nie będzie. (A jeszcze jakiś znawca
więzienny, zwykle konfident, rwał się do sprzeczki: „Ależ w 1927 roku,
na dziesięciolecie Października wszystkie więzienia były puste,
wywieszono na nich białe flagi! Ten wstrząsający miraż białych flag na
więzieniach – dlaczego właśnie białych? – szczególnie wzruszał ).
Machaliśmy ręką na tych rozważnych, którzy pośród nas byli i wyjaśniali,
że właśnie dlatego siedzimy milionowymi masami, bo wojna się skończyła:
na froncie nic już po nas, na zapleczu – jesteśmy niebezpieczni, na
dalekich zaś budowach bez takich jak my, ani jedna cegła nie zostanie
położona. (Nie starczało nam samozaparcia, aby wniknąć – jeśli nie w
okrutne zamiary, to przynajmniej w gospodarcze kalkulacje Stalina: któż
to teraz, po demobilizacji chciałby porzucić rodzinę, dom i jechać na
Kołymę, na Workutę, na Syberię, gdzie nie ma jeszcze ani dróg, ani
domów? Była to już prawie tylko kwestia zlecenia dla Komisji Planowania:
dać MWD cyfry kontrolne, żeby wiedzieli ilu mają wsadzić). Amnestia!
Wspaniałomyślnej i szerokiej amnestii oczekiwaliśmy – i pragnęliśmy jej!
A podobno w Anglii nawet na rocznicę koronacji, to znaczy – co roku,
jest amnestia!
Amnestia dla wielu politycznych ogłoszona była także na trzechsetlecie
panowania Romanowów. Więc czy można uwierzyć, że teraz, po zwycięstwie
na miarę stulecia – i nawet więcej niż stulecia – stalinowski rząd
będzie tak małostkowy i tak mściwy, żeby pamiętać o każdym potknięciu
się, każdym pośliźnięciu każdego ze swoich nędznych poddanych?
Jest to prawda prosta, lecz dochodzi się do niej przez cierpienie:
błogosławione są nie wojny zwycięskie, lecz przegrane! Zwycięstwa
potrzebne są rządom, klęski – ludom. Po zwycięstwie chce się dalszych
zwycięstw, po klęsce, – chce się wolności – i zwykle się ją zdobywa.
Klęski potrzebne są ludom tak, jak cierpienia i nieszczęścia
poszczególnym ludziom: zmuszają do pogłębienia życia wewnętrznego, do
wzniesienia się w życiu duchowym na wyższy poziom.
Połtawska Wiktoria była dla Rosji nieszczęściem: pociągnęła za sobą dwa
stulecia wielkich napięć, spustoszeń, ograniczeń wolności – i coraz
nowych wojen. Klęska połtawska okazała się dla Szwedów zbawienna:
straciwszy ochotę do wojen, Szwedzi uczynili swój kraj najbardziej
kwitnącym i wolnym w, Europie.
Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do dumy z powodu naszego zwycięstwa nad
Napoleonem, że uchodzi naszej uwagi, iż właśnie dzięki temu chłopi nasi
nie zostali wyzwoleni o pół wieku wcześniej (Francuska okupacja nie
groziła zaś Rosji realnie). A wojna krymska przyniosła nam wolność.
Tej wiosny wierzyliśmy w amnestię – ale wcale nie byliśmy tu oryginalni.
Gdy pomówi człowiek ze starymi więźniami, to stopniowo staje się dla
niego jasne, że tęsknota za zmiłowaniem i wiara w zmiłowanie nigdy nie
opuszcza szarych murów więziennych. Dziesięciolecie po dziesięcioleciu
rozmaite potoki aresztanckie zawsze czekały i zawsze wierzyły – to w
amnestię, to w nowy kodeks, to w ogólną rewizję spraw (i pogłoski te
zawsze z pełną wprawy ostrożnością podtrzymywane były przez Organy). W
związku z każdą rocznicą Października, śmierci lub urodzin Lenina, dniem
Zwycięstwa, dniem Armii Czerwonej, dniem Komuny Paryskiej, każdą nową
sesją WCIK, zakończeniem każdej pięciolatki, z każdą sesją plenarną Sądu
Najwyższego – zawsze wyobraźnia aresztancka oczekiwała zesłania na
ziemię anioła wolności! Im bardziej szalone były aresztowania, im
szersze, homeryckie, nieogarnięte umysłem rzeki więźniów – tym większą
wiarę w amnestię rodziły, zamiast trzeźwości!
Wszystkie źródła światła można w tym czy innym stopniu porównać ze
słońcem. Słońce zaś nie da się porównać z niczym. Tak samo każda
nadzieja w świecie da się porównać z nadzieją na amnestię, tylko ta
nadzieja nie da się z niczym porównać.
Wiosną 1945 roku każdego przybysza cała cela pytała przede wszystkim, co
słyszał o amnestii? A jeśli dwóch–trzech brano z celi Z RZECZAMI –
znawcy od razu zaczynali analizować ich SPRAWY i konkludowali, że to –
najlżejsze wypadki, że ich zabrano, bo idą na wolność, to jasne. Zaczęło
się! W wychodku, w łaźni, w tych więziennych urzędach pocztowych –
wszędzie nasi aktywiści szukali śladów i napisów, dotyczących amnestii.
I nagle w sławetnym fioletowym przedsionku butyrskiej łaźni w początkach
lipca przeczytaliśmy wspaniale proroctwo wypisane mydłem na fiołkowej
glazurze, wysoko nad głową (a więc jeden stanął drugiemu na barkach,
żeby tylko napisu dłużej nie ścierano):
„Hurra!!! 17 lipca amnestia!”
Ileż było radości! („Toć gdyby nie wiedzieli dokładnie, to by nie
napisali!”). Wszystko co w naszych ciałach biło, tęskniło, krążyło –
teraz zamierało z raptownej radości na myśl, że zaraz otworzą się
drzwi...
Ale – DO MIŁOSIERDZIA TRZEBA ROZUMU.
W połowie lipca dozorca korytarzowy posłał pewnego starca z naszej celi
do sprzątania klozetu i tam, w cztery oczy (nie zdobyłby się na to przy
świadkach) zapytał, patrząc ze współczuciem na jego siwą głowę: „Z
jakiego, artykułu, ojciec?” – „Z pięćdziesiątego ósmego” – ucieszył się
stary, po którym płakały w domu trzy pokolenia. – „Nie podpadasz...” –
westchnął strażnik. Bzdura! – powiedziano w celi. Strażnik po prostu się
nie zna.
W tej celi siedział młody kijowianin, Walenty (nie pomnę nazwiska) o
wielkich, pięknych, kobiecych oczach. Był sterroryzowany śledztwem. Był
to na pewno jasnowidz, może tylko dzięki ówczesnemu swemu podnieceniu.
Nie jeden raz krążył rankami po celi i mówił: dziś wezmą ciebie i
ciebie, widziałem we śnie. I brali! Właśnie tych! Zresztą dusza więźnia
tak skłonna jest do mistyki, że na jasno widzenie reaguje prawie beż
zdziwienia.
27 lipca Walenty podszedł do mnie: –”Aleksandrze! Dziś kolej na nas”. I
opowiedział mi swój sen ze wszystkimi atrybutami snów więziennych: most
nad ciemną strugą, krzyż. Zacząłem się pakować – i dobrze zrobiłem: po
rannej herbacie wywołano nas obu. Cela żegnała nas serdecznymi
życzeniami, wielu było przekonanych, że idziemy na wolność (z analizy
naszych lekkich spraw to właśnie wynikało).
Człowiek może całkiem szczerze nie dawać temu wiary, nie pozwalać sobie
na nią, bronić się ironią, ale rozpalone kleszcze, a gorętszych nie ma
na świecie, nagle ścisną, nagle ścisną mu duszę: a jeżeli to prawda?...
Zebrano nas ze dwudziestu z różnych cel i z początku zaprowadzono do
łaźni (na każdym zakręcie życiowej drogi więzień przede wszystkim
powinien przejść przez łaźnię). Mieliśmy tam dość czasu, chyba z
półtorej godziny, by zająć się zgadywaniem i porozmyślać trochę. Później
dopiero nas – wyparzonych, rozmiękłych – poprowadzono przez szmaragdowy
ogródek wewnętrznego butyrskiego podwórca, gdzie ogłuszająco ćwierkały
ptaki (były to chyba tylko wróble), zaś zieleń drzew wydawała się
nieznośnie ostra oczom, co dawno już się od niej odzwyczaiły. Nigdy oczy
moje z taką mocą nie wchłaniały zieleni listowia, jak tej wiosny! I
niczego w moim życiu nie widziałem, co podobniejsze byłoby do bożego
raju, niż ten butyrski ogródek, a nie trzeba było więcej niż trzydziestu
sekund, aby przeciąć go asfaltową ścieżką.
Doprowadzeni zostaliśmy na butyrski dworzec (czyli punkt przyjęć i
ekspedycji aresztantów – nazwa bardzo trafna – ponadto główny westybul
rzeczywiście przypomina tam dworzec), gdzie nas wpakowano do obszernego,
szerokiego boksu. Panował w nim półmrok, powietrze było czyste, świeże;
jedyne, maleńkie okno umieszczone było wysoko, ale nie miało żelaznego
kagańca. Wychodziło zaś na ten sam słoneczny ogródek i zza uchylonej
ramy dochodzi! ogłuszający ptasi świergot, a w szparze kołysała się
zielona gałązka, obiecująca nam wszystkim wolność i powrót do domu.
(Widzicie! Także w takim dobrym boksie nigdyśmy nie siedzieli! To nie
przypadek!).
A wszyscyśmy podlegać mieli tylko OSO! Znaczyć by to mogło, że siedzimy
za jakieś bagatele.
Przez trzy godziny nikt nami się nie interesował, nikt nie otwierał
drzwi. Krążyliśmy, krążyliśmy, krążyliśmy po boksie i, znużeni,
przysiadaliśmy na klinkierowych ławkach. A gałązka ciągle się chwiała,
wciąż chwiała się za uchylonym oknem i wróble przekrzykiwały się jak
oszalałe.
Nagle zajazgotały drzwi i wywołano jednego z nas, cichego buchaltera,
lat trzydziestu pięciu. Wyszedł. Drzwi znów się zamknęły. Jeszcze
szybciej jęliśmy krążyć po dnie naszego pudełka, wszystko nas piekło.
Znów ten łoskot. Wywołano drugiego, tamtego znów wypuszczono.
Z twarzy jego uszło życie. Jego rozwarte oczy były ślepe. Niepewnymi
ruchami, chwiejnym krokiem przesuwał się on po gładkiej podłodze boksu.
Kontuzja? Dostał po głowie dechą do prasowania?
– No i co? – No i co? – pytaliśmy truchlejąc (jeśli nie wstał właśnie z
elektrycznego krzesła, to w każdym razie dostał wyrok śmierci). Głosem
obwieszczającym koniec świata, buchalter wykrztusił:
– Pięć!! Lat!!!
I znów zagrzmiały drzwi – tak szybko wracali, jakby ich wyprowadzano do
wychodka za małą potrzebą. Ten wrócił rozpromieniony. Na pewno dostał
zwolnienie.
– No? No? – skupiliśmy się przy nim, a nadzieja znów w nas Wstąpiła.
Zamachał ręką, dusząc się ze śmiechu:
– Piętnaście lat!
To było zbyt niedorzeczne, żeby człowiek mógł od razu uwierzyć.
VII. W STACJI POMP
W sąsiednim boksie butyrskiego „dworca”, w ogólnie znanym boksie
kipiszowym (rewidowano tam przybywających aresztantów i duże wymiary
sali pozwalały pięciu–sześciu strażnikom obrabiać do dwudziestu zeków w
jednej partii) – teraz nie było nikogo, grubo ciosane stoły rewizyjne
byty puste i tylko z boku, pod lampą siedział przy małym, dostawionym
stoliku schludny, czarnowłosy major NKWD. Wyraz cierpliwej nudy – oto co
było wypisane na jego twarzy. Tracił czas na próżno, zeków wprowadzano i
wyprowadzano pojedynczo. Zebrać podpisy można było znacznie prędzej.
Wskazał mi taborecik po drugiej stronie stołu, zapytał o nazwisko. Z
prawej i lewej strony kałamarza leżały przed nim stosiki białych
papierków jednakowej wielkości – po pół arkusika tego formatu właśnie,
jakiego używają w administracji domu na zaświadczenia opałowe, a w
urzędach na upoważnienia do zakupu materiałów biurowych. Major
przewertował prawy stosik, znalazł papierek mnie dotyczący. Wyciągnął
go, odczytał tekst pośpiesznie i obojętnie (zrozumiałem – że dostałem
osiem lat) i natychmiast zaczął na odwrocie pisać wiecznym piórem, że
decyzję zakomunikowano mi takiego, a takiego dnia.
Serce mi nie zabiło nawet na pół taktu prędzej – takie to wszystko było
zwyczajne. To miał być mój wyrok – decydujący, przełomowy punkt mojego
życia? Chciałem nawet się przejąć, odczuć głębiej ten moment – ale nie
dawałem rady. A major już podsunął mi arkusik odwrotną stroną. I
uczniowska obsadka za siedem kopiejek z marną „stalówką, z paprochem
wyłowionym z kałamarza, już leżała przede mną.
– Nie, muszę przeczytać sam.
– Co, ja bym, was oszukiwał? – leniwie odparł major. – No dobrze,
czytajcie.
I niechętnie wypuścił kartkę z palców. Obróciłem ją i zacząłem studiować
specjalnie powoli, nawet nie słowo po słowie, tylko litera po literze.
Napisane to było na maszynie, ale miałem w ręku nie pierwszy egzemplarz,
tylko kopię.
Wyciąg
Z werdyktu OSO NKWD ZSSR z 7 lipca 1945 roku ,
– Nr......
Następnie wszystko to było podkreślone linią kropkowaną i taką samą
kropkowaną przedzielone pionowo:
Rozpatrzono: Akt oskarżenia takiego a takiego (imię, nazwisko, rok
urodzenia, miejsce zamieszkania).
Postanowiono: Orzec wobec takiego a takiego (imię, nazwisko) za agitację
antysowiecką i próbę utworzenia antysowieckiej organizacji karę 8
(ośmiu) lat obozu pracy poprawczej.
Za zgodność:
Sekretarz...
Więc miałem się pod tym po prostu podpisać i wyjść w milczeniu?
Spojrzałem na majora – czy mi czegoś nie powie, czy nie wyjaśni? Nie,
nie miał zamiaru. Już nawet skinął na strażnika, stojącego w drzwiach,
aby wprowadził następnego.
Chcąc dodać tej chwili chociaż trochę znaczenia, powiedziałem z akcentem
tragizmu:
– Ale to przecież okropne! Osiem lat! Za co?
I sam usłyszałem ton fałszu w tych słowach: ani ja, ani on nie
znajdowaliśmy tu nic okropnego.
– O, tu – jeszcze raz wskazał mi major, gdzie mam się podpisać. Złożyłem
podpis. Nie wiedziałem po prostu, co by tu jeszcze zrobić?
– Pozwólcie więc, że napiszę tu u was odwołanie. Przecież wyrok jest
niesprawiedliwy.
– W ustawowym trybie – mechanicznie skwitował major moje słowa, kładąc
papierek na lewą kupkę.
– Wyjść! – rozkazał mi strażnik.
I wyszedłem.
(Okazało się, że nie byłem bardzo pomysłowy. Georgij Tenno, któremu, co
prawda, dano papierek na dwadzieścia pięć lat, tak odpowiedział:
„Przecież to dożywocie! Za dawnych lat, kiedy człowieka skazywano na
dożywocie – biły werble, zbierał się tłum. A tu – jak kwitek na bydło –
dwadzieścia pięć i odmaszerować!”).
Arnold Rappoport wziął pióro i. napisał na odwrocie: „Protestuję
kategorycznie przeciw terrorystycznemu, bezprawnemu wyrokowi i żądam
natychmiastowego zwolnienia”. Enkawudzista z początku czekał cierpliwie,
po przeczytaniu zaś powyższego – rozgniewał się i porwał cały papier
razem z protestem. Nie szkodzi, werdykt pozostał w mocy: przecież to
była tylko kopia.
A Wiera Korniejewa oczekiwała piętnastu lat i z radością wyczytała z
papierka, że dostała tylko pięć. Zaśmiała się swoim promiennym śmiechem
i podcyfrowała kartkę szybciutko, żeby jej ktoś nie zabrał. Oficer
zapytał nieufnie: „Czyście aby zrozumieli, co tu wam przeczytałem?”
„Tak, tak, bardzo dziękuję! Pięć lat obozu pracy poprawczej!”
Janos Rozhas był Węgrem, werdykt na 10 lat przeczytano mu w korytarzu,
po rosyjsku i nie zatroszczono się o przekład. Podpisał i nie zrozumiał,
że to był wyrok, długo później oczekiwał rozprawy sądowej, jeszcze
później w obozie przypomniał sobie z trudem ten moment i domyślił się
wszystkiego.
Wróciłem do boksu z uśmiechem. Dziwne, ale z każdą chwilą było mi
weselej i lżej. Wszyscy wracali z czerwońcami, Walenty również.
Najbardziej dziecinny termin dostał ten oszalały buchalter (wciąż
jeszcze siedział, jakby stracił rozum).
Cała w bryzgach słonecznych, poruszana lipcowym wietrzykiem, wciąż tak
samo wesoło chwiała się gałązka za oknem. Paplaliśmy z ożywieniem. To
tu, to tam – coraz częściej wybuchał w boksie śmiech. Śmialiśmy się, że
wszystko poszło gładko; śmialiśmy się ze wstrząśniętego buchaltera;
śmialiśmy się z naszych porannych nadziei i z tego, że gdy nas
wyprowadzano z cel, więźniowie zamawiali przez nas symboliczne paczki:
cztery kartofle! dwa obwarzanki!
Ależ będzie amnestia! – twierdzili niektórzy. – To tak tylko na pokaz
nas straszą, żebyśmy czasem nie zapomnieli. Stalin powiedział do jednego
amerykańskiego korespondenta...
– Jak się ten korespondent nazywał?
– Nazwiska nie znam...
Tu nam kazano zabrać rzeczy, ustawiono dwójkami i znów nas poprowadzono
przez ten cudowny ogródek, pełen lata. A dokąd? A znów do łaźni!
To nas doprowadziło już do hucznego śmiechu – ależ fajtłapy!
Rozebraliśmy się ze śmiechem, powiesiliśmy nasze szmatki na tych samych
hakach i wtoczyli je do tego samego piecznika, do którego wtaczaliśmy je
dziś rano. Śmiejąc się, pobraliśmy po tafelce wstrętnego mydła i
weszliśmy do dużej, dudniącej echem sali łaziebnej, zmywać ślady naszych
niewinnych uciech. Pluskaliśmy się więc, lejąc a lejąc na siebie czystą,
gorącą wodę. Ten oczyszczający, przynoszący ulgę śmiech był, ja myślę,
nie tyle objawem choroby ile samoobroną organizmu, odruchem ratunkowym.
Wycierając się, Walenty mówił mi uspokajającym, kojącym tonem:
– Co tam, jeszcześmy młodzi, jeszcze pożyjemy. Najważniejsze, – to nie
potknąć się teraz. Pojedziemy do obozu – i ani słowa nikomu, żeby nam
drugiego wyroku nie dosunęli. Będziemy uczciwie pracować i milczeć.
Jak ci wierzył w ten program, ile miał nadziei, niewinne ziarenko w
żarnach Stalina! Miał człowiek ochotę zgodzić się z nim, potulnie
odsiedzieć swoje, a później wymazać z głowy to, co przeżył.
Ale już we mnie narastało uczucie: jeżeli po to, aby żyć, trzeba NIE
ŻYĆ, to po co to wszystko?...
*
Nie można powiedzieć, że OSO to pomysł porewolucyjny. Już Katarzyna II
dała niemiłemu jej sercu żurnaliście – Nowikowowi piętnaście lat, rzec
można, na zasadzie OSO, bowiem nie oddała go pod sąd. I wszyscy carowie
– patrzeć, a zsyłali po ojcowsku niewygodnych im ludzi – bez sądu. W
latach 60. XIX wieku miała miejsce gruntowna reforma sądownictwa.
Zdawało się, że i władcy i poddani zaczęli dorabiać się czegoś w rodzaju
zgodnego z prawem poglądu na życie społeczne. Nie mniej, również w 70. i
80. latach Koro lenko wykrywa wypadki administracyjnej samowoli,
zastępującej postępowanie sądowe. Sam on zresztą w 1876 roku z jeszcze
dwoma studentami był deportowany bez sądu i dochodzenia – na mocy
rozporządzenia wiceministra dóbr państwowych (typowy wypadek OSO).
Również bez sądu zesłano go po raz wtóry, razem z bratem do miasteczka
Głazów. Korolenko wymienia też Fiodora Bogdana – chłopskiego delegata,
który dotarł do samego cara, a później został zesłany; Pjankowa, którego
sąd uniewinnił, ale car kazał zesłać z najwyższego rozkazu; jeszcze paru
innych.
W ten sposób tradycja była jakby niemrawa. I następnie – ta niechlujna
dowolność: kto pełnił właściwie funkcje OSO? Raz car, raz gubernator,
raz wiceminister. A wreszcie, przepraszani, ale co to za rozmach, jeżeli
można wyliczyć nazwiska i wypadki?
Era rozmachu zaczęła się w 20. latach, kiedy to dla systematycznego
omijania drogi sądowej powołano systematycznie też działające trójki. Z
początku popisywano się tym, nawet nie bez dumy: Trójka GPU. Nazwisk
ławników nie tylko nie ukrywano, ale je nawet reklamowano! Któż na
Wyspach Sołowieckich nie znał słynnej moskiewskiej trójki: Gleb Bokij,
Wul i Wasiliew? I to jest dopiero słowo – TRÓJKA! Jest w nim brzęk
dzwonków pod końską duhą, karnawałowe rozhukanie, ale zarazem – jakaś
zagadka: dlaczego właśnie – „trójka”? Co to znaczy? w sądzie też
przecież nie czwórka zasiada! a trójka – to nie sąd! Najbardziej
zagadkowe jest jednak to, że – zaocznie. Nas tam nie było, nie
widzieliśmy nic, dano nam tylko papierek: proszę podpisać. Trójka była
więc czymś jeszcze straszniejszym od rewtrybunału. A później –
odseparowała się, zamaskowała, zamknęła się w izolowanym pokoju i
otoczyła tajemnicą nazwiska. A gdy już zaczęła zasiadać w ukryciu – to
raz na zawsze, tylko wyrok nam przysyłała przez maszynistki. (I – do
zwrotu, bo takiego dokumentu nie wolno zostawiać w niczyim ręku).
Te trójki (na wszelki wypadek używamy liczby mnogiej, bo – jak to bywa z
bóstwami – nie wiadomo nigdy gdzie i w jakim kształcie występują)
odpowiadały pewnej pilnej potrzebie, która się pojawiła: żeby już nie
wypuszczać na wolność tych, których kiedyś aresztowano (no, coś w
rodzaju oddziału kontroli technicznej przy GPU: żeby nie było braku). I
jeśli już facet okazał się niewinny, a sądzić go nie było można w żaden
sposób, to niech za pośrednictwem trójki dostanie swoje „minus
trzydzieści dwa” (miasta gubernialne), albo – zesłanie na dwa–trzy
latka, a potem – już jak bez ucha, już na zawsze jest napiętnowany, już
teraz zaliczy się do „recydywistów”. (Niech nam czytelnik daruje: toć
znów stoczyliśmy się do tego prawicowego oportunizmu – znów jakieś
pojęcie „winy”, że winien, czy niewinien. Toć nam nieraz mówiono, że
chodzi nie o winę indywidualną tylko o zagrożenie społeczne: wolno
wsadzić także niewinnego, jeśli jest obcy socjalnie, wolno wypuścić
winnego, jeśli to element specjalnie bliski. Ale może to będzie
wybaczone nam, ludziom bez wykształcenia prawniczego, skoro sam Kodeks z
1926 roku, pod ojcowską opieką którego żyliśmy sobie dwadzieścia pięć
lat – też był krytykowany za „niedopuszczalne, burżuazyjne podejście”,
za „niewystarczająco klasowy stosunek”, za jakieś „burżuazyjne
przestrzeganie proporcji między ciężarem winy a karą”).
Niestety, nie nam jest pisane zbadanie nader zajmującej historii tego
Organu: Czy w ciągu całej swojej długiej kadencji Trójka GPU, wyrokując
zaocznie, miała prawo skazywać także na rozstrzelanie (jak to było ze
znanym konstytucyjnym demokratą, księciem Dołgorukim w 1927 roku, a z
Palczyńskim, von Maćkiem i Wieliczką w 1928)? Czy Trójkę zaprzęgano do
roboty tylko wtedy, gdy dowodów winy było mało, ale szkodliwość
społeczna danej osoby – oczywista? – czy wedle uznania? I jakoś potem w
1934 roku, przy okazji po-żałowania godnej zmiany skrótu OGPU na NKWD,
Trójka w stolicy jęła zwać się Kolegium Specjalnym, zaś trójki w
okręgach – speckolegiami sądów okręgowych, co znaczyło, że są-dzić mają
bez żadnych tam ławników ludowych, w ścisłym swoim składzie i zawsze
tajnie. A latem 1937 powstały w okręgach i autonomicznych republikach
inne jeszcze trójki, złożone z sekretarza obkomu partii, naczelnika
okręgowego NKWD i okręgowego prokuratora. (A nad tymi nowymi trójkami
jaśniała na wysokościach w Moskwie po prostu Dwójka, w składzie
komisarza spraw wewnętrznych i generalnego prokuratora ZSSR, bo też
zgódźmy się, że nie wypadało ściągać w charakterze trzeciej osoby
Genseka – Józefa Wissarionowicza). Ale pod koniec 1938 roku rozpłynęły
się jakoś bez śladu i te trójki, i ta Dwójka (bo też wybył bez śladu
nawet Mikołaj Jeżów) – ale tym bardziej się umocniło nasze kochane OSO,
biorąc na swoje barki prawo do zaocznego i pozasądowego skazywania ludzi
– najprzód na 10 lat, potem na jeszcze więcej, a w końcu – również na
rozstrzelanie. I tak wiodło zbożny swój żywot kochane OSO aż do samego
1953 roku, kiedy to powinęła się nóżka Berii, naszemu dobroczyńcy.
Istniało więc 19 lat, a spróbuj dowiedzieć się, człowieku, i kto z
naszych wybitnych, pełnych dostojeństwa działaczy wchodził w skład tego
ciała; jak często i jak długo ono obradowało; czy podawano przy tym
herbatę, czy nie – i co dawano do herbaty; i jak toczyły się te obrady –
czy prowadzono jakieś rozmowy, czy może nawet obchodzono się bez nich?
Nie my o tym napiszemy, bo nie wiemy. Słyszeliśmy tylko nieraz, że OSO
było zjawiskiem trójjedynym – i chociaż teraz nie można dotrzeć do
nazwisk gorliwych jego asesorów, to jednak znane są te trzy organy,
które posyłały tam swoich stałych delegatów: jeden z KC, jeden z MWD,
jeden – z prokuratury. Nie będzie jednak żadnym cudem, jeżeli któregoś
dnia dowiemy się, że nie było nigdy żadnych obrad, był zaś tylko sztab
doświadczalnych maszynistek, robiących wyciągi z nieistniejących
protokołów – i jeden szef kancelarii, kierujący maszynistkami. O,
maszynistki – te były na pewno, za to ręczymy!
Nie wymienione ani w konstytucji, ani w kodeksie, OSO okazało się jednak
najwygodniejszą z maszynek do mięsa – posłuszną, bezpretensjonalną i nie
wymagającą prawniczego smarowania. Kodeks istniał swoją drogą, a OSO –
swoją i kręciło się gładko bez wszystkich jego dwustu pięciu artykułów,
nie uciekając się do nich i nawet ich nie wspominając.
Jak powiadają w obozie: jak kto już nie może, to sąd też nie pomoże, ale
OSO zawsze.
Rozumie się, że dla wygody OSO także musiało mieć jakiś kod wstępny; w
tym celu samo ono stworzyło dla siebie zestaw artykułów literowych,
bardzo ułatwiających czynności (nie trzeba łamać sobie głowy i
dostosowywać wyroki do sformułowań kodeksu); były tak nieliczne, że
dziecko by j e spamiętało (część z nich już wymieniliśmy):
– NPGG – Nielegalne Przekroczenie Granicy;
– ASA – Antysowiecka Agitacja;
– KRD – Kontrrewolucyjna Działalność;
– KRTD – Kontrrewolucyjna Trockistowska Działalność (ta literka „t”
bardzo ciężko odbijała się na losie więźnia w obozie);
– PSz – Podejrzenie o Szpiegostwo (to, co w sprawie o szpiegostwo
wykraczało za ramy podejrzenia – było w gestii trybunału);
– SWPz – Stosunki Wywołujące (!) Podejrzenie o Szpiegostwo;
– KRM – Kontrrewolucyjny sposób Myślenia;
– WAS – Wywoływanie Antysowieckich nastrojów;
– SWE – Socjalnie Wrogi Element;
– PD – Przestępcza Działalność (chętnie to dawano byłym łagro–wcom,
jeżeli już do niczego innego nie można się było przyczepić); i wreszcie
bardzo pojemny artykuł
– CzS – członek rodziny* (skazanego na podstawie jednej z wyżej
wymienionych kombinacji literowych). Nie zapominajmy, że litery te nie
przypadały równomiernie na poszczególne lata i poszczególne grupy
ludzkie, lecz podobnie, jak artykuły Kodeksu i punkty dekretów – spadały
na kraj, niby nagłe epidemie.
I jeszcze jedno zastrzeżenie: OSO wcale nie pretendowało do ferowania
wyroków! – nie dawało wyroków! – orzekało tylko karę administracyjną, to
wszystko. Jasne, że musiało dlatego być wolne od prawnych ograniczeń.
Ale chociaż ta kara administracyjna nie zamierzała wcale pretendować do
godności wyroku sądowego, mogła jednak trwać 25 lat, przewidywać
rozstrzelanie i zawierać:
– pozbawienie rang, tytułów i orderów;
– konfiskatę całego majątku;
– odebranie prawa korespondencji –
w rezultacie czego człowiek znikał z powierzchni ziemi jeszcze
skuteczniej, niż na mocy prymitywnego wyroku sądowego.
Inną ważną zaletą OSO było to, że od jego werdyktów nie było apelacji –
nie było gdzie składać skarg: nie istniała żadna instytucja ani wyższa
odeń, ani niższa. Podlegało jedynie ministrowi spraw wewnętrznych,
Stalinowi i szatanowi.
Wielkim przymiotem OSO była szybkość działania: ograniczała ją tylko
technika maszynopisania.
Wreszcie – OSO nie tylko nie miało potrzeby oglądania oskarżonego (przez
co odciążał się bardzo transport wewnętrzny w więzieniach), ale nawet
nie żądało okazywania jego fotografii. W okresach tłoku w więzieniach
miało to jeszcze tę dobrą stronę, że więzień po zakończeniu śledztwa
mógł nie zabierać innym miejsca na więziennej podłodze, nie jeść
ludowego chleba, tylko być od razu skierowany do obozu, by uczciwie tam
się trudzić. Przeczytać zaś kopię wyciągu mógł wszak nawet znacznie
później.
W ulgowych wypadkach zdarzało się tak, że więźniów wyładowywano z
wagonów na stacji docelowej; kazano im zaraz klękać obok nasypu (to
środek zapobiegawczy przeciwko próbom ucieczki, ale sprowadzało się to w
rezultacie do modlitwy na cześć OSO) i bez żadnej zwłoki czytano im
werdykty. Zdarzało się też inaczej: przybywające do Piereborów w 1938
roku transporty nie znały ani swoich artykułów, ani wyroków, ale
witający ich tam pisarz – wszystko wiedział i z miejsca znajdował w
spisie: SWE – 5 lat.
Niektórzy zaś pracowali już w obozie wiele miesięcy, nie znając swojego
wyroku. Wreszcie (jest to relacja I. Dobriaka) ustawiono ich uroczyście
w szeregu – nie jakiegoś szarego dnia, tylko l maja 1938 roku, gdy
wszędzie wisiały czerwone flagi – i odczytano im werdykty trójki okręgu
stalinowskiego w Zagłębiu Donieckim: od dziesięciu do dwudziestu lat
każdemu. A mój obozowy brygadier Siniebriuchow w tym samym 1938 roku
wraz z całym kolejowym składem jeszcze niesądzo–nych, wysłany został z
Czelabińska do Czerepowca. Mijały miesiące, zeki już tam pracowali.
Nagle zimą, w dzień wolny od pracy (zauważyliście jakie dni się wybiera?
na czym OSO zależy?) w trzaskający mróz wypędzono ich na dwór, ustawiono
szeregami, wyszedł do nich przyjezdny lej tnant i oznajmił, że
przyjechał, aby zapoznać ich z decyzjami OSO. Ale nie był to zły
chłopak, jak się okazało, bo zerknął na ich dziurawe obuwie, na słońce,
na oszronione słupy i tak powiedział:
– A zresztą, chłopaki, po co macie tu marznąć? Dość, jak będziecie
wiedzieli, że wszystkim wam dało OSO po dziesięć lat, a mało, bardzo
mało kto dostał osiem. Zrozumiano? Rozejść się!...
*
Skoro jednak Kolegia Specjalne miały charakter tak otwarcie mechaniczny
– na co jeszcze zdały się sądy? Komu potrzebny tramwaj konny, skoro jest
pod ręką bezszelestny, nowoczesny, elektryczny, z którego nikt nie
wyskoczy? Żeby dawać sędziom papu?
Po prostu – nie wypada, żeby państwo zupełnie nie miało sądów. W 1919
roku VIII Zjazd zapisał w programie: należy starać się, aby cały lud
pracujący bez wy-jątku brał udział wykonywaniu obowiązków sądowych,
„Wszystkich bez wyjątku” nie udało się włączyć do tej akcji, jurysdykcja
to rzecz skomplikowana, no, ale wyrzec się sądów zupełnie – to też nie
uchodzi!
Zresztą, nasze sądy polityczne – izby specjalne sądów okręgowych,
trybunały wojskowe w okręgach, no i wszystkie tam Najwyższe – ciągną za
OSO jak za panią matką; one też nie grzęzną w bagnie jawności i nie
tracą czasu na debaty stron.
Pierwsza i naczelna ich cecha – to niejawność. Są przede wszystkim –
niejawne i to dla własnej wygody.
I tak już się przyzwyczailiśmy, że miliony i miliony ludzi skazane
zostały przy drzwiach zamkniętych, na tyle już się z tym zżyliśmy, że
niejeden otumaniony syn, brat albo synowieć skazanego jeszcze ofuknie
cię z całym przekonaniem: „A cóżeś ty chciał? Widać sprawa ma związek z
czymś... Jeszcze by się wrogowie dowiedzieli! Jak to można...”.
Tak więc, bojąc się, że się „wrogowie dowiedzą”, sami sobie wpychamy łeb
między kolana. Kto dziś w naszym kraju – prócz moli bibliotecznych –
pamięta, że Karakozow po swoim zamachu na cara dostał obrońcę? Że
Żelabow i wszyscy narodowolcy sądzeni byli jawnie, bez obawy, „że Turcy
się dowiedzą”? Że Wiera Zasulicz, która strzelała do – jeśli
przetłumaczyć na język współczesny – naczelnika stołecznej delegatury
okręgowej MWD (a raniła go, tylko że nie śmiertelnie, choć kaliber kuli
był wprost niedźwiedzi) – nie tylko że nie została zatłuczona w jakiejś
katowni, nie tylko nie była sądzona przy drzwiach zamkniętych – ale że
PUBLICZNY sąd przysięgłych (nie jakaś trójka) UNIEWINNIŁ ją – i że z
tryumfem odjechała z sądu karetą?
Przytaczając te przykłady dla porównania – nie chcę wcale twierdzić, że
w Rosji istniało sądownictwo doskonałe. Zapewne godne takiej nazwy
sądownictwo należy do najpóźniej dojrzewających owoców bardzo już
dostałego społeczeństwa, chyba, że ma się do dyspozycji króla Salomona.
Włodzimierz Dal zauważył, że w Rosji, w okresie poprzedzającym reformy,
„nie było ani jednego przysłowia pochlebnego dla sądów”! – To chyba coś
znaczy! Zdaje się, że nie zdążono też ukuć ani jednego przysłowia,
chwalącego obieralnych naczelników ziemstw powiatowych. Ale reforma
sądownictwa z 1864 roku otwierała przynajmniej przed mieszkańcami
naszych miast drogę, wiodącą do angielskich wzorów.
Pisząc to wszystko, nie zapominam o wypowiedzi Dostojewskiego,
skierowanej przeciw naszym sądom przysięgłych (Dziennik pisarza): o
ekscesach adwokackiego krasomówstwa („Panowie przysięgli! ależ cóż by to
była za kobieta, gdyby nie zarżnęła rywalki?... panowie przysięgli!
ależ, kto z nas nie wyrzuciłby w tych warunkach dziecka przez okno?...),
o tym, że u przysięgłych jakiś chwilowy odruch może przesłonić
obywatelską odpowiedzialność. Ale Dostojewski obawiał się NIE TEGO,
czego właśnie należało się obawiać! Był przekonany, że sąd publiczny
jest już zdobyczą raz na zawsze osiągniętą!... (Zresztą – kto z jego
współczesnych mógłby uwierzyć w OSO?...) W innym miejscu tak on pisze:
„mniejszy to błąd zmiłować się nad winnym, niż posłać na szafot
niewinnego”. O tak, tak, tak!
Przerosty krasomówstwa są chorobą nie tylko ząbkujących sądów, lecz
także ogólniej – ugruntowanej już demokracji (ugruntowanej, ale już
zdezorientowanej co do swoich celów moralnych). W takiej Anglii widzimy
na przykład, jak leader opozycji, chcąc zapewnić swojej partii przewagę,
nie waha się przed obarczeniem rządu odpowiedzialnością za stan kraju,
przeczerniając sytuację bardziej, niż ona na to zasługuje.
Nadużywanie krasomówstwa – to niedobry zwyczaj. Ale jakiej nazwy użyć
trzeba dla nadużyć w dziedzinie tajności? Dostojewski mar/\ł o takim
sądzie, w którym oskarżyciel powie wszystko niezbędne dla OBRONY
oskarżonego. Ileż to wieków musielibyśmy na to czekać . Nasze
doświadczenie społeczne dostarczyło nam jak dotąd niezmiernego mnóstwa
przykładów OSKARŻENIA podsądnych przez adwokatów (, jako uczciwy
człowiek sowiecki, jako prawdziwy patriota nie mogę nie czuć wstrętu do
tych zbrodni, które są tu przedmiotem rozprawy...”).
I jakie to wygodne – te rozprawy przy drzwiach zamkniętych! Toga tu
niepotrzebna, można spokojnie zakasać rękawy. Co za ułatwienie w pracy!
– ani mikrofonów, ani korespondentów, ani publiczności. (Nie, dlaczego,
publiczność tu bywa, ale to – funkcjonariusze śledczy. Na przykład, do
leningradzkiego sądu okręgowego przychodzili oni we dnie, aby sprawdzić,
jak też sprawują się ich wychowankowie – a później, w nocy, odwiedzali w
więzieniu tych, którym trzeba było przemówić do sumienia).
Druga z najważniejszych cech naszych sądów politycznych – to jasność
perspektyw w robocie. Chodzi o to, że sentencje są z góry określone.
Wspomniany już tom zbiorowy – Od więzień... sam daje nam do rąk sporo
materiału, twierdząc, że nie nowa to sprawa, że już w latach 1924–29
wyroki były z góry przesądzone i podporządkowane ogólnym względom
charakteru administracyjno–gospodarczego. Że poczynając od roku 1924 – z
uwagi na bezrobocie, panujące w kraju, sądy zmniejszyły liczbę wyroków
skazujących na pracę poprawczą z pozostawieniem na wolności – a
zwiększyły liczbę krótkoterminowych kar więzienia (mowa, rzecz jasna, o
przestępstwach pospolitych!). W rezultacie nastąpiło przepełnienie
zakładów karnych więźniami krótkoterminowymi (poniżej 6 miesięcy),
którzy nie mogli być w efektywny sposób wykorzystani do pracy w
koloniach karnych. W początkach 1929 roku Ludowy Komisariat
Sprawiedliwości ZSSR w okólniku Nr 5 POTĘPIŁ ferowanie tak małych
wyroków, a 6. XI. 1929 (w wigilię 12. rocznicy Października, w momencie
przystąpienia do budowy socjalizmu) na mocy decyzji CIK i Sownarkomu po
prostu już ZABRONIONO skazywania na termin krótszy niż jeden rok! Sędzia
wie z góry, z biegu twojej konkretnej sprawy, albo na podstawie ogólnej
instrukcji, jaki wyrok jest tu wymagany (zresztą jest przecież telefon w
jego gabinecie!). Wzorem OSO – bywają nawet sentencje z góry wypisane na
maszynie, wystarczy tylko wpisać ręcznie nazwisko. A jeżeli – dajmy na
to Strachowicz krzyknie podczas rozprawy: „Ależ jak mogłem być
zawerbowany przez Ignatowskiego, skoro miałem wtedy raptem dziesięć
lat!” – to przewodniczący kompletu sędziowskiego (trybunał
Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, 1942 rok) tylko huknie w odpowiedzi:
„Nie szkalować sowieckiego wywiadu!” Bo wszystko już dawno postanowione:
cała grupa Ignatowskiego ma być rozstrzelana, wszyscy pod rząd. Jest w
tej grupie jeden tylko, niejaki Lipow, którego nikt z grupy nie zna i
który także nie zna nikogo. No to dać mu tam dziesięć lat, już dobrze.
Jak bardzo ułatwia sędziom kroczenie po ciernistej drodze życia fakt, że
wyroki są dane z góry! Nie tyle nawet chodzi o ułatwienie dla intelektu
– bo nie trzeba wysilać mózgownicy – ile o ulgę moralną: człowiek nie
dręczy się już, że wyda mylną sentencję i w rezultacie osieroci własne
dzieci. Nawet tak zakamieniałego sędziego – kata jak Ulrych – kto z
wybitniejszych rozstrzelanych nie z jego ust usłyszał wyrok? – skłania
do pewnej dobroduszności fakt, że werdykt jest ustalony z góry. W 1945
roku Kolegium Wojskowe rozpatruje sprawę „estońskich separatystów”.
Przewodniczy – niziutki, krępy, dobroduszny Ulrych. Nie traci okazji:
żartuje nie tylko z kolegów, lecz również z podsądnych (to jest właśnie
humanitaryzm! nowa cecha, gdzie to kto widział?). Dowiedziawszy się, że
Suzi jest adwokatem, mówi z uśmiechem: „No i przyda się wam w końcu wasz
zawód!”. No bo o co tu wszczynać spory? Po co szarpać nerwy? Rozprawa
toczy się zwykłym trybem: nie odchodząc od stołu sędziowskiego palą
sobie, a w sposobnej chwili – zarządzają przyzwoitą przerwę obiadową.
Gdy zaś się wieczór zbliży – sąd oddala się na naradę. Ale kto by tam
naradzał się w nocy? Oskarżonych zostawia się na całą noc na ich ławie,
sędziowie natomiast rozjeżdżają się do swoich domów. Następnego rana,
skoro dziewiąta, przychodzą wyświeżeni, wygoleni: „Wstać, sąd idzie!” –
i dają każdemu czerwońca.
No i wreszcie trzecia cecha naszych sądów – to dialektyka (dawniej
mówiło się po prostacku – dyszel niby na przedzie, a gdzie nim skręcisz,
tam jedzie). Kodeks nie powinien być bezwładnym kamieniem na drodze
sędziego. Artykuły kodeksu mają już po dziesięć, piętnaście, dwadzieścia
latek, a życie biegnie szparko i – jak mawiał Faust:
„Świat cały zmienia się i ciągle naprzód mknie,
A ja mam trwać przy raz mu danym słowie?”
Wszystkie artykuły obrosły komentarzami, wskazaniami, instrukcjami.
Jeśli czyn oskarżonego w ogóle nie jest przez kodeks przewidziany, to
można jednak ukarać go:
– przez analogię (co za możliwości!);
– po prostu za pochodzenie (art.: 7 – 35, przynależność do środowiska
społecznie niebezpiecznego);
– za kontakty z niebezpiecznymi osobnikami (tu dopiero otwiera się
szerokie pole działania! Kto jest niebezpiecznym osobnikiem i na czym
polega kontakt – ustala tylko sędzia).
Broń Boże czepiać się precyzji wprowadzanych w życie prawnych formuł. Na
przykład – 13 stycznia 1950 roku wydany został edykt o przywróceniu kary
śmierci (wolno przypuszczać, że z lochów Berii nigdy nie znikała).
Napisane tam było, że wolno skazywać na śmierć dywersantów. Co to
znaczy? Napisano i cześć. Josif Wissarionowicz tak właśnie lubi: nie
dopowiedzieć, dać tylko wink. Czy tu mowa tylko o tych, którzy ze
sztabką trotylu przychodzą wysadzać w powietrze tory? Nie mówi się o tym
wyraźnie. Kto jest „dywersdntem” to niby wiemy od dawna. Kto dopuścił do
produkcji braków – ten jest dywersantem. Ale czy tylko to? A jeśli na
przykład, jakimiś rozmówkami tramwajowymi podważał autorytet państwa?
Albo – jeśli dzieweczka wyszła za cudzoziemca – czy to nie dywersja
wobec naszej wielkiej ojczyzny?...
Ale przecież nie sędzia sądzi, sędzia tylko pensję pobiera, sądzi
instrukcja! Instrukcja z 37. roku: dziesięć–dwadzieścia – rozstrzelanie!
Instrukcja z 43.: dwadzieścia ciężkich robót – powieszenie. Instrukcja z
45.: wszystkim pod rząd po dziesięć plus pozbawienie praw (siła robocza
na trzy pięciolatki). Instrukcja z 49.: wszystkim pod rząd dwadzieścia
pięć.
Maszyna sztancuje. Kto raz został aresztowany, ten traci wszystkie prawa
wraz z guzikami, które mu obcinają na progu GB – i już nie może uniknąć
WYROKU. I pracownicy aparatu sprawiedliwości tak się do tego
przyzwyczaili, że w 1958 roku doprowadzili do skandalu: opublikowali w
gazetach projekt nowych „Zasad procedury karnej ZSSR” – i ZAPOMNIELI
włączyć punkt przewidujący możliwość ferowania wyroków uniewinniających!
Oficjalny organ zareagował łagodną wymówką: „Może powstać wrażenie, że
nasze sądy wydają jedynie wyroki skazujące”.
Ale spójrzmy na rzecz okiem naszych jurystów: dlaczego właściwie sąd ma
mieć podwójny wybór, jeżeli przy wszystkich innych wyborach głosuje się
u nas na jednego kandydata? Toć wyrok uniewinniający to bezmyślność,
także z ekonomicznego punktu widzenia! Przecież to znaczy, że i
konfidenci, i agenci, i funkcjonariusze śledczy, i prokuratura, i
klucznicy, i konwojenci – wszyscy trudzili się na darmo!
Oto przykład prostej i typowej sprawy sądowej. W 1941 roku, w naszej
armii bezczynnej, tj. stacjonowanej w Mongolii, wydziały operacyjne
miały obowiązek wykazania się aktywnością i czujnością. Felczer wojskowy
Łozowski wyczuł pismo nosem, a miał właśnie pretensję do lejtnanta Pawła
Czulpieniewa; rozeszło się o jakąś dziewczynę. Zadał mu więc w cztery
oczy trzy pytania: 1) Jak ci się zdaje – dlaczego cofamy się przed
Niemcami? (Czulpieniew: techniki mają więcej i zdążyli się wcześniej
zmobilizować. Łozowski: nie, to tylko manewr, my ich wciągamy w głąb).
2) Czy wierzysz w pomoc aliantów? (Czulpieniew: wierzę, że nam pomogą,
ale nie bezinteresownie. Łozowski: oszukują nas, wcale nie pomogą). 3)
Dlaczego Woroszyłowa zrobili dowódcą frontu Północno–Zachodniego?
Czulpieniew zapomniał o całej rozmowie. Łozowski zaś napisał donos.
Czulpieniewa wezwano do politoddziału dywizji, po czym wyrzucono go z
komsomołu: za defetyzm, za bałwochwalstwo wobec niemieckiego wyposażenia
technicznego, za niedocenianie strategii naszego dowództwa. Najgoręcej
perorował organizator komsomolski Kaliagin (w czasie walk nad jeziorem
Chałchyn–Goł zachował się on tchórzliwie, Czulpieniew to widział – i
teraz tamten ma powód, aby raz na zawsze pozbyć się świadka).
Aresztowanie. Jedyna konfrontacja z Łozowskim. Ich fatalna rozmowa w
ogóle NIE JEST ROZPATRYWANA w śledztwie. Tylko jedno pytanie: czy znacie
tego człowieka? – Tak. – Świadek może odejść. (Śledczy boi się, że
oskarżenie może się rozwiać).
Złamany miesięcznym siedzeniem w jamie, Czulpieniew staje przed
trybunałem 36 dywizji zmotoryzowanej. Obecni są – komisarz dywizji
Lebiediew, naczelnik wydziału politycznego Sliesariew; świadek Łozowski
nawet nie został wezwany na rozprawę. (Jednakże dla nadania fałszywym
zeznaniom wagi urzędowej, już po rozprawie i Łozowski i komisarz
Sieriogin będą musieli podpisać odpowiednie papiery). Sąd pyta: czy
rozmawialiście z Łozowskim? O co was pytał? Jak mu odpowiedzieliście?
Czulpieniew z całą prostotą mówi jak było, wciąż jeszcze nie wie, czym
zawinił. „Przecież wielu mówi to samo!” – woła naiwnie. Sąd chętnie daje
ucha takim oświadczeniom: „Kto mianowicie? Proszę wymienić”. Ale
Czulpieniew jest człowiekiem innego pokroju! Kolej na jego ostatnie
słowo. „Proszę, aby sąd jeszcze raz poddał próbie mój patriotyzm, dał mi
zlecenie związane z niebezpieczeństwem śmierci!” I jak przystało na
rycerskiego prostaczka: „– a razem ze mną także temu, który mnie
oczernił, wspólne zadanie!”.
Co to, to nie, te rycerskie zapędy właśnie kazano nam karczować wśród
naszych ludzi. Łozowski powinien wydawać/proszki, Sierogin powinien
wychowywać żołnierzy. I czy to ważne – umrzesz albo nie? Ważne, że myśmy
byli czujni. Wyszli więc, popalili, wrócili na sale: dziesięć lat i trzy
pozbawienia praw.
Takich procesów w każdej dywizji było podczas wojny na pewno więcej niż
dziesięć (inaczej nie opłacałoby się tworzenie trybunałów). A ile
dywizji było – niech czytelnik sam policzy..
...Jedna sesja trybunału podobna jest do drugiej w dręczący sposób.
Dręcząco nieczuli są też ci anonimowi sędziowie – gumowe rękawiczki.
Sentencje – wszystkie jak z konwejera.
Każdy tu zachowuje powagę, ale każdy rozumie, że to szopka; najlepiej to
rozumieją konwojenci, proste chłopaki. W nowosybirskim więzieniu
tranzytowym w 1945 roku konwój robi apel aresztantów według spraw. „Taki
a taki! – 58–1–a, dwadzieścia pięć lat!”. Naczelnik konwoju jest
zaciekawiony: „Za co tyle dali?” – „A za nic”. – „Łżesz. Za nic – daje
się dzie-sięć”.
Kiedy trybunał się spieszy – „narada” trwa tylko minutę – byle wyjść, i
wrócić. Jeśli dzień roboczy trybunału ma trwać 16 godzin – to, gdy
uchylą się drzwi do sali narad, widać biały obrus, zastawiony stół, wazy
z owocami. Jeśli nic ich nie pili – lubią czytać sentencje „z
psychologią”: „...skazać na karę śmierci!...” Pauza. Sędzia patrzy
skazanemu w oczy, bo to przecież ciekawe – jak to zniesie. Co też teraz
czuje? „...Ale biorąc pod uwagę skruchę...”.
Całe ściany sądowej poczekalni pokryte są napisami, wydrapanymi
gwoździem i ołówkiem: „skazali na rozstrzelanie”, „dali mi ćwiartkę”,
„dostałem dychę”. Napisów nie usuwają: to działa wychowawczo. Drzyj ze
strachu, pochyl głowę i nawet nie myśl, że można coś zmienić, choćbyś
nie wiem co zrobił. Możesz wygłosić mowę, godną Demostenesa – w pustej
sali, w obecności garści agentów śledczych (Olga Sliozberg, na rozprawie
przed Sądem Najwyższym, 1936) – nic ci to nie pomoże. O, zamienić dychę
na rozstrzelanie – to możesz, owszem; wystarczy krzyknąć im: „Faszyści!
Wstyd mi, że kilka lat byłem w waszej partii!” (Mikołaj Siemionowicz
Daskal – kolegium specjalne regionu Azowsko–Czarnomorskiego,
przewodniczący Cholik, miasto Majkop, J937 rok) – a zaraz wrobią cię w
nową sprawę i już wtedy jesteś zgubiony.
Czawdarow opowiada, jak pewnego razu oskarżeni na rozprawie odwołali
nagle wszystkie swoje fałszywe, wymuszone zeznania, złożone w czasie
śledztwa. No i cóż? Nie dłużej niż parę sekund trwała niespokojna
wymiana spojrzeń. Prokurator zażądał przerwy w rozprawie bez podania
powodu. Z więzienia śledczego kłusem przybiegli oficerowie śledczy i ich
pomocnicy, specjaliści od bicia. Wszystkich podsądnych naprzód
zaprowadzili do boksów, a później znów zbili, jak należy i
zapowiedzieli, że dobiją ich w trakcie następnej przerwy. Przerwa się
skończyła. Sędzia ponowił swoje pytania – i wszyscy społem żwawo się
przyznali.
Wyjątkowy spryt przejawił Aleksander Grigoriewicz Karetnikow, dyrektor
instytutu badawczego przemysłu włókienniczego. Tuż przed początkiem
sesji Kolegium Wojskowego Sądu Najwyższego (a dlaczegóż to cywil, wcale
nie wojskowy, ma odpowiadać przed, kolegium wojskowym i temu już się
nikt nie dziwi, nikt o powód nie pyta) doniósł przez konwojenta, że chce
złożyć uzupełniające zeznania. Wywołał tym, rzecz jasna, należne
zainteresowanie. Został przyjęty przez prokuratora. Karetnikow pokazał
mu swój gnijący obojczyk i oznajmił – że wszystko podpisał, bo go
torturowano. Prokurator już przeklinał swoją łapczywość – po co też
łasił się na jakieś „uzupełniające” zeznania! – ale było za późno. Każdy
z nich jest odważny tylko dopóty, dopóki występuje jako anonimowa
cząstka wielkiego mechanizmu. Ale gdy tylko na nim się skupi osobista
odpowiedzialność, gdy tylko promień światła wydobędzie go z ciemności –
jegomość blednie, bo rozumie, że on także jest niczym, że może pośliznąć
się na byle łupinie. W ten sposób Karetnikow schwytał w potrzask
prokuratora, a ten już nie ośmielił się zatuszować sprawy. Zaczęła się
sesja Kolegium Wojskowego. Karetnikow tam również wszystko powtórzył...
Tym razem Kolegium Wojskowe udało się na prawdziwą naradę! Ale mogło w
tym wypadku wydać jedynie werdykt uniewinniający, a co za tym idzie –
zaraz uwolnić Karetnikowa. I dlatego... NIE PODJĘŁO ŻADNEJ DECYZJI!
Jak gdyby nigdy nic, znów nic, znów odwieziono Karetnikowa do więzienia,
podleczono go, potrzymano trzy miesiące. Przyszedł nowy oficer śledczy,
nadzwyczaj uprzejmy, wypisał nowy nakaz aresztowania (gdyby nie wykręty
Kolegium, to przynajmniej te trzy miesiące mógł Karetnikow spędzić na
wolności!) i powtórzył te same pytania, które zadał jego poprzednik.
Karetnikow, mając nadzieję na zwolnienie, trzymał się mocno i nie
przyzna-wał się do winy. I cóż?... OSO wlepiło mu 8 lat.
Przykład ten dość wymownie ilustruje różnicę między możliwościami
więźnia, a możliwościami OSO. A Dzierżawin tak pisał:
Gorszy niż rozbój jest sąd stronny
Gdzie prawo śpi – tam kąty sędzię.
Obywatela kark bezbronny
Na pastwę miecza wydań będzie.
Ale rzadko zdarzały się takie kłopoty Kolegium Wojskowemu Sądu
Najwyższego. Zresztą nieczęsto przecierało ono swoje zamglone. oczy, aby
uczcić spojrzeniem szeregowego, cynowego aresztancika. A.D. Romanów,
inżynier–elektryk, w 1937 roku wciągnięty został na górę przez dwóch
konwojentów, wlokących go pod ręce, biegiem po schodach, aż na czwarte
piętro (winda była chyba czynna, ale aresztanci napływali tak gęsto, że
inaczej pracownicy sądowi nigdy by się nie dopchali). W drzwiach
rozminął się z innym, już skazanymi i wpadł z konwojentami do sali.
Romanów z trudem złapał oddech (toć sił mu w czasie długiego śledztwa
nie przybyło) i powiedział, jak się nazywa, jak ma na imię i jak zwać
było ojca. Coś tam bąknęli, wymienili spojrzenia i Ulrych – wciąż ten
sam! – oznajmił: „Dwadzieścia lat!”. I znów kłusem wywleczono Romanowa z
sali, do której już biegiem ciągnięto następnego.
To było, jak we śnie: w lutym 1963 roku zdarzyło mi się kroczyć w górę
po tych samych schodach (zrzekłem się wygód windy, żeby rozejrzeć się
trochę), ale w towarzystwie ugrzecznionego pułkownika–szefa organizacji
partyjnej. Ze wszystkich wyspiarzy Archipelagu tylko mnie przypadł ten
przywilej! I w kolumnowej, kolistej sali, gdzie chyba obraduje plenum
Sądu Najwyższego Związku, z ogromnym podkowiastym stołem, w zatoce
którego stoi jeszcze inny stół, okrągły, otoczony siedemdziesięcioma
staroświeckimi krzesłami, słuchało moich słów siedemdziesięciu członków
Kolegium Wojskowego – tego samego właśnie, które sądziło niegdyś
Karetnikowa i Romanowa, i innych, itp., itd... Powiedziałem im wtedy:
„Bardzo znamienny to dzień! Byłem skazany z początku na obóz, później na
dożywotnie zesłanie – a nigdy nie widziałem na oczy ani jednego
sędziego. I oto teraz widzę was wszystkich zebranych tu razem!” (Oni też
wiedzieli pierwszy raz żywego zeka, przej-rzawszy nagle na oczy).
Ale okazało się, że to nie byli wcale – oni! Tak. Teraz mówili, że – to
nie byli oni. Zapewniali mnie, że TAMTYCH – już tu nie ma. Niektórzy
przeszli na emeryturę dla zasłużonych, tego i owego usunięto (Ulrych,
jeden z najwybitniejszych katów, jak się okazuje usunięty został jeszcze
za Stalina, w 1950 roku za... mięczakowatość!) Niektórych (na palcach
policzyć) sądzono nawet za czasów Chruszczowa, a ci z ławy oskarżonych
odgrażali się: „Dziś ty nas sądzisz, a jutro my ciebie będziemy,
uważaj!”. Ale jak wszystkie inicjatywy Chruszczowa, akcja ta, z początku
bardzo energiczna, została przezeń wkrótce zapomniana, puszczona samopas
i nie osiągnęła stopnia nieodwracalności, co znaczy, że wszystko
pozo-stało tym, czym było.
Po kilku naraz weterani prawodawstwa snuli teraz swoje wspomnienia,
podrzucając mi bezwiednie materiał do tego rozdziału (a gdyby zabrali
się do publikacji, do wspominania? Ale idą lata, minęło ich jeszcze
pięć, a nie robi się jaśniej. A potem jeszcze dziesięć minęło – i znów
zaćmiło się na amen (1978 rok!). Wspominali, jak na sądowych sesjach
sędziowie publiczni chełpili się że udało się im nie zastosować artykułu
51. KK o okolicznościach łagodzących i w ten sposób udało im się z kolei
– dać dwadzieścia pięć zamiast dziesiątaka! Albo – w jak poniżający
sposób były sądy podporządkowane Organom! Pewien sędzia otrzymał do
rozpatrzenia taką sprawę: oto pewien obywatel po powrocie ze Stanów
Zjednoczonych utrzymywał oszczerczo, że tam są dobre drogi. I nic
więcej. I w aktach sprawy – też nic więcej! Sędzia odważył się, odesłać
akta dla uzupełnienia śledztwa w celu otrzymania „poważniejszych
antysowieckich materiałów” – to znaczy po to, aby tego więźnia mocniej
przyciśnięto i pobito. Ale tych zbawiennych intencji sędziego nie wzięto
pod uwagę i odpowiedziano mu z gniewem: „Co to ma być, nie macie
zaufania do naszych Organów?” – i sędziego zesłano w randze sekretarza
trybunału na Sachalin! (Za Chruszczowa postępowanie było łagodniejsze:
„skompromitowanych” sędziów przenoszono... no, jak myślicie, dokąd?.” do
adwokatury!). Równie ustępliwa wobec Organów była prokuratura. Gdy w
1942 roku głośne się stało krzyczące nadużycie władzy przez Riumina w
kontrwywiadzie Floty Pomocnej, prokuratura nie ośmieliła się ingerować
na mocy własnych uprawnień, lecz tylko uniżenie powiadomiła Abakumowa,
że jego dziatki swawolą. Miał powody Abakumow, aby uważać Organy za sól
ziemi! (Toteż wezwał Riumina tylko po to, aby go awansować – sobie
samemu na zgubę).
Nie starczało po prostu czasu, bo opowiedzieliby mi dziesięć razy
więcej. Ale i to dawało do myślenia. Jeżeli i sąd, i prokuratura były
tylko pionkami dla ministra Bezpieczeństwa, to może nie warto poświęcać
im oddzielnego rozdziału?
Snuli swoje opowieści jeden przez drugiego, a ja rozglądałem się i nie
mogłem się nadziwić: ależ to ludzie! normalni LUDZIE! Jak uśmiechają
się! Jak szczerze mi klarują, że mieli tylko dobro na względzie. No, a
jeżeli jeszcze tak się złoży, że znowu będą mnie musieli sądzić, – o,
choćby w tej sali (pokazują mi właśnie główną salę)?
No i cóż, zasądzą.
Co było na początku, kura czy jajko? Ludzie czy system? Przez kilka
wieków pokutowało u nas przysłowie: nie prawa się bój – tylko sędzi.
Ale zdaje mi się, że Prawo prześcignęło już ludzi, ludzie nie dorównują
mu w okrucieństwie. I czas już odwrócić to przysłowie: nie sędzi się bój
– tylko prawa.
Prawa Abakumowa, rzecz jasna.
Oto wstępują po kolei na trybunę, dyskutując o Iwanie Denisowiczu. Oto
mówią z radością, że ta książka ulżyła ich sumieniu (tak właśnie
mówią...). Stwierdzają, że obraz, jaki narysowałem, jest jeszcze bardzo
złagodzony, że każdy z nich zna cięższe obozy. (A więc – zdawali sobie
sprawę?...). Z tej siedemdziesiątki, siedzącej przy podkowiastym stole,
kilku wykazuje dobrą znajomość literatury, są to nawet czytelnicy
miesięcznika Nowyj Mir, pragną reform, z przejęciem mówią o naszych
bolączkach społecznych, o zaniedbaniu, w jakim to-nie wieś...
Siedzę tu i myślę: jeżeli pierwsza, maleńka kropla prawdy ma efekt bomby
psychologicznej – to cóż się stanie w naszym kraju, gdy Prawda runie
wodospadem? A runie, to nieuniknione.
VIII. DZIECIŃSTWO PRAWA
Wszystko potrafimy zapomnieć. Pamiętamy nie to, co było naprawdę, nie
fakty historyczne, lecz tylko ten sztancowany szablon, – który chcieli
utrwalić w naszej pamięci, wbijając go nam w głowy nieustannie.
Nie wiem, czy to cecha ogólnoludzka, ale że rosyjska – to już pewne.
Niemiła to cecha. Może bierze się z poczciwości, ale – niemiła. Ona to
wydaje nas na łup kłamcom.
Dlatego też – jeśli trzeba, abyśmy nie pamiętali nawet publicznych
procesów sądowych – to ich nie zachowujemy w pamięci. Sądzono ludzi
publicznie, pisano o tym w gazetach, ale nie wbito nam tego młotkiem do
łba – więc nie pamiętamy. (Dziury w głowie drąży tylko codzienne
powtarzanie przez radio). Nie mówię o młodzieży, ta nie może tego
pamiętać, to jasne – ale o ludziach, którzy byli już dorośli w trakcie
tych procesów. Poproście przeciętnego obywatela, by wyliczył znane
procesy publiczne – przypomni sobie sprawę Bucharina, Zinowiewa. Może
jeszcze – proces Prompartii, to już z wysiłkiem. I to wszystko, więcej
publicznych procesów nie było.
Co tam gadać o tajnych procesach!... Już w 1918 roku ileż to trybunałów
grzmiało i huczało, gdy nie było jeszcze ani praw, ani kodeksów,
sędziowie mogli uważać za punkt odniesienia tylko potrzeby władzy
robotniczo–chłopskiej. Myślano wtedy, że te procesy torują drogę nowej,
śmiałej praworządności. Szczegółowe ich dzieje będą jeszcze kiedyś
napisane, my nie zamierzamy porywać się na zreferowanie całej tej
historii w tej książce.
Jednakże – nie sposób obejść się bez pobieżnego choćby przeglądu. Mamy
obowiązek jakieś zwęglone resztki odszukać po omacku, nawet w tej
różowej, zwiewnej mgle dziejowego poranku.
W ciągu tych dynamicznych lat nie rdzewiały na rapciach szable wojny,
ale też nie przysychały do pochew rewolwery kary. To dopiero później tak
to urządzono, żeby rozstrzeliwać w sekrecie, nocami, żeby w piwnicach
strzelać w karki. A w 1918 roku znany riazański czekista Stelmach
rozstrzeliwał we dnie, na podwórcu i to tak, żeby kolejni kandydaci
mogli wszystko widzieć z okien więzienia.
Istniał wtedy oficjalny termin: wniesudiebnaja rasprawa. – Nie dlatego,
iż nie było jeszcze sądów, lecz dlatego że była już Czeka. Tego ptaszka,
o twardniejącym z wiekiem dziobie, hołubił Trocki: „Zastraszanie jest
potężną bronią polityczną i trzeba być hipokrytą, aby tego nie
rozumieć”. Także Zinowiew delektował się, nie przeczuwając własnego
końca: „Litery GPU, podobnje jak WCzK należą do najpopularniejszych w
świecie”. Pozasądową, bo tak było efektywniej. Sądy istniały, sądziły i
skazywały na śmierć, ale trzeba pamiętać, że równolegle i niezależnie od
nich istniały i biegły swoim torem owe represje pozasądowe. Jakie
rozmiary przybrały? M. Łacis w swoim popularnym przeglądzie działalności
Czeki przytacza wykaz, dotyczący tylko półtorarocznego okresu (1918 rok
i pierwsza połowa 1919) i dwudziestu tylko guberni centralnej Rosji
(„cyfry tu cytowane – bynajmniej nie są kompletne” , co jest może po
części wynikiem skromności): rozstrzelanych przez Czekę (tzn. bez
rozprawy, w trybie pozasądowym) – 8.389 ludzi (słownie: osiem tysięcy
trzystu osiemdziesięciu dziewięciu), wykryto organizacji
kontrrewolucyjnych – 412 (cyfra to fantastyczna, biorąc pod uwagę nasz
brak talentu organizacyjnego, widoczny w ciągu całych dziejów, a nadto –
ogólny rozgardiasz i ówczesny upadek ducha) aresztowano ogółem – 87.000
s. (Ta cyfra wydaje się znów pomniejszona).
Jaką wielkość porównawczą znaleźć by można dla tych cyfr? W 1907 roku
grupa lewicowych działaczy wydała – zbiór artykułów zatytułowany
„Przeciw karze śmierci” gdzie przytacza się imienny spis wszystkich
skazanych od 1826 do 1906 roku. Autorzy książki zastrzegają się, że spis
to jeszcze niekompletny (chyba jednak nie bardziej ułomny, niż dane
Łacisa, kompletowane w okresie wojny domowej). Wylicza się tam 1397
nazwisk. Od tej cyfry odliczyć należy 233 skazanych, którym karę śmierci
zamieniono na inną, oraz 270 ludzi, którzy uszli kary (przeważnie chodzi
o polskich powstańców, którzy schronili się na Zachodzie). Pozostaje 894
ludzi. Ta cyfra dotycząca 80 lat okazuje się 255 razy nikłej sza od
czekistowskiej! – A czekistowska dotyczy mniej niż połowy guberni
(liczne egzekucje wykonane na północnym Kaukazie i Dolnym Powołżu w
ogóle nie zostały tu uwzględnione). Co prawda, autorzy zbioru
przytaczają także inną, przybliżoną statystykę, wedle której w ciągu
jednego tylko 1906 roku skazano na śmierć (być może nie wszystkie wyroki
zostały wykonane) 1.310 ludzi; ogółem zaś w okresie 1826–1906 – 3.419
ludzi. Wszystko to w okresie sławetnej stołypińskiej reakcji (będącej
odpowiedzią na falę rewolucyjnego terroru) – i mamy na podorędziu
jeszcze inną cyfrę, dotyczącą tego okresu – 950 egzekucji w ciągu 6
miesięcy. (Stołypinowskie sądy polowe działały, owszem ale zaledwie
przez 6 miesięcy). Ta cyfra budzi zgrozę, ale nawet ona nie da rady
naszym zahartowanym nerwom: jeśli weźmiemy pod lupę naszą cyferkę, to
tak czy owak przekonamy się, że jest ona TRZYKROTNIE wyższa – przy tym
pochodzi jedynie z 20 guberni i nie obejmuje ponadto działalności sądów
ani trybunałów.
A co z sądami?
A jakże! Miesiąc po rewolucji Październikowej ustanowione zostały sądy –
po pierwsze – sądy ludowe, swobodnie wybierane przez robotników i
chłopów, ale tak, żeby sędziowie koniecznie mieli „polityczne
doświadczenie pracy w proletariackich organach partii” i żeby wybrani
byli po „uprzedniej starannej weryfikacji kandydatów na to – stanowisko”
przez komitety wykonawcze rad powiatowych, które mają prawo odwołania
ich w każdej chwili. (Dekret o Sądach Nr l z 24 listopada 1917 roku,
art. 12 i 13). A skoro tak, to ludowych sędziów już nie wybierano, tylko
po prostu bywali wyznaczani przez komitety wykona”„wcze sowietów, co na
jedno wychodzi, jako że sowiety – o czym każdy wie – są wyrazicielami
interesów mas pracujących.
Po drugie, a nawet znów po pierwsze, ten sam Mekret z 24 listopada 1917
roku ustanawiał robotnicze i chłopskie Rewolucyjne Trybunaty, od
gminnych i powiatowych poczynając. Pomyślane były od razu jako organy
dyktatury proletariatu i jakoś tak bezwiednie się złożyło, że
Rewolucyjne Trybunały powstały w mgnieniu oka i w całym kraju, a sądy
ludowe nie mogły się wykluć jeszcze przez długie miesiące, szczególnie w
głuchych zakątkach. I dlatego rewolucyjne trybunały wzięły na swoje
barki wszystkie sprawy, w tym również kryminalne.
Ale nie ma obawy, nie tak wielka była różnica między ludowymi sądami a
trybunałami: kiedy później, w 1919 roku wyłonią się podstawy prawa
karnego RSFSR, charakterystyka i tych, i tamtych organów sądowych jest w
nich prawie identyczna: i jedne, i drugie nie są ograniczone żadnym
pułapem dopuszczalnych kar; i te, i tamte muszą mieć ręce niczym nie
skrępowane: prawo nie przewiduje żadnych sankcji za przekroczenie
kompetencji, sądy mają zupełną swobodę wyboru środków represji,
nieograniczone prawo ich stosowania (jeśli orzekają pozbawienie
wolności, to mogą to robić bez określania terminu, to znaczy – aż do
odwołania). Sąd ludowy, podobnie jak rewtrybunał, kieruje się jedynie
rewolucyjnym światopoglądem prawnym i rewolucyjnym sumieniem. Sentencje
zarówno jednych, jak drugich tych organów są ostateczne i nie podlegają
żadnej apelacji w żadnej instancji. Sądy ludowe, tak samo jak Trybunały
Rewolucyjne nie skrępowane są w swojej działalności żadnymi
obwarowaniami formalnymi, jedynym miernikiem ich ocen jest wymiar
szkody, jaką podsądny zadał swoimi uczynkami interesom walki
rewolucyjnej; kryterium wyroku jest przydatność dla dzieła obrony i
ludowej gospodarki. (Z początku rewtrybunały miały, w swoim składzie
ławników wyznaczanych przez miejscowe sowiety, ale z czasem przybrały
bardziej składny kształt stałej trójki, z tym, że jeden z jej członków
delegowany był przez miejscowe kolegium gubernialnej Czeki – aby w ten
sposób utrwalała się na wszystkich poziomach żywa więź między
rewtrybunałami a Czerezwy czajką).
4 maja 1918 roku wydano dekret o utworzeniu Najwyższego Rewolucyjnego
Trybunału przy WCIK (Wszechzwiązkowy Centralny Komitet Wykonawczy) i
wszyscy byli przekonani, że tym samym zakończone zostało dzieło
rozbudowy systemu sądowego. Ale jak daleko jeszcze było do tego!
Okazało się jeszcze konieczne – dla zapewnienia rozwoju kolejnictwa –
stworzenie ogólnokrajowego systemu Rewolucyjnych Trybunałów Kolejowych.
Stworzono też jednolity system Rewolucyjnych Trybunałów Wojsk i Ochrony
Wewnętrznej. W 1918 roku wszystkie te systemy zgodnie już działały nie
zostawiając na terytorium RSFSR żadnego luzu dla przestępsw i wykroczeń
przeciw rewolucyjnej walce mas – jednakże bystre spojrzenie towarzysza
Trockiego wykryło braki w tej pozornie kompletnej konstrukcji – i 14
października 1918 roku podpisał on rozkaz o sformowaniu jeszcze jednego
systemu Rewolucyjnych Trybunatów Wojennych.
Kierując bez chwili wytchnienia Rewwojensowietem Republiki i tak zajęty
ratowaniem Republiki od wrogów zewnętrznych, ten nasz wódz i inspirator
nie rozwinął detalicznie swojego pomysłu, ale za to nadzwyczaj trafnie
wybrał przewodniczącego Centralnego Rewolucyjnego Trybunału Wojennego –
w osobie towarzysza DaniszewskiegO, który nie tylko w błyskotliwy sposób
zorganizował i rozbudował cały system tych nowych jeszcze organów” lecz
również napisał teoretyczne uzasadnienie tej instytucji (K. Ch.
Daniszewski: Rewolucyjne Wojenne Trybunały, Wyd. Rew. Wojen. Trybunału
Republiki, Moskwa 1920 rok). Jeden egzemplarz tej jego broszury cudem
się uchował i trafił do naszych rąk. Co prawda, broszura opatrzona jest
stemplem „tajne” – ale z powodu przedawnienia zo-stanie mi może darowane
ujawnienie jej fragmentów (to, co pisałem wyżej o sądach, też z tej
broszury pochodzi).
Zaraz po Październiku, w zgodzie z jego hasłami i tymi zwyczajami, które
panowały w armii już od czasów Lutego 1917 roku, istniało
przeświadczenie, że w Czerwonej Armii sądy pułkowe i dywizyjne pochodzić
będą z wyborów. Ale ich demokratyczną działalnością niedługo się
rozkoszowano i wkrótce w ogóle już ich nie było. Spontanicznie pojawiały
się wszędzie sądy polowe, trójki, a swój ą drogą działały (to znaczy
rozstrzeliwały) frontowe organy Czeka i swoją drogą – organy
kontrwywiadu, forpoczty późniejszych Wydziałów Specjalnych. W czasie
tych surowych dla Republiki miesięcy, kiedy towarzysz Trocki oznajmił na
posiedzeniu WCIK: „My, synowie klasy robotniczej, zawarliśmy tu pakt ze
śmiercią, a to znaczy, że zwycięstwo będzie nasze” – trzeba było zmusić
wszystkich naraz i każdego z osobna aby wytężył się i wykonał swój
obowiązek.
„Rewolucyjne Wojenne Trybunały to przede wszystkim organy służące do
niszczenia, izolacji, unieszkodliwiania i terroryzowania wrogów
robotniczo–chłopskiej ojczyzny i dopiero w drugiej kolejności są to
sądy, ustalające stopień winy danego osobnika” (str. 5). „Rewolucyjne
Wojenne Trybunały mają kompetencje jeszcze bardziej wyjątkowe, niż
zwykłe trybunały rewolucyjne, które wdrążyły się w ogólny system
sądownictwa ludowego” (str. 6).
Jakże to – Jeszcze bardziej wyjątkowe”? Tu już brak tchu, aż trudno dać
wiarę: co może być bardziej wyjątkowe od Rewtrybunałów? Zasłużony
działacz tych organów, autor wielu wyroków z tamtych lat, wyjaśnia to
nam:
„Obok organów sądowych powinny istnieć organy, jeśli można tak rzec,
sądowej represji” (str. 8).
Czy pojmie tę różnicę nasz czytelnik? Z jednej strony – Czerezwyczajka,
czyli represja pozasądowa. Z drugiej strony – Rewtrybunał – bardzo
uproszczony, bardzo nielitościwy, ale mimo wszystko jakiś rodzaj sądu. A
między nimi? Rozumiecie? Między nimi brak właśnie organów zagłady w
majestacie prawa – oto czym jest Rewolucyjny Wojenny Trybunał!
„Rewolucyjne Wojenne Trybunały od pierwszej chwili były bojowymi
organami rewolucyjnej władzy... Od razu dano im określony ton i kurs,
nie pozwalający na żadne wahania... Udało nam się umiejętnie wykorzystać
doświadczenie, nagromadzone przez Rewtrybunały i jeszcze je rozwinąć”
(str. 13) – a napisane to jest jeszcze przed wydaniem pierwszej
instrukcji, przysłanej w styczniu 1919 roku. Dla lepszej współpracy z
Czerezwyczajką wykorzystano również zwyczaj, aby jeden z członków
Rewwojentrybunału był delegatem Oddziału Specjalnego Dowództwa Frontu,
ale fronty nie były formacjami trwałymi. Po ich zniknięciu
Rewwojentrybunały wcale nie rozpadały się, tylko zapuszczały korzenie w
okręgach i obwodach „dla walki i bezpośredniej likwidacji uczestników
powstań” (str. 19).
Rewwojentrybunały sądziły ludzi za „dezercję z miejsca pracy”, ponieważ
„w danych okolicznościach jest to taki sam akt kontrrewolucji, jak
zbrojne powstanie przeciw robotnikom i chłopom” (str. 21). Nawet – za
„grubiański stosunek do podwładnych, niechlujne pełnienie obowiązków
służbowych, niedołęstwo w pracy, ignorowanie własnych praw...” (str.
23), itd, itd.. Rewwojentrybunały istniały nie tylko dla wojskowych,
lecz również dla wszystkich cywilów w rejonie frontu. Są one organem
walki klasowej ludu pracującego. Aby nie wynikły spory z trybunałami,
działającymi w sąsiedztwie, przyjęto zasadę: kto pierwszy rozpocznie
dochodzenie, ten ma sądzić – i żadnego odwołania być nie może. Wyroki
zależały od sytuacji na frontach: po zwycięstwie na odcinku południowym
wiosną 1920 roku, nadeszła dyrektywa, by zmniejszyć ilość egzekucji – i
rzeczywiście – w ciągu pierwszego półrocza rozstrzelano tylko 1426 osób
(nie licząc Rewwrytunałów! ani Trybunałów Kolejowych! ani Trybunałów
Wojsk Ochrony! ani Czerezwyczajki! ani Kontrwywiadu! – i tu przypomnijmy
stołypinowską cyfrę 950 skazanych na śmierć, co położyło tamę
anarchicznej fali morderstw w całej Rosji. Przypomnijmy też tych 894
powieszonych w ciągu 80 lat poprzedniej historii Rosji). A latem 1920
roku rozgorzała wojna z Polakami – i w ciągu samego tylko lipca i
sierpnia Rewwojentrybunały (nie licząc – patrz wyżej...) orzekły 1976
wyroków śmierci (str. 43); danych z innych miesięcy brak.–
Rewwojen trybunały miały prawo bezpośrednio i doraźnie skazywać na śmierć
dezerterów i agitatorów, wzywających do zakończenia wojny domowej (to
znaczy – pacyfistów, str. 37). Powinny były odróżniać morderstwo
kryminalne (nie podlegające rozstrzelaniu) od mordu politycznego
(rozstrzelanie – str. 38); okradzenie osoby prywatnej („trybunały
powinny tu przejawiać troskę i łagodność”, albowiem dostatki, w jakie
burżuazja opływa, popychają ludzi do kradzieży) od kradzieży dobra
społecznego („cały ciężar rewolucyjnej kary”). „Żadnego wykazu, kar
formułować nie sposób, nie miałoby to tutaj sensu”, jednakże „nie możemy
obejść się bez dyrektyw i instrukcji” (str. 39). „Nader często
rewolucyjne wojenne trybunały funkcjonować muszą w warunkach, w jakich
trudno określić, czy działają jako organy sądowe, czy też po prostu jako
oddziały bojowe. Nierzadko... sprawa toczy się jednocześnie w sali
sądowej i na ulicy”. Rozstrzelania „nie można uważać za rodzaj kary,
jest to po prostu sposób fizycznej likwidacji wroga klasy robotniczej” i
”może być stosowane w celu zastraszania (terroryzowania) innych
przestępców” (str. 40). „Kara nie jest aktem zemsty za winę, nie jest
też tej winy odkupieniem...”. Trybunał „wyrabia sobie zdanie o
osobowości przestępcy o tyle, o ile można wysnuć takie ustalenia z jego
zachowania się i z jego przeszłości”.
W praktyce Rewwojentrybunałów „traci wszelki sens prawo apelacji,
wprowadzone przez burżuazję.;. w ustroju sowieckim nikomu nie jest
potrzebna ta mitręga” (str. 46). „Wprowadzanie praktyki odwołań jest
rzeczą absolutnie niedopuszczalną”. „Odmawia się prawa do wnoszenia
skarg kasacyjnych” . „Wyroki należy wykonywać prawie bez zwłoki, aby
efekt represji był jak najsilniejszy”. „Trzeba koniecznie odbierać
przestępcom wszelką nadzieję na odwołanie, albo zmianę wyroku
Rewolucyjnego Trybunału Wojennego”. „Rewolucyjny Trybunał Wojenny jest
niezbędnym i wiernym organem Dyktatury Proletariatu i zadaniem jego jest
przeprowadzenie klasy robotniczej przez niebywałe zwały ruin, przez
oceany krwi i łez... aż do krainy wyzwolonej pracy, szczęścia mas
pracujących i wszelkiego piękna”.
Można by cytować dalej i dalej, ale chyba dość tego! Rzućmy tylko okiem
w głąb tej przeszłości, ogarnijmy wzrokiem buchającą wówczas ogniem mapę
naszego kraju, spróbujmy wyobrazić sobie te żywe osady ludzkie, o
których nie ma nawet wzmianki w broszurze. W każdym zdobytym mieście nie
tylko wykwitały zaraz dymki wystrzałów na podwórcach Czeki, lecz również
długo jeszcze zasiadały nie znające snu rewtrybunały. I po to by dostać
kule, nie trzeba było być koniecznie białym oficerem, senatorem,
ziemianinem, zakonnikiem, kadetem, eserem, czy anarchistą. Wystarczyło
mieć w tych latach białe, miękkie ręce bez odcisków, aby pójść pod mur.
Ale łatwo odgadnąć że za bunty w Iżewsku, albo Wotkińsku, Jarosławiu
albo Muromie, Kozłowie albo Tambowie drogo zapłaciły również spracowane
ręce... W tych fascykułach wyroków pozasądowych i trybunalskich – jeśli
w ogóle kiedyś zostaną nam udostępnione – największe zdziwienie wzbudzi
ilość nazwisk prostych chłopów. Bo niezliczone były chłopskie ruchawki i
powstania między 18. a 21. rokiem, chociaż nie roztaczają one swoich
barw na kolorowych stronicach „Historii wojny domowej”, a nikt nie
fotografował i nie uwieczniał aparatem filmowym tych ludzi zbrojnych w
kłonice, widły i topory, gdy tłumem szli przeciw karabinom maszynowym,
ani później, gdy ze związanymi rękoma – dziesięciu za jednego! – w
długich szeregach czekali na rozstrzelanie. Sapożkowskie powstanie
pamięta się do dziś tylko w Sapożku, pitelińskie – tylko w Pitelinie. Z
tejże pracy Łacisa wiadomo, że w ciągu tych półtora roku na terenie
tychże 20 guberni stłumiono 344 powstania. Chłopskie ruchawki już w 1918
roku zaczęto nazywać „kułackimi”, jak mogli bowiem zwykli chłopi
buntować się przeciwko władzy robotniczo–chłopskiej! Ale czym
wy-tłumaczyć wobec tego, że za każdym razem chwytały za broń nie trzy
chaty we wsi, tylko cała wieś? Czemuż to masa biedoty wiejskiej nie
brała się do takich samych wideł i toporów, aby pozabijać zbuntowanych
„kułaków”, tylko razem z nimi szła na cekaemy? Łacis: „innych chłopów
(kułak) zmuszał obietnicami, szczuciem i groźbami do brania udziału w
tych powstaniach”. Ale jakież obietnice mogły mierzyć się ze sloganami
komitetów biedoty! jakie groźby mogły być straszniejsze od cekaemów
CZON!
A iluż jeszcze przypadkowych, np, zupełnie przypadkowych ludzi wpadało
między te kamienie młyńskie; z takich właśnie składa się nieuchronnie
połowa ofiar każdej strzelającej, rewolucji.
Oto sprawa tołstojowca F. Je–wa z 1919 roku, opowiedziana przez niego
samego dopiero dziś. Nawet teraz, w 1968 roku nie odważę się przytoczyć
jego pełnego nazwiska.
Zaraz po proklamowaniu powszechnej, obowiązkowej mobilizacji do Armii
Czerwonej (rok po hasłach: „Precz z wojną! Bagnet w ziemie! Wszyscy do
domów!”) w samej tylko guberni riazańskiej w okresie poprzedzającym
wrzesień 1919 roku „wyłapano i odesłano na front 54.697 dezerterów” (a
iluż to zastrzelono na postrach na miejscu!) Je-w zaś wcale nie był
dezerterem, tylko otwarcie odmówił pełnienia służby wojskowej z uwagi na
swoje przekonania religijne. Zostaje przemocą wzięty do wojska, ale w
koszarach wzbrania się przed wzięciem broni do ręki, nie chodzi na
ćwiczenia. Oburzony komisarz jednostki przekazuje go do dyspozycji Czeki
z meldunkiem, że „nie uznaje władzy sowieckiej”. Przesłuchanie. Przy
stole siedzi trzech czekistów, przed każdym leży nagan. „Znamy takich
bohaterów, zaraz tu będziesz klękał przed nami! Zgódź się natychmiast,
masz walczyć w szeregach, inaczej tu cię zastrzelimy!” Ale Je–w nie
ustępuje, nie może walczyć bo jest wolnym chrześcijaninem. Jego sprawę
przekazują do rewtrybunału miasta Ria–zania.
Proces pokazowy, ze stu ludzi na sali. Stary obrońca o miłych manierach.
Wykształcony oskarżyciel (słowo „prokurator” zabronione jest aż do 1922
roku) – Nikolski, również stary prawnik. Jeden z ławników stara się
dowiedzieć od oskarżonego, jakie są jego przekonania (, jak to się
dzieje, że wy, przedstawiciel mas pracujących, uznajecie poglądy
arystokraty, hrabiego Tołstoja?”) przewodniczący trybunału przerywa i
nie pozwala oskarżonemu na odpowiedź. Powstaje spór.
Ławnik: – Nie chcecie więc zabijać ludzi i namawiacie innych, żeby tego
nie robili. Ale biali zaczęli tę wojnę, wy zaś przeszkadzacie nam się
bronić przed nimi. No to poślemy was do Kołczaka, tam możecie głosić
swoje hasła niesprzeciwiania się złu!
Je–w: – Gdzie mnie poślecie, tam pojadę.
Oskarżyciel: – Trybunał powinien zajmować się rozpatrzeniem nie
wszystkich działań przestępczych, lecz tylko skierowanych przeciw
rewolucji. Ze względu na znamiona występku, który tu rozpatrujemy, żądam
przekazania tej sprawy pod obrady sądu ludowego.
Przewodniczący: Hę! Znamiona! Ale prawnik – widział go kto! My kierujemy
się nie paragrafami, tylko naszym rewolucyjnym sumieniem!
Oskarżyciel: – Domagam się, aby żądanie moje zostało zaprotokołowane.
Obrońca: – Przyłączam się do opinii oskarżyciela. Sprawa powinna być
rozpatrywana przez sąd powszechny.
Przewodniczący: – A to stary dureń! Gdzieście takiego wytrzasnęli?
Obrońca: – Przez czterdzieści lat czynny jestem jako adwokat, ale takie
obelgi słyszę po raz pierwszy. Proszę o wpisanie do protokołu.
Przewodniczący (ryczy ze śmiechu): – A wpiszemy! Wpiszemy!
Śmiech na sali. Sąd oddala się na naradę. Z sali narad dochodzą odgłosy
kłótni. Wschodzą, wyrok gotów: rozstrzelać!
Na sali hałas, ludzie są oburzeni.
Oskarżyciel: Zakładam protest przeciw sentencji i odwołam się do
komisariatu sprawiedliwości!
Obrońca: – Podpisuję się pod słowami oskarżyciela!
Przewodniczący: – Usunąć wszystkich z sali!
Konwojenci prowadzą Je–wa do więzienia i pogadują: „Gdyby to wszyscy
byli tacy, jak ty, bratku, dopiero by dobrze było! Nie byłoby żadnych
wojen, nie byłoby ani białych, ani czerwonych!” Wrócili do swoich
koszar, zwołali wiec żołnierski. Wiecujący potępili wyrok. Napisali
protest, posłali go do Moskwy.
Oczekując z dnia na dzień śmierci i widząc przez okno, jak
rozstrzeliwuje się innych, Je–w przesiedział tak 37 dni. Nadeszła w
końcu rezolucja: 15 lat surowej izolacji.
Przykład to pouczający. Choć rewolucyjna praworządność częściowo
zwyciężyła, ale ileż to wymagało starań ze strony przewodniczącego
trybunału! Ileż jeszcze na świecie bałaganiarstwa, jak mało dyscypliny i
uświadomienia! Oskarżyciel fraternizuje się z obrońcą, konwojenci
wtykają palec między cudze drzwi, wysyłają jakieś rezolucje. Och, nie
łatwo zdobywa sobie teren dyktatura proletariatu i nowe sądownictwo! Ma
się rozumieć nie wszystkie rozprawy mają tak niechlujny przebieg, ale ta
przecież też nie była jedyna! Ileż to lat jeszcze minie zanim
ukształtuje się, wyjaśni i umocni słuszna linia, zanim obrona stanie na
tej samej pozycji, co prokurator i komplet sędziowski, zanim sam
podsądny do nich się przyłączy, zanim masy poprą to jednolicie swoimi
rezolucjami!
Przebadanie tego długiego szlaku – to szczytne zadanie przyszłych
historyków. Co zaś do nas – to nie bardzo wiemy jak się poruszać w tej
różowej mgle. Kogo pytać o dane? Rozstrzelani nie opowiedzą, rozproszeni
nie zacytują. Ani podsądnych, ani adwokatów, ani konwojentów, ani
obecnych na rozprawie – gdyby nawet ktoś z nich żył jeszcze – nie
pozwolą nam przecież odszukać.
Cóż, jak widać, pomóc nam tu może tylko rzecznik oskarżenia.
Ktoś życzliwy udostępnił nam oto jeden z ocalałych egzemplarzy księgi
przemówień oskarżycielskich płomiennego rewolucjonisty, pierwszego
robotniczo–chłopskiego narkoma spraw wojskowych i dowódcy naczelnego,
później – twórcy oddziału Sądów Specjalnych Ludowego Komisariatu
Sprawiedliwości (projektowano już osobiście dla niego specjalny tytuł
Trybuna, ale Lenin to udaremnił), słynnego rzecznika oskarżenia w
najważniejszych procesach, w końcu zdemaskowanego, jako zaciekły wróg
ludu, słowem – M. W. Krylenki. Jeśli więc chcemy mimo wszystko przyjrzeć
się choćby pokrótce najważniejszym procesom publicznym, jeśli bierze nas
chęć, by podyszeć powietrzem sali sądowej pierwszych lat porewolucyjnych
– musimy wczytać się w tę książkę. Nie ma innych źródeł. Trzeba też
nadrobić własnym domysłem wszystko, czego brak i wszystko, co
partykularne.
Oczywiście, wolelibyśmy mieć przed oczyma stenogramy tych procesów,
usłyszeć zamogilne, dramatyczne głosy tych pierwszych podsądnych i tych
pierwszych adwokatów, rozlegające się w dniach, gdy nikt jeszcze nie
mógł przewidzieć, jak nieubłagana lawina zacznie się toczyć, porywając
także tych z rewtrybunału.
Jednakże, jak wyjaśniał Krylenko, wydanie stenogramów „było rzeczą
niedogodną z uwagi na szereg przeszkód technicznych”, dogodną zaś rzeczą
było wydanie tylko jego oracji oraz sentencji trybunałów, które już
wtedy całkowicie były zgodne z postulatami oskarżyciela.
Ponoć w archiwach rewtrybunałów – moskiewskiego i najwyższego – panował
wtedy (1923 rok) „bynajmniej nie idealny porządek... W przypadku wielu
spraw stenogram... okazał się tak bardzo pogmatwany, że trzeba było albo
wykreślać całe stronice, albo rekonstruować tekst z pamięci!”. Szereg
zaś „najpoważniejszych procesów” (w ich liczbie – sprawa buntu
lewicowych eserów, sprawa admirała Szczastnego, sprawa angielskiego
dyplomaty Lockharta) „prowadzony był w ogóle bez żadnego stenogramu”.
Dziwne. Sąd nad lewicowymi eserami to nie była fraszka – po Lutym i
Październiku to był trzeci z najistotniejszych punktów węzłowych naszej
historii, oznaczał przejście do systemu jednopartyjnego w naszym kraju.
Rozstrzelano też niejednego. A stenogramu nikt nie pisał.
A znów „spisek wojskowy” z 1919 roku „zlikwidowany został przez WCzK w
trybie represji pozasądowej”, czym w jeszcze większym stopniu
„potwierdzało się jego istnienie”. (Aresztowano tam za jednym zamachem
około 1.000 osób – a co, może dla każdego z nich robić osobne sądy?).
No i spróbuj w tych warunkach dojść ładu z procesami sądowymi onych
lat...
Ale pewnych ważnych zasad, można się przecież doszukać. Na przykład
super–oskarżyciel powiadamia nas, że WCIK ma prawo ingerencji w każdą
sprawę sądową. „WCIK” ułaskawia i skazuje na śmierć wedle swego
rozeznania – i to bez żadnych ograniczeń (podkreślenia moje – A. S.). Na
przykład, wyrok skazujący na 6 miesięcy zamieniony zostaje na 10 lat (i
– jak to czytelnik chyba rozumie – nie zwołano w tym celu plenum WCIK,
tylko wyrok został skorygowany, powiedzmy, przez Swierdłowa w jego
gabinecie). Dzięki temu wszystkiemu – klaruje nam Krylenko – nasz system
korzystnie się odróżnia od fałszywej teorii podziału władz, teorii o
niezależności władzy sądowej. (Słusznie, boć sam Swierdłow już
powiedział: „To dobrze, że u nas władze – ustawodawcza i wykonawcza nie
są od siebie oddzielone, jak na Zachodzie, głuchym murem. Wszystkie
„problemy można więc szybko rozwiązywać”. Zwłaszcza przez telefon).
Jeszcze bardziej otwarcie i jednoznacznie formułuje Krylenko w swoich
przemówieniach sądowych ogólne zadania sowieckiego sądownictwa, w
okresie, gdy sam sąd był „zarówno” prawodawcą (podkreślenie Krylenki)...
jak narzędziem polityki (podkreślenie: moje – A. S.).
Prawodawcą – bo przez 4 lata nie było żadnego kodeksu: carskie
odrzucono, swoich nie sporządzono. „I niech nikt mi nie mówi, że nasze
sądy karne powinny opierać się wyłącznie na istniejących normach
pisanych. Przeżywamy proces Rewolucji...”. „Trybunał – nie jest sądem, w
którym mogłyby się odrodzić prawnicze wybiegi i kruczki... Jesteśmy
twórcami, nowego prawa i nowych norm, etycznych”. Choćby nie wiem ile tu
się gadało o wiecznotrwałych normach prawnych, sprawiedliwości i tak
dalej – my już dobrze wiemy... jak drogo nas to wszystko kosztowało”.
(Ale jeśli WASZE wymiary kary porównać z NASZYMI, to może się okaże, że
nie tak drogo? Może z tą wiecznotrwałą sprawiedliwością było jakoś
przytulniej?...).
Właśnie dlatego nie są potrzebne prawnicze subtelności, że nie trzeba
wcale wyjaśnień – czy podsądny jest winien, czy nie: pojęcie winy, to
stare, burżuazyjne pojęcie, jest teraz potępione.
Tak więc, usłyszeliśmy od tow. Krylenki, że trybunał „nie jest sądem, w
którym...”. Innym razem dowiadujemy się od niego, że trybunał – to w
ogóle nie jest sąd. „Trybunał jest organem walki klasowej robotników, z
którego czyni się użytek dla pokonania ich wrogów”, winien więc działać
„w interesach rewolucji... dążąc do osiągnięcia najbardziej pożądanych
dla robotniczych i chłopskich mas rezultatów” (podkreślenia wszędzie tu
pochodzą ode mnie – A. S.).
Ludzie nie są po prostu ludźmi, lecz „indywidualnymi wyrazicielami
określonych idei”. „Niezależnie od cech osobistych (podsądnego), należy
wobec niego stosować tylko jedno kryterium: oceniać go z punktu widzenia
pożytku klasowego.
To znaczy, że wolno ci istnieć, człowieku, tylko jeżeli to pożyteczne
dla klasy robotniczej. Skoro zaś „sprawa tego pożytku wymagać będzie, by
karzący miecz spadł na karki podsądnych, to żadne... argumenty słowne
nie pomogą”. (No, wszelkie tam adwokackie wywody itd.). „W naszym
rewolucyjnym sądownictwie nie kierujemy się paragrafami, nie dbamy o
stopień okoliczności łagodzących; w trybunale musimy wychodzić z założeń
celowości”.
W tych latach często tak bywało: żyli sobie ludzie, żyli, aż tu naraz
okazywało się, że ich istnienie jest NIECELOWE.
Należy rozumieć to tak: nie to obciąża podsądnego, co już on uczynił,
ale to, co MOŻE zrobić, jeśli go się zaraz nie rozstrzela. „Musimy
bronić się nie tylko przed przeszłością – lecz także przed
przyszłością”.
Deklaracje towarzysza Krylenki są jasne i wyczerpujące. Cały ten okres
dziejów sądownictwa staje przed nami dzięki nim w pełnym świetle.
Wiosenne opary ustępują nagle miejsca jesiennej przejrzystości. Może
więc – nie trzeba drążyć dalej? nie trzeba kartkować jednego procesu po
drugim? Te deklaracje będą wcielone w życie w sposób nieustępliwy.
Wystarczy zmrużyć oczy i wyobrazić sobie salkę sądową, jeszcze
pozbawioną złoceń. Dociekliwych sędziów trybunalskich w skromnych
frenczach, chuderlawych, z nienażartymi jeszcze gębami. Przedstawiciel
zaś władzy oskarżającej (tak sam siebie tytułuje z lubością Krylenko)
nosi cywilną, rozpiętą surducinę, spod której wygląda marynarska,
pasiasta koszulka.
Język, którym operuje główny oskarżyciel ma taki kształt: „interesuje
mnie kwestia faktu!”; proszę skonkretyzować moment tendencji!”;
„operujemy na płaszczyźnie analizy prawdy obiektywnej”. Czasami strzeli
znienacka łacińskim przysłowiem (co prawda, powtarza je przez kilka
procesów z rzędu, dopiero po kilku latach dopracuje się drugiego). Ale
też trzeba przyznać, że w trakcie tej rewolucyjnej bieganiny zdążył
skończyć dwa fakultety. Co w nim ujmuje, to fakt, że o podsądnych wyraża
się z całą bezpośredniością: „zawodowi nikczemnicy!”. I nie bawi się w
żadną hipokryzję. Nie podoba mu się na przykład uśmiech oskarżonej, więc
jeszcze przed sentencją sądu, mówi złowrogo, kawa na ławę: „A co do was,
obywatelko Iwanowa z tym waszym uśmiechem, to znajdziemy sposób, żeby
już nigdy więcej się nie pojawił!”.
Więc jak, ruszamy?
a) Sprawa gazety „Russkije Wiedomosti”
Był to jeden z pierwszych i najwcześniejszych wypadków sądu nad słowem.
24 marca 1918 roku ta znana „profesorska” gazeta wydrukowała artykuł
Sawinkowa „Z podróży”. Najmilej byłoby im schwytać samego Sawinkowa, ale
gdzie go tu szukać, kiedy tę podróż diabli nadali? Zamknęli więc gazetę
i posadzili na ławie oskarżonych sędziwego redaktora P. W. Jegorowa,
proponując, by wyjaśnił, jak w ogóle się ośmielił? Toć Nowa Era trwa już
4 miesiące, czas byłby się przyzwyczaić!
Jegorow naiwnie się sumituje, że artykuł wyszedł spod pióra – „wybitnego
działacza politycznego, którego opinie mają ogólniejsze znaczenie,
niezależnie od tego, czy redakcja się z nimi zgadza”. Dalej: nie wydaje
się mu oszczerstwem twierdzenie Sawinkowa – „nie zapominajmy, że Lenin,
Natanson i spółka przyjechali do Rosji via Berlin, to znaczy, że władze
niemieckie okazały im pomoc przy organizacji powrotu do kraju” –
ponieważ tak było w rzeczywistości: kajzerowskie Niemcy, znajdujące się
w stanie wojny z Rosją, pomogły tow. Leninowi wrócić do kraju.
Krylenko woła, że wcale nie myśli wysuwać oskarżeń o oszczerstwo
(dlaczegóż to?...) gazeta jest sądzona za próbę wpływania na stan
umysłów! (Bo to może gazeta mieć takie cele?!).
Nie zarzuca się też gazecie wydrukowania zdania Sawinkowa: „trzeba być
szaleńcem i zbrodniarzem, aby poważnie twierdzić, że międzynarodowy
proletariat nas poprze” – ponieważ poprze nas jeszcze na pewno...
Za próbę zaś wpływania na stan umysłów wyrok brzmi jak następuje: gazetę
wychodzącą od 1864 roku, która przetrzymała wszystkie niesłychane
nawroty reakcji za Uwarowa, Pobiedonoscewa, Stołypina, Kasso i jeszcze
tylu innych – teraz zamknąć raz na zawsze (za jeden artykuł – i raz na
zawsze! Tak właśnie trzeba, toć chodzi o władzę). Redaktora zaś
Jegorowa... aż wstyd powiedzieć – prawie, jak w jakiejś Grecji... na
trzy miesiące do izolatki. (Nie taki już wstyd, jeśli pomyślimy, że to
dopiero 18. rok! że jeśli stary przetrzyma – to znów go wsadzą – i to
ile razy jeszcze!).
Dziwne to, ale w ciągu tych lat sztormowych – łapówki brane były i
dawane z tą samą serdecznością, jak bywało od dawien dawna w Rosji i jak
po dziś dzień jest w Związku. Osobliwie zaś często obsypywano darami
organy sprawiedliwości. I – aż strach powiedzieć – Czekę. Oprawne w
safian ze złoceniami tomy historii milczą, ale starzy ludzie, naoczni
świadkowie, przypominają sobie, że inaczej niż za czasów stali– nowskich
– losy więźniów politycznych w pierwszych latach rewolucji bardzo były
zależne od łapówek: brano je bez krępacji i wypuszczano za nie uczciwie.
I oto Krylenko, który z dorobku pięciolecia wybrał tylko tuzin procesów,
mówi nam o dwóch takich sprawach. Niestety, i moskiewski, i Najwyższy
trybunał dążyły do doskonałości nie prostą drogą, grzęzły w rozmaitym
paskudztwie.
b) Proces trzech funkcjonariuszy śledczych trybunatu moskiewskiego
(kwiecień 1918 roku)
W marcu 18. roku aresztowany został niejaki Beridze za spekulację
złotymi płytkami. Żona jego, jak to zwykle, zaczęła szukać sposobów, by
męża wykupić. Udało jej się uchwycić ogniwko łańcucha znajomości,
prowadzących do jednego ze śledczych, ten wciągnął jeszcze dwóch
kolegów, podczas tajnego spotkania zażądali oni od kobiety 250.000, po
dłuższych targach zgodzili się na 60.000, z. czego połowa – tytułem
zadatku. Ustalili też, że komunikować się będą przez adwokata Grina.
Wszystko poszłoby gładko, jak setki innych takich interesów i sprawa nie
trafiłaby do kroniki Krylenki, ani na te stronice (tym bardziej – na
posiedzenie Sownarkomu!) gdyby żona aresztanta nie zaczęła żałować
pieniędzy, gdyby nie przyniosła Grinowi tylko 15.000 zaliczki, zamiast
trzydziestu, a najważniejsze gdyby – jak to płocha niewiasta – w ciągu
nocy nie doszła do wniosku, że adwokat jest za mało solidny, co
sprawiło, że rano popędziła do kogo innego – do rzecznika przysięgłego
Jakułowa. Nie wia-domo dokładnie kto, ale zdaje się, że to Jakułow
postanowił złapać za rękę śledczych.
Interesującą stroną tego procesu jest, że wszyscy świadkowie, poczynając
od pechowej żony, starają się składać zeznania na korzyść podsądnych i
bagatelizować dowody obciążające (na procesie politycznym nie jest to
możliwe!). Krylenko tłumaczy, że to z uwagi na ich filisterski
światopogląd, że czują się oni obcy naszemu Trybunałowi Rewolucyjnemu.
(My zaś ośmielimy się zauważyć tu po filistersku: a może świadkowie
nauczyli się strachu w ciągu półrocza dyktatury proletariatu? Przecież
to trzeba dużej odwagi żeby oskarżać śledczych rewtrybunału. A co
później z człowiekiem będzie?...).
Interesująca jest też argumentacja oskarżyciela. Przecież jeszcze przed
miesiącem podsądni byli jego współpracownikami, współbojownikami,
pomocnikami, byli ludźmi bez reszty oddanymi interesom Rewolucji, jeden
zaś z nich, Leist, był nawet „surowym oskarżycielem, gotowym, ciskać
pioruny i błyskawice na każdego, kto się ośmieli podnieść rękę na nasze
zasady” – i co teraz o nich powiedzieć? Skąd wziąć materiał do
oskarżenia? (bowiem łapówka sama przez się nie jest wystarczającym
obciążeniem). A wiadomo skąd: przeszłość! ankieta!
„Jeśli się przyjrzymy” temu Leistowi, „to znajdziemy nadzwyczaj ciekawe
dane”. Jesteśmy zaintrygowani: czy to jakiś awanturnik z przeszłością?
Nie, to syn profesora Uniwersytetu Moskiewskiego! A sam profesor też nie
zupełnie zwykły, lecz taki, który ocalał w trakcie dwudziestoletnich
nawrotów reakcji z tego powodu, że odnosił się zupełnie obojętnie do
wszelkiej polityki. (Ale nie bacząc na reakcję, Krylenko też zdał
nieźle, jako ekstern). Co tu się dziwić, że syn jego został dwulicowcem?
A Podhajski – ten jest synem jakiegoś urzędnika sądowego, na pewna
czarnosecińca, bo jakby mógł inaczej przez 20 lat wysługiwać się carowi?
A synalek też szykował się do sądzenia innych. Przyszła rewolucja – więc
zaszył się z rewtrybunale. Jeszcze wczoraj wyglądało to szlachetnie,
dziś – to ohydne!
Najpodlejszy z całej trójki to, rzecz jasna, Gugel. Był wydawcą – i cóż
to proponował robotnikom i chłopom w charakterze strawy duchowej? –
„karmił szerokie masy literacką zgnilizną” – nie dziełami Marksa, tylko
książkami burżuazyjnych profesorów, osławionych w całym świecie (tych
profesorów też jeszcze zobaczymy na lawie oskarżonych).
Siedzi się i nie może się nadziwić Krylenko: co za typki zdołały
wśliznąć się do kadry rewtrybunału! (My też nie możemy wyjść z podziwu:
z kogóż to składają się robotniczo–chłopskie rewtrybunały? dlaczego
proletariat kazał niszczyć swoich wrogów właśnie ludziom tego rodzaju?).
A dopiero ten adwokat Grin, „swój człowiek” w komisji śledczej, który
może uzyskać zwolnienie dla nie wiedzieć kogo – to „typowy
przedstawiciel tego podgatunku rodzaju ludzkiego, który Marks nazwał
pijawkami ustroju kapitalistycznego”, w skład którego wchodzą prócz
wszystkich adwokatów, także wszyscy żandarmi, duchowni, a nadto...
rejenci...
Jak się zdaje Krylenko sił nie żałował, żądając bezlitośnie ostrego
ukarania podsądnych – bez wdawania się w sprawę „indywidualnych odcieni
i stopnia winy” – ale jakiś nie-dowład, jakieś odrętwienie padło na
rześki zwykle trybunał, tak, że ledwie zdołał wymamrotać: śledczym po
sześć miesięcy więzienia, adwokatowi – grzywnę. (Jedynie korzystając z
prawa WCIK do „nieograniczonych” kar, Krylenko osiągnął tam, w dawnym
hotelu „Metropol” tyle, że śledczym wrzepiono 10 lat, a krwiopijcy
adwokatowi – 5 z konfiskatą całego majątku. Krylenko znów kazał mówić o
swojej czujności i o mały włos, a dostałby tego swojego Trybuna).
Zdajemy sobie sprawę, że zarówno wśród ówczesnych rewolucyjnych mas, jak
wśród naszych dzisiejszych czytelników, ten niefortunny proces może
podkopać wiarę w nieziemską czystość trybunału. Z tym większym
onieśmieleniem przechodzimy więc do następnego procesu, który dotyczy
instytucji jeszcze jaśniejszą aureolą świętości otoczonej.
c) Sprawa Kosyriewa (15 luty 1919)
F. M. Kosyriew i jego kamraci, Libert, Rottenberg i Sołowiew służyli z
początku w komisji zaopatrzenia Wschodniego Frontu (jeszcze w czasie
walk z wojskami Konstytuanty, przed kampanią przeciw Kołczakowi).
Stwierdzono, że na tych stanowiskach potrafili oni zagarniać od 70
tysięcy do miliona rubli jednorazowo, że rozjeżdżali kłusakami, że
hulali z siostrami miłosierdzia. Ich komisja zdobyła dla siebie willę,
automobil, ich magazynier urządzał libację w restauracji „Jar”. (Nie tak
sobie zwykle wyobrażaliśmy rok 1918, ale rewtrybunał takie daje nam
świadectwo).
Zresztą, nie o to chodzi w tej sprawie: nikogo z nich za sprawki na
Wschodnim Froncie nie sądzono, ba, wszystko im zostało wybaczone. Ale
dziw nad dziwy! Ledwie tylko zlikwidowano ich komisję zaopatrzenia – a
już wszystkich czterech – na dodatek jeszcze – jakiegoś Nazarenkę,
byłego włóczęgę z Syberii, koleżkę Kosyriewa z kryminalnej katorgi –
powołano do utworzenia... Kolegium Kontrolno–Rewizyjnego WCzK!
Oto czym było to kolegium: miało ono pełne prawo do kontrolowania
prawomocności działań wszystkich pozostałych organów Czeki, prawo
odwołania i rewizji każdej sprawy w dowolnym stadium postępowania, oraz
prawo anulowania decyzji wszystkich innych organów WCzK – z wyjątkiem
tylko samego Prezydium tej instytucji!!! Nie jest to mało! Druga z kolei
instancja w WCzK, ustępująca tylko Prezydium! – Pierwszy szereg to
Dzierżyński – Uricki – Peters – Łaciś – Mienżynski i Jagoda – a zaraz
potem oni!
Tryb życia naszych przyjaciół nie uległ przy tym zmianie, bynajmniej nie
dali się opanować pysze i zarozumialstwu: z jakimś Maksymiczem, z jakimś
Lońką, Rafailskim i Mariupolskim „nie mającym nic wspólnego z
organizacjami komunistycznymi”, w mieszkaniach prywatnych i w hotelu
„Savoy” urządzają sobie „wystawne przyjęcia... królują tam karty (w puli
jest po tysiąc rubli), wódka i kobiety”. Kosyriew mebluje luksusowo dom
(70.000) i nie gardzi wynoszeniem z WCzK srebrnych łyżek stołowych,
srebrnych kubków (a skąd to się wzięło w WCzK?), a nawet zwyczajnych
szklanek. „Oto gdzie kieruje on swą uwagę... bynajmniej nie w stronę
spraw ideowych, oto czego mu potrzeba od ruchu rewolucyjnego”.
(Zarzekając się teraz pobranych łapówek, ten czołowy czekista nawet
okiem – nie mrugnie, łżąc, że ma... 200.000 rubli spadkowych w Chicago,
w banku! Wyobraża sobie widać realnie taką możliwość – równolegle z
rewolucją światową!).
Jak tu zrobić prawidłowy użytek ze swojego nadludzkiego prawa do
aresztowania i do zwalniania każdego, kogo dusza zamarzy? Najlepiej
chyba upatrzyć sobie tę rybkę, która złotą ikrę niesie, a takich rybek w
1918 roku niemało było w sieci. (Przecież rewolucję robiono zbyt
pośpiesznie, nie dopilnowano tego i owego, ile też klejnotów,
naszyjników, bransolet, obrączek, kolczyków zdążyły pochować te
burżujskie damulki). A później nawiązać kontakty z rodzinami
aresztowanych przez jakiegoś pośrednika.
Takie figury też widnieją na tym procesie. Jest wśród nich 22–letnia
Uspienskaja; ukończyła petersburskie gimnazjum, na wyższe studia się nie
dostała, nagle wybuchły Sowiety, więc wiosną 1918 roku Uspiens¬kaja
zjawiła się w WCzK, proponując swoje usługi w charakterze informatorki.
Wygląd miała odpowiedni, więc ją wzięto.
O donosicielstwie Krylenko pisze, że samo przez się „nie jest ono w
naszych oczach niczym godnym potępienia, uważamy to za nasz obowiązek...
nie hańbi sam fakt zajmowania się tą czynnością; jeżeli tylko człowiek
dochodzi do wniosku, że jest to czynność niezbęd¬na dla interesów
rewolucji – to powinien się jej podjąć33”. Ale, nie¬stety, Uspienskaja
jak się okazuje, nie ma politycznego credo! – to jest najgorsze. Mówi
sama: „zgodziłam się, by mi płacono określone procenty” od każdej
sprawy” i jeszcze miała dzielić się po połowie z kimś, kogo trybunał
chroni, nie pozwalając wymienić z nazwiska. Krylenko takiego oto używa
języka: Uspienskaja „nie figurowała w spi¬sach pracowników WCzK i
pracowała od sztuk i34”. Zresztą oska¬rżyciel ma ludzkie podejście i tak
wyjaśnia: przyzwyczaiła się dziew¬czyna do nieliczenia się z pieniędzmi,
co znaczy dla niej nędzne 500 rubli miesięcznej pensji w Komitecie
Gospodarki, kiedy jedno poparcie (po¬pchnąć sprawę kupca, który chce
żeby mu zdjęto plomby ze składu) daje jej 5 tysięcy rubli, a inne –
chodzi o Mieszczerską–Grews, żonę aresztowanego – 17 tysięcy. Nadto
Uspienskaja niedługo była szerego¬wą konfidentką, z pomocą wybitnych
czekistowjuż po kilku miesiącach została członkinią partii i
funkcjonariuszką śledczą.
Ale wciąż jakoś nie możemy dojść do sedna sprawy. A. P. Mieszczerski,
właściciel dużych zakładów, został aresztowany za niechęć do ustępstw w
trakcie gospodarczych pertraktacji z rządem sowieckim (re¬prezentowanym
przez J. Łarina). Jego żonę, J. I., podejrzaną o ukrywa¬nie kosztowności
i walut, czekiści zaczęli szantażować. Przychodzili sam do niej, rysując
sytuację męża coraz to czarniejszymi barwami i żądając coraz większych
sum za wykup z więzienia. Mieszczerska–Drews, do¬prowadzona do rozpaczy,
sama doniosła o tym szantażu. Jej powier¬nikiem był rzecznik przysięgły,
Jakułow – ten sam, który już wsypał śledczych–łapowników i – jak widać –
żywił klasową nienawiść do całego systemu proletariackiej procedury
sądowej i pozasądowej, też popełnił klasyczny błąd: zamiast po prostu
uprzedzić towarzysza Dzierżyńskiego i wszystko załatwić w rodzinie –
kazał wydać Mieszczerskiej numerowane asygnaty (jakimi miała zapłacić
łapówkę) i posadzić za kotarą w jej pokoju stenotypistkę. I tu zjawił
się niejaki Goleniuk, ser¬deczny druh Kosyriewa, żeby ustalić cenę
wykupu (zażądał 600 tysięcy rubli!). W ten sposób zastenografowane
zostały wszystkie aluzje Godeluka do poparcia, jakie mu okazują
Kosyriew, Sołowiew, inni komisa-rze, wszystkie jego opowieści o tym, kto
w WCzK bierze i po ile tysięcy, a także uwiecznione zostało w
stenogramie, jak Godeluk wziął 12.000 zaliczki i jak wydał
Mieszczerskiej przepustki do WCzK, już wypisane przez Kolegium
Kontrolno–Rewizyjne, przez Liberta i Rottenberga (bo tam, w WCzK miano
się dalej targować). I wtedy został nakryty! I tak się stropił, że
złożył zeznania! (A Mieszczerskaja zdążyła już odwiedzić, Kolegium
Kontrolno–Rewizyjne i już zażądano stamtąd akt jej męża dla kontroli).
Ale chwileczkę! Toż takie rewelacje plamią anielskie szaty Czeki! Czy
aby przy zdrowych zmysłach jest ten przewodniczący moskiewskiego
rewtrybunału? Czy to jego sprawa?
Otóż była taka chwila, chwila, którą ukryto przed nami w zaka¬markach
naszej majestatycznej Historii! Okazuje się, że pierwszy rok
działalności Czeki wywarł raczej odstręczające wrażenie nawet na partii
proletariatu, która jeszcze nie do wszystkiego się przyzwyczaiła.
Zaled¬wie jeden rok, tylko pierwszy krok był zrobiony przez WCzK a już –
jak to niezupełnie jasno pisze Krylenko – powstał „konflikt między sądem
i jego funkcjami – a pozasądowymi funkcjami Czeki... konflikt, który
podzielił w tym okresie partię i robotnicze środowiska na dwa obozy.
Dlatego też sprawa Kosyriewa mogła w ogóle być wszczęta (dotychczas
wszystko uchodziło płazem) i mogła być rozdmuchana aż do rozmiarów
ogólnopaństwowych.
Trzeba było ratować WCzK! Ratować WCzK! Sołowiow prosi trybu¬nał o
pozwolenie na wizytę u siedzącego w tagańskim więzieniu (nie¬stety, nie
na Łubiance!) Godeluka, aby z nim porozmawiać. Try¬bunał odmawia.
Wówczas Sołowiow znajduje drogę do celi Godeluka także bez trybunału. Tu
dziwnym trafem Godeluk od razu ciężko zapada na zdrowiu, a tak. („Trudno
tu mówić o złej woli Sołowiowa” – składa grzeczny ukłon Krylenko). I –
czując, że śmierć nadchodzi, Godeluk gorzko żałuje, iż mógł tak oszukać
Czekę, prosi o papier i odwołuje na piśmie wszystko: nieprawdą jest to
co kłamliwie mówił Kosyriewowi i innym komisarzom w WCzK, a także to, co
zostało zastenografowane za kotarką – wszystko jest nieprawdą!
„Ale kto te przepustki wypisał?” – nalega Krylenko, toć przepustki dla
Mieszczerskiej nie wzięły się z powietrza? Nie, oskarżyciel „nie chce
twierdzić, że Sołowiow jest zamieszany, bo tu... nie ma wystarczających
danych, ale wyraża przypuszczenie, że „pozostali na wolności obywatele z
masłem na głowie” mogli posłać Sołowiowa naTagankę.
Byłby tu moment najwłaściwszy, by poddać przesłuchaniu Liberta i
Rottenberga, nawet ich wezwano – ale się nie stawili! Po prostu nie
przyszli, uchylili się. No to przepraszam, dawajcie tu Mieszczerską! Ale
wyobraźcie sobie, że ta zahukana arystokratka też miała dość czelności,
by nie zjawić się na wezwanie Rewtrybunału! Po historii z łapówką,
Mieszczerski został wypuszczony na odpowiedzialność Jakułowa – i uciekł
z żoną do Finlandii. Za to Jakułowa w chwili, gdy Kosyriew stanął przed
sądem, też już zdołano zamknąć, znaleziono dla niego paragraf. Składał
zeznania już pod konwojem, prowadzony z więzienia i wkrótce, mamy
nadzieję, doczekał się rozstrzelania. (A teraz wciąż się dziwimy: jak
mogło tak rozplenić się bezprawie? Dlaczego nikt z tym nie walczył? A
Godeluk odwołał – i jest konający. A Kosyriew do niczego się nie
przyznaje! A Sołowiow jest w ogóle niewinny! I nie ma komu zadawać
pytań...
Za to jacy świadkowie odwodowi z własnej woli zjawili się w Trybunale! –
zastępca przewodniczącego WCzK, towarzysz Peters – i nawet sam Feliks
Edmundowicz przybył, zaniepokojony. Pociągłą, tchnącą żarem twarz ascety
obrócił ku zastygłym sędziom i z przejęciem występuje w obronie
niewinnego Kosyriewa, w obronie jego najwyższych moralnych,
rewolucyjnych i zawodowych zalet. Zeznania te, niestety, nie zostały w
książce przytoczone, lecz Krylenko pisze: „Sołowiow i Dzierżyński
wynosili tu pod niebiosa wspaniałe zalety Kosyriewa”. (Ach, nieostrożny
panie chorąży! – po 20 latach przypomną ci na Łubiance ten proces!).
Łatwo się domyśleć, co mógł mówić Dzierżyński, że Kosyriew to żelazny
czekista, bezlitosny wobec wrogów; że jest dobrym towarzyszem. Gorące
serce, chłodna głowa, czyste ręce.
Tak oto staje przed nami spiżowa, rycerska postać Kosyriewa, oczyszczona
ze śmiecia oszczerstw. Prócz tego – biografia świadczy o jego
nietuzinkowej sile woli: przed rewolucją był kilkakrotnie sądownie
karany – i tak jakby przeważnie za morderstwa: za to, że w mieście
Kost–romie podstępem, w celu ograbienia przedostał się do mieszkania
staruszki Smirnowej i zadusił ją gołymi rękoma. Następnie – za prośbę
ojcobójstwa i za zabicie kolegi, mające na celu wykorzystanie jego
paszportu. W reszcie wypadków Kosyriew odpowiadał za oszustwo, a w ogóle
wiele lat spędził na katordze (zrozumiały jest jego pęd do wystawnego
życia!) i tylko carskie amnestie go ratowały.
W tym miejscu surowe, słuszne głosy najwybitniejszych czekistów
przerwały tok mowy oskarżycielskiej, przypominając, że te wszystkie
poprzednie wyroki były dziełem burżuazyjno–ziemiańskich sądów i że nie
mogą być brane pod uwagę przez nasze nowe społeczeństwo. Ale co to? Pan
chorąży zagalopował się, z oskarżycielskiej trybuny Rewtrybunału wyrąbał
w odpowiedzi tyradę tak dalece podejrzaną ideowo, że aż nie wypada nam
jej przytaczać, w tym regularnym szyku trybunalskich procesów:
„Jeżeli w dawnym, carskim sądownictwie było w ogóle coś dobrego i
godnego naszego zaufania, to był to jedynie sąd przysięgłych... Do
sentencji sądu przysięgłych można było zawsze mieć zaufanie, odsetek
omyłek sądowych był tak minimalny”.
Tym boleśniej jest słyszeć podobne twierdzenia z ust towarzysza
Krylenki, że trzy miesiące wcześniej, na procesie prowokatora Romana
Malinowskiego którego Lenin faworyzował nie bacząc na to, że stawał już
cztery razy przed sądem za kryminalne przestępstwa, człowieka, który
mimo to, dokooptowany był do KG i został posłem do Dumy – rzecznik
Władzy Oskarżającej zajął pozycję klasowo wyważoną:
„W naszych oczach każde przestępstwo jest produktem danego systemu
społecznego i w tym sensie fakt, że ktoś był karany na podstawie praw
społeczeństwa kapitalistycznego za carskich czasów – nie jest dla nas
czymś, co plami człowieka raz na zawsze... Znamy wiele przykładów, gdy w
naszych szeregach znaleźli się ludzie, mający w przeszłości podobne –
fakty, ale nigdy nie wyciągaliśmy z tego wniosku, że trzeba wyrzucić
takiego człowieka z naszego środowiska. Człowiek, znający nasze zasady
nie powinien obawiać się, że jakaś kara odbyta w przeszłości postawi go
poza naszymi szeregami...”.
Widzicie jak partyjnie potrafił się wyrażać towarzysz Krylenko! A w tym
wypadku – z winy jego błędnych wywodów – padł cień na rycerską postać
Kosyriewa. I powstała taka sytuacja, że towarzysz Dzierżyński zmuszony
był na rozprawie oznajmić: „Mignęła mi na sekundę (no, tylko na sekundę!
– A. S.) myśl, czy aby obywatel Kosyriew nie jest tu ofiarą politycznych
namiętności, które ostatnimi czasy rozgorzały wokół Komisji
Nadzwyczajnej?”
Krylenko połapał się w lot:”„Nie chcę i nigdy nie chciałem, by ta sprawa
przestała być pfocesern przeciw Kosyriewowi i Uspienskiej, stając się
procesem przeciw WCzK. Nie tylko tego nie mogę pragnąć, lecz winienem ze
wszystkich sił z tym walczyć!” – „Na czele Komisji Nadzwyczajnej zostali
postawieni najbardziej odpowiedzialni, uczciwi i wypróbowani towarzysze,
którzy wzięli na swoje barki ciężki obowiązek zadawania ciosów, wraz z
ryzykiem, że mogą się omylić... Za to Rewolucja powinna im wyrazić
wdzięczność... Podkreślam tę stronę–sprawy, aby mi... nikt później nie
mógł powiedzieć, że stałem się narzędziem politycznej zdrady”. (Powiedzą
mu to!).
Główny oskarżyciel stąpał po ostrzu noża! Ale miał, jak widać, jakieś
kontakty, jeszcze z czasów konspiracji, dzięki którym dowiadywał się,
jaki obrót przyjmą sprawy jutro. Widać to z przebiegu paru procesów i
tśgo również. Były jakieś powiewy w początkach 1919 roku – że już
dosyć!, że czas już okiełznać WCzK! Tak, była taka chwila i ”znakomicie
jest to wyrażone, w artykule Bucharina, tam, gdzie mówi on, że miejsce
prawa rewolucji powinna zająć rewolucyjna praworządność41”.
Wszędzie ta dialektyka! I z ust Krylenki wyrywa się nawet: „Rewtrybunał
powinien zająć miejsce nadzwyczajnych komisji”. (ZAJĄĆ MIEJSCE?!...).
Powinien on zresztą „budzić nie mniej strachu w sensie realizacji
systemu odstraszania, terroru i gotowości do ciosu, niż budziła Komisja
Nadzwyczajna”.
Budziła?... Więc już ją pochował? Chwileczkę – chcecie zająć jej
miejsce, a czekiści gdzie się podzieją? Groźne chwile! Tu już warto
nawet składać zeznania w długim do pięt szynelu.
Ale może źródła wasze–kłamią, towarzyszu Krylenko?
Tak, niebo nad Łubianką zaćmiło się w tych dniach. I cała ta książka
mogła była mieć inną treść. Ale myślę, że pokwapił się żelazny Feliks do
Włodzimierza Iljicza, porozmawiał, wyjaśnił to i owo. I – mgły się
rozproszyły. Chociaż po dwóch dniach, 17 lutego 1919 roku, WCzK
pozbawiona została swoich sądowych (ale pozasądowe zostały w mocy,
prawa?) uprawnień – ”ale nie na długo!”.
A nasza jednodniowa rozprawa jeszcze przez to się skomplikowała, że
podła Uspienskaja zachowała się obrzydliwie. Nawet siedząc już na ławie
oskarżonych „obrzuciła błotem” jeszcze innych wybitnych czekistów, wcale
nie wplątanych w ten proces, nawet samego towarzysza Petersa! (Okazało
się, że wykorzystała jego czyste nazwisko do swoich operacji
szantażowych; całkiem bez ceregieli siadywała już w gabinecie Petersa
przy jego rozmowach z innymi pracownikami wywiadu). Teraz robi ona
aluzje do jakichś ciemnych spraw z przedrewolucyjnej przeszłości tow.
Petersa w Rydze. Widzicie jaka żmija wyrosła z niej w ciągu 8 miesięcy,
nie bacząc na to, że przez cały ten czas przebywała pośród czekistów! Co
tu z taką począć? Ale tu Krylenko całkowicie jest zgodny; z opinią
czekistów: „póki nie umocni się nasz ustrój, a jeszcze do tego daleko
(?czyżby?)... w interesie obrony Rewolucji... nie ma i nie może być
żadnej innej kary dla obywatelki Uspienskiej, jak likwidacja jej”. Nie –
rozstrzelanie, .powiedział wyraźnie: likwidacja! a to młoda jeszcze
dziewczyna, obywatelu Krylenko! No, dajcie jej dziesiątaka, no, nawet
ćwiartkę, przecież do tego czasu ustrój się chyba umocni? Niestety:
„Innej odpowiedzi nie można oczekiwać w interesie społeczeństwa i
Rewolucji – i nie można inaczej stawiać kwestii. Żadna izolacja w danym
wypadku nie da skutku!”.
Ale im dogodziła... Widać dużo wie...
A Kosyriewa też trzeba było spisać na straty. Rozstrzelany. Za to inni
lepiej się uchowają.
I czy kiedykolwiek uda nam się przestudiować stare, łubiańskie archiwa?
Nie, spalą je. Już je spalili.
Jak czytelnik widzi, był to proces niezbyt ważny, można byłoby nie
poświęcać mu dłuższej uwagi. Ale oto:
d) Sprawa „Klerykalów” (11–16 styczeń 1920 roku)
Zajmie ona – zdaniem Krylenki – „należne jej miejsce w kronikach
rosyjskiej rewolucji”. Nie gdzie indziej, tylko w kronikach. Dlatego to
Kosyriewa załatwiono w ciągu jednego dnia, a tych tutaj maglowano pięć
dni.
Oto główni podsądni: A. D. Samarin (znana w Rosji osobistość, były
ober–prokurator Synodu, czynny zwolennik usamodzielnienia się cerkwi od
władzy carskiej, wróg Rasputina, wygryziony przez niego ze stanowiska);
Kuzniecow, profesor prawa kanonicznego Uniwersytetu Moskiewskiego;
moskiewscy protojereje Uspienski i Cwietkow. (O Cwiet–kowie mówi sam
oskarżyciel: „wybitny działacz społeczny, przedstawiciel najlepszego z
możliwych typów duchownych, filantrop”).
A oto ich winy: utworzyli „Moskiewską Radę Zjednoczonych Parafii”, ta
zaś zorganizowała (spośród wiernych w wieku od 40 do 80 lat) dobrowolną
obronę patriarchy (oczywiście, nieuzbrojoną), ustanawiając w jego domu
dzienne i nocne dyżury, których zadanie polegało na tym, by w razie
niebezpieczeństwa, grożącemu patriarsze ze strony władz – zwoływać ludzi
biciem w dzwony czy telefonicznie, a później całym tłumem iść w ślad za
patriarchą, dokądkolwiek by go uprowadzono i prosić (to właśnie jest
kontrrewolucja) Sownarkom o uwolnienie go!
Co za staroruski, świętoruski zamysł! – zbierać się na dźwięk dzwonów i
prosić czołobitnie, a tłumnie!...
Oskarżyciel nie może się nadziwić: jakie to niebezpieczeństwo grozi
patriarsze? Skąd ten pomysł, by go bronić?
No i rzeczywiście; tyle, że już od dwóch lat Czeka stosuje pozasądowe
represjć wobec tych, co jej zawadzają; tyle, że dopiero co, w Kijowie,
czterech czerwonoarmistów zabiło metropolitę; tyle, że akta sprawy
patriarchy Już są skompletowane, wystarczy tylko posłać je do
Rewtrybunału”, a jedynie z uwagi na oględny stosunek do szerokich
robotniczo–chłopskich mas, które znajdują się jeszcze pod wpływem
klerykalnej propagandy, zostawiamy tych naszych wrogów klasowych
chwilowo w spokoju” – więc skąd ten cały lęk wiernych o los patriarchy?
Przez te dwa lata patriarcha Tichon nie milczał – rozsyłał orędzia do
komisarzy ludowych, do duchowieństwa i do swojej trzódki; te orędzia
(oto pierwszy Samizdat!) nie przyjmowane przez drukarnie, przepisywane
były na maszynach; piętnował w nich zgładzenie tylu niewinnych,
rujnowanie kraju – po cóż więc teraz lękać się o los patriarchy?
A oto inna zbrodnia podsądnych. W całym kraju mają miejsce rejestracje i
konfiskaty sprzętu cerkiewnego (to już po zamknięciu klasztorów,
zabraniu gruntów i majątków, to już mowa o paterach, kielichach i
kadzielnicach) – Rada zaś parafii rozesłała odezwę do wiernych: nie
pozwalać na te rekwizycje, bić w dzwony. (To chyba naturalne. Przecież
przed Tatarami też tak broniono świątyni!).
Trzecia zbrodnia: bezczelne, ciągłe składanie petycji do Sownarkomu W
sprawie naigrawania się władz terenowych z cerkwi, wypadków otwartego
bluźnierstwa i łamania prawa swobody sumienia., Petycje te nie miały
skutku (poświadcza to Boncz–Brujewicz, szef kancelarii Sownarkomu), ale
doprowadzały do dyskredytacji działaczy terenowych.
Gdy już znane są winy podsądnych, jakiego odwetu tu żądać za te okropne
zbrodnie? Czy nie podpowie czytelnikowi odpowiedzi rewolucyjne sumienie?
Ależ wyłącznie ROZSTRZELANIA! Tegoż też żądał Krylenko (dla Samarina i
Kuzniecowa).
Ale podczas gdy borykano się z tą przeklętą praworządnością i słuchano
zbyt długich przemówień licznych burżuazyjnych adwokatów (których nam
nie zacytowano ze względów technicznych) stało się wiadome, że...
skasowano karę śmierci! Masz ci los! Nie może być, jak to? Okazuje się –
Dzierżyński wydał taki rozkaz WCzK. (Czeka ma się obejść bez
rozstrzeliwania?...) A czy Sownarkom rozciągnął to na trybunały? Jeszcze
nie. Więc Krylenko podniósł się na duchu. I dalej żądał rozstrzelania,
tak to uzasadniając:
„Jeśli nawet założyć, że coraz pewniejsza sytuacja Republiki wyklucza
bezpośrednie niebezpieczeństwo ze strony takich osób, jednak wydaje mi
się bezprzeczne, że w tym okresie pracy od podstaw... uwolnienie się od
dawnych działaczy–kameleonów jest postulatem rewolucyjnej konieczności”.
„Decyzja WCzK o rezygnacji z kary rozstrzelania jest przedmiotem dumy
władzy sowieckiej”. Ale – to Jeszcze nie zobowiązuje nas do przekonania,
że kwestia skasowania tej kary jest rozwiązana raz na zawsze... że to
dotyczy także przyszłych dziejów władzy sowieckiej”.
Trafne proroctwo! Przywrócą rozstrzelanie, przywrócą – i to nawet bardzo
prędko! Toć jeszcze tylu czeka w kolejce na swoją kulę! (Także – sam
Krylenko i wielu jego klasowych braci...).
Cóż, trybunał był posłuszny, skazał Samarina i Kuzniecowa na
rozstrzelanie, ale dopasował sentencję do amnestii: obóz koncentracyjny
aż do ostatecznego zwycięstwa nad światowym imperializmem! (Do dziś dnia
powinni by siedzieć...). Przedstawiciel zaś „najlepszego z możliwych
typów duchownych” – dostał 15 lat z zamianą na piątala.
Byli jeszcze inni podsądni, przyczepieni do procesu, aby mieć choć
trochę namacalnych danych na podorędziu: zakonnicy i nauczyciele ze
Zwienigorodu, oskarżeni w sprawie datującej się z lata 1918 roku, ale z
nieznanych powodów nie sądzeni dotąd (a może już raz sądzeni, a teraz
jeszcze raz, jako że to mogło być celowe). Tego lata u ihumena Jony w
zwienigorodskim klasztorze stawili się przedstawiciele władzy sowieckiej
żądając („duchem, prędzej!”) wydania relikwii błogosławionego Sawwy.
Przedstawiciele urzędu nie tylko palili przy tym w cerkwi
(przypuszczalnie – również przed ołtarzem) i – rzecz jasna – nie zdjęli
czapek, ale ten, który miał w ręce czaszkę Sawwy miał ją opluć chcąc
pokazać, że świętość to tylko pozór. Były też inne bluźnierstwa. W
rezultacie – bicie w dzwony, bunt ludowy, ktoś z przedstawicieli władzy
został zabity. Pozostali twierdzili później, że nie bluźnili i nie
pluli, a Krylenko zadowolił się ich oświadczeniem. Myślicie zatem, że
teraz sądzono także... tych przedstawicieli? Bynajmniej, sądzono
zakonników.
Prosimy, aby czytelnik nie tracił przez cały czas, z oczu faktu, że już
od 1918 roku ustaliło się w naszym sądownictwie, iż każda moskiewska
rozprawa (oczywiście – prócz niesprawiedliwego procesu pracowników
Czeki) nie była uważana za oderwany wypadek sądu nad przypadkowym
zbiorem przestępczych działań, lecz rozumiana była jako kierunkowskaz
dla polityki.sądowniczej; za przykład orzecznictwa, obowiązujący dla
prowincji, za wzór, podobnie jak w podręczniku arytmetyki na początku
każdego rozdziału przytacza się typowe rozwiązanie, na którym uczniowie
mają się opierać przy samodzielnych wypracowaniach.
Jeśli więc powiedziane zostało – „proces klerykałów”, to powinniśmy tu
zakładać istnienie liczby mnogiej. Zresztą, sam główny oskarżyciel
chętnie nam wyjaśnia: „prawie przez wszystkie trybunały Republiki
przewaliły się (co za słówko!) podobne procesy. Całkiem niedawno toczyły
się przed trybunałami w Północnym Dwińsku, Twerze, Riazaniu, w Saratowie
zaś, Kazaniu, Ufie, Solwyczegodsku, Carewokoksztajsku przed sądem
stanęło samo duchowieństwo i psalmiści, aktywiści i słudzy niewdzięcznej
cerkwi, której Październikowa rewolucja dała wolność”.
Czytelnik zauważy tu sprzeczność: dlaczego wiele z tych procesów
poprzedziło moskiewską rozprawę? Wynika to tylko z luk w naszej
narracji. Sądowe i pozasądowe prześladowania wyzwolonej cerkwi–zaczęły
się jeszcze w 1918 roku i – sądząc ze sprawy zwienigorodskiej – już
wtedy osiągnęły duży stopień ostrości. W październiku 1918 roku
patriarcha Tichon pisał w orędziu do Sownarkomu, że nie ma wolności
głoszenia słowa bożego, że „już krew męczeńską przelali za nią liczni
odważni kaznodzieje cerkiewni... Położyliście rękę na majątku Cerkwi,
zgromadzonym staraniami pokoleń wiernych i nie powstrzymaliście się
przed pogwałceniem ich ostatniej woli”. (Narkomowie, jasna rzecz, orędzi
nie czytali, a kierownicy działów gospodarczych zrywali chyba boki: też
wyrzut wymyślił – ostatnia wola! A gwizdać nam na przodków! – pracujemy
dla potomności). „Kaźń spotyka prałatów, duchownych, zakonników i
zakonnice, którzy nic nie zawinili, Wyłącznie na mocy ogólnikowego
zarzutu kontrrewolucyjności”. To prawda, że na wieść o zbliżaniu się
wojsk Denikina i Kołczaka wstrzymano te prześladowania, po to, by
prawosławnym ułatwić obronę rewolucji. Ale zaledwie wojna domowa zaczęła
przygasać, znów zabrano się do cerkwi i oto już zaczęło się toto
przewalać przez trybunały, a w 1920 roku cios spadł nawet na Ławrę
Trojce–Sergijewską: dobrano się do relikwii tego szowinisty Sergieja
Radonieżskiego, i przerzucono je do muzeum moskiewskiego49.
Wydany też był okólnik Ludowego Komisariatu Sprawiedliwości (z 25
sierpnia 1920 roku) o likwidacji w ogóle wszystkich relikwii, właśnie
bowiem one utrudniały nasz świetlany marsz ku nowemu, sprawiedliwemu
społeczeństwu.
t!> Patriarcha cytuje historyka Kluczewskiego: „Wrota ławry
Błogosławionego zamkną się i lampy nad jego grobowcem pogasną dopiero
wtedy, gdy roztrwonimy bez reszty cały zapas dachowy naszych moralnych
sił, który przypadł nam w schedzie po wielkich budowniczych Rosji,
takich, jak błogosławiony Sergiej”. Klućzewski nie mógł przypuszczać, że
to marnotrawstwo będzie mieć miejsce niemal jeszcze za jego życia.
Patriarcha prosił o audiencję u Przewodniczącego Rady Komisarzy
Ludowych, aby przekonać go, że nie trzeba kłaść ręki na ławrze i
relikwiach, bo przecież nastąpiło oddzielenie państwa od cerkwi!
Otrzymał odpowiedz, że przewodniczący zajęty jest ważnymi sprawami i że
audiencja nie może mieć miejsca w ciągu najbliższych dni.
Ani – w ciągu najpóżniejszych.–
309
Wertując dalej wybór Krylenki przyjrzyjmy się z kolei rozpatrzonej przez
N a j tryb (taki to miły skrót był wśród nich w użyciu, tylko na nas,
biednych robaczków, uroczyście pohukiwali: wstać! sąd idzie!).
e) Sprawie „Centrum taktycznego” (16–20. VIII. 1920 rok) przeciwko 28
podsądnym i pewnej ilości osób sądzonych zaocznie, bo niedosięglych.
Głosem jeszcze nie schrypniętym, na początku płomiennego przemówienia,
cały w blasku klasowych analiz, powiada nam oskarżyciel naczelny, że
prócz ziemian i kapitalistów, „istniała i kontynuuje swoje istnienie
jeszcze jedna warstwa społeczna, nad której społeczną egzystencją od
dawna j u z się zastanawiaj ą przedstawiciele rewolucyjnego socjalizmu.
To warstwa tak zwań ej inteli–gencj i... Niniejszy proces to sąd
historii nad działalnością rosyjskiej inteligencji50” i sąd rewolucji
nad nią samą.
Bardzo ograniczone ramy naszej analizy nie dają nam możliwości
wyjaśnienia w j a k, i ni to sensie ZASTANAWIALI SIĘ PRZEDSTAWICIELE
rewolucyjnego socjalizmu nad losami tak zwanej inteligencji i co
właściwie dla niej wymyślili? Pociesza nas jednak fakt, że materiały te
są opublikowane, ogólnie dostępne i mogą być zgromadzone w sposób
możliwie pełny. Tylko więc po to, by ogólna sytuacja w Republice stała
się jaśniejsza, przypomnimy opinię ówczesnego Przewodniczącego Rady
Komisarzy Ludowych, wyrażoną w latach, gdy wszystkie te rozprawy miały
miejsce przed Rewtrybunałem.
W liście do Gorkiego z 15 września 1919 roku (już go cytowaliśmy)
Włodzimierz Iljicz odpowiada na interwencje Gorkiego w sprawie
aresztowań inteligentów. O nich i o głównej masie ówczesnej rosyjskiej
inteligencji („kadetopodobnej”) powiada, że „w istocie to n i e m ó z g
narodu, lecz jego łaj n o51”. Innym razem mówi Gorkiemu: „to jej
(inteligencji) winą będzie, jeśli rozbijemy zbyt wiele garnków”. Jeśli
szuka ona sprawiedliwości – to dlaczego nie idzie do nas?... „Kulę
dostałem właśnie od inteligencji52” (ma na myśli zamach Fanny Kapłan).
Przy takim nastawieniu, jego wypowiedzi o inteligencji nacechowane są
nieufnością, wrogością: zgniło liberalna; „bogobojna”; „ślamazar–ność,
tak typowa dla wykształconych osób 53”; uważał, że inteligencja niczego
nie potrafi przemyśleć do końca, że „zdradziła sprawę
Krylenko, str. 34.
Lenin, wyd. V, t. 51, str. 48.
W. I. Lenin i A. M. Górki – wyd. Akademii Nauk, Moskwa, 1961 rok, str.
263.
Lenin, wyd. IV, tom 26, str. 373.
310
robotnicz ą”. (Ale kiedyż to przysięgła ona na wierność s p r a–w i e r
o b ot n i c z e j?)
To wyszydzanie inteligencji, tę pogardę dla niej przejęli później pewną
ręką publicyści lat 20. i gazety lat 20., i ludzie z ulicy i wreszcie –
sami inteligenci, przeklinając swoją wieczną niekonsekwencję, wieczną
dwoistość, wieczny brak kręgosłupa i beznadziejne nie-nadążanie za epok
ą.
I słusznie! Oto grzmi pod sklepieniem Naj trybu głos Rzecznika Władzy
Oskarżającej i każe nam wrócić na ziemię:
„Ta warstwa społeczna... poddana została w ciągu tych lat próbie
ogólnego przewartościowania”. Przewartościowania, to wyrażenie często
wtedy powtarzano. I jakże wypadło to przewartościowanie? Ot, jak:
„Rosyjska inteligencja, która w ognisty krąg rewolucji wkroczyła pod
hasłem Judowładztwa (a jednak coś tam było!) wyszła z niego jako
sojuszniczka czarnych (nawet nie białych!) generałów, jako najemniczka i
sojuszniczka europejskiego imperializmu. Inteligencja zdeptała własne
sztandary i zbryzgała je błotem 54”.
I tylko dlatego „nie ma powodu dobijać poszczególnych jej
przedstawicieli”, że „ta grupa społeczna już się przeżyła”.
Mówi to na progu XX wieku! Co za siła przewidywania! O, naukowi
rewolucjoniści! (Dobijać jednak trzeba było. Przez całe lata dwudzieste
nic, tylko dobijali).
Z uczuciem niechęci przyglądamy się fizjognomiom 20 sojuszników czarnych
generałów, pachołków europejskiego imperializmu. Szczególnie bije w nos
odór tego Centrum – bo to było i Centrum Taktyczne, i Centrum Narodowe,
i Prawicowe Centrum (a zarazem przypominają się z procesów tego
dwudziestolecia inne Centra i same tylko Centra: inżynierskie,
mienszewickie, trockistowsko–zinowiewows–kie, prawicowo–bucharinowskie,
a wszystkie rozgromione, wszystkie starte na proch – i tylko dzięki temu
jeszcze wszyscy jesteśmy wśród żywych). A już gdzie Centrum, tam na
pewno działa ręka imperializmu.
Co prawda, trochę lżej robi się na sercu, gdy słyszymy dalej, że Centrum
Taktyczne, nad którym odbywa się właśnie sąd, nie było organizacją,
żenię miało: 1) statutu, 2) programu, 3) składek członkowskich. A co
miało? A miało spotkania (mrowie przechodzi). Przy spotkaniach
członkowie jego zapoznawali się z poglądami rozmówcy (mróz po kościach).
54 Krylenko, str. 54.
311
Bardzo ciężkie oskarżenie, a nadto poparte dowodami rzeczowymi: na 28
oskarżonych 2 (słownie – dwa) dowody rzeczowe5S. Są.to dwa listy
nieobecnych (znajdują się za granicą) działaczy: Miakotina i Fiodorowa.
Są nieobecni, ale przed Październikiem należeli do tychże rozmaitych
Komitetów, do których należeli obecni, co daje nam prawo utożsamiać
nieobecnych z obecnymi. A czego dotyczą.te listy? A różnicy zdańz
Denikinem, co do takich drobnostek, jak kwestia chłopska (nie mówi nam
się tego, Ale jasnejest, że radzą oni Deniki–nowi, by oddał ziemię
chłopom), kwestia żydowska (zapewne – żeby nie wracać do
przedrewolucyjnych ograniczeń), problem federacyjno–narodowy (to już
jasne), sprawa systemu administracyjnego (demokracja, nie zaś dyktatura)
i inne. I jakież wnioski z tych dowodów? Bardzo proste: zostało dzięki
nim wykazane, że korespondowali i byli całkowicie zgodni z Denikinem!
(Wrr... hau, hau!).
Ale są też bezpośrednie zarzuty wobec oskarżonych: wymiana informacji ze
znajomymi, mieszkającymi na peryferiach (na przykład w Kijowie), nie
znajdującymi się w zasięgu centralnej władzy sowieckiej! To znaczy,
powiedzmy, dawniej to była Rosja, ale później dla dobra rewolucji
światowej odstąpiliśmy ten kawałek Niemcom, a tu ludzie dalej posyłają
sobie liściki: jak tam się panu żyje, .panie Iwanie?... Co do nas, to
tak, a tak... I N. M. Kiszkin (członek KC partii konstytucyjnych
demokratów) nawet na ławie oskarżonych bezczelnie próbuje się
usprawiedliwiać: „człowiek nie chce być ślepy i usiłuje dowiedzieć się
wszystkiego, co się wszędzie dzieje”.
Dowiedzieć się WSZYSTKIEGO, co dzieje się WSZĘDZIE?... Nie chce być
ślepym?... A więc słusznie kwalifikuje oskarżyciel ich czyny jako z d r
a d ę! w stosunku do Władzy Sowiecki ej!!
Ale oto najokropniejsze ich występki: w samym wirze wojny domowej ci
ludzie... pisali jakieś dzieła, układali memoranda, projekty. Tak, ci
„znawcy prawa administracyjnego, nauk finansowych, stosunków
gospodarczych, sądownictwa i systemu oświatowego” p i są li, d z i e ł
a! (I, jak łatwo zgadnąć, wcale nie opierając się o znane prace Lenina,
Trockiego i Bucharina...). Profesor S. A. Kotlarewski – o federacyjnym
ustroju Rosji, W. J. Stępkowski – o kwestii rolnej (i zapewne – nie
zakładał kolektywizacji), W. S. Muralewicz – o oświacie ludowej w
przyszłej Rosji, prof. Kartaszew – projekt ustawy o wyznaniach A
(wielki) biolog N. K. Kolców (któremu kraj ojczysty nie dał dotąd nic,
poza prześladowaniami i ciężkimi karami) pozwalał tym burżuazyj–
5! Krylenko, str. 38.
312
nym żubrom zbierać się na rozmowy w swoim instytucie. (Znalazł się w tym
towarzystwie także N. K. Kondratiew, który w 1931 roku ostatecznie
będzie skazany przy okazji sprawy T.K:P. – rzekomo istniejącej
Chłopskiej Partii Pracy).
Oskarżycielskie instynkty grają nam już w piersi w przeczuciu wyroku.
No, jaka spadnie kara na tych generalskich pachołków? Zasłużyli tylko na
– rozstrzelanie! To już nie żądanie oskarżyciela, to już s e n–tencja
trybunału! (Niestety, złagodzono ją później: obóz koncentracyjny do
końca wojny domowej).
Na tym właśnie polega wina podsądnych, że nie siedzieli w swoim kątku,
gryząc swoją ćwiartkę chleba, tylko „zmawiali się i porozumiewali między
sobą co do tego, jaki ma być ustrój państwa, po upadku ustroju
sowieckiego”.
W języku współczesnej nauki nazywa się to badaniem rozwiązania
alternatywnego.
Głos oskarżyciela jest grzmiący, ale jakieś słyszymy w nim pęknięcie,
tak jakby chwilami szperał okiem po blacie swojej trybuny, jakby szukał
papierka? Cytaty? Chwileczkę! Trzeba podrzucić! Może to, Mikołaju
Wasiliewiczu, proszę bardzo:
„dla nas znęcaniem się jest już sam fakt trzymania więźniów politycznych
za kratą...”..
Oho! Trzymanie politycznych w więzieniu – to znęcanie się! I to mówi
oskarżyciel! – co za szerokie poglądy! Wstaje słońce nowego
prawodawstwa! Dalej:
„...Walka z carskim rządem była ich (politycznych) drugą naturą i nie
walczyć z caratem oni nie potrafią56!!, Podobnie, jak nie potrafili nie
badać rozwiązań alternatywnych?... A może myślenie – to po prostu druga
natura inteligenta?
Ach, nie ten cytat podsunął mu ktoś z innego procesu, co za
niezręczność! Aż wstyd! Ale Mikołaj Wasiliewicz już tokuje:
„I n a w e t gdyby oskarżeni tu, w Moskwie nie kiwnęli palcem – (wygląda
na to, że tak właśnie było) – to wszystko jedno:...w takiej chwili nawet
rozmówki przy szklance herbaty o tym, jaki ustrój powinien zastąpić
ginącą rzekomo władzę sowiecką – są aktem kontrrewolucyjnym. Podczas
wojny domowej przestępstwem jest nie tylko działanie, (przeciw władzy
sowieckiej)... przestępstwem jest leż bezczynność57”.
36 Krylenko, str. 17. 57 Str. 39.
313
No, teraz rozumiemy. Skażą ich na rozstrzelanie za bezczynność. I picie
herbaty.
Albo na przykład – piotrogrodzcy inteligenci postanowili w wypadku
wkroczenia wojsk Judenicza „przede wszystkim zatroszczyć się o zwołanie
demokratycznej rady miejskiej” (to znaczy – bronić się przed generalską
dyktaturą).
Krylenko: – Chce mi się krzyknąć: „Powinniście byli myśleć przede
wszystkim o tym, żeby paść trupem, ale przegrodzić drogę
Jude–niczowi!!”.
A ci nie padli.
(Zresztą – Mikołaj Wasiliewicz także nie padł).
A był jeszcze taki podsądny, który był świadom wszystkiego! a milczał.
(Po naszemu – „wiedział, a nie powiedział”).
A oto już nie bezczynność, tylko czynny występek: za pośrednictwem L. N.
Chruszczowej, członkini politycznego Czerwonego Krzyża (też tutaj
siedzi, na ławie oskarżonych) niektórzy podsądni wspomagali więźniów z
Butyrek pieniędzmi (można wyobrazić sobie ten potok kapitałów – na
rachunek kantyny więziennej!) i rzeczami (może nawet z czystej wełny?!).
Te zbrodnie nie mają kresu! Niech więc także proletariacki odwet nie zna
granic!
Jak z padającej na ziemię kamery filmowej, skośnym, zmąconym łańcuszkiem
miga przed nami dwadzieścia osiem męskich i kobiecych twarzy
przedrewolucyjnego typu. Nie zdążyliśmy zobaczyć ich wyrazu! – czy są
nastraszone? pogardliwe? dumne?
Toż nie ma ich wypowiedzi! Ani ostatniego słowa! – ze względów
technicznych... Starając się nadrobić ten brak, oskarżyciel wywodzi nam
swoje trele: „Było to bezustanne samobiczowanie i kajanie się za
popełnione błędy. Polityczna niedojrzałość i międzywarstwowy charakter
(a tak, to też na dodatek, międzywarstwowy charakter!) inteligencji... W
tym wypadku całkowicie potwierdziła się marksistowska ocena
inteligencji, jaką zawsze dawali jej bolszewicy58”.
A cóż to za młoda kobieta tam mignęła?
To córka Lwa Tołstoja, Aleksandra. Pyta Krylenko – jaki by! jej udział w
tych spotkaniach? Odparła: „Nastawiałam samowar!” – Trzy lata obozu
koncentracyjnego!
Krylenko, str. 8.
314
Z wydawanego za granicą czasopisma Na czużoj storonie* możemy dowiedzieć
się, co się tam naprawdę zdarzyło
Jeszcze latem 1917 roku przy Rządzie Tymczasowym uformował się Związek
Działaczy Społecznych pragnący dopomóc w doprowadzeniu wojny do
zwycięskiego końca i starający się przeciwdziałać socjalistycznym
tendencjom, szczególnie eserowskim. Po przewrocie październikowym wielu
wybitniejszych działaczy tego związku wyjechało, inni zostali w kraju,
gdzie nie można już było zwoływać zjazdów i zajmować się działalnością
organizacyjną, ale inteligenci mieli już we krwi zwyczaj refleksji,
chcieli oceniać bieżące wypadki, wymieniać poglądy – i trudno im było od
razu odzwyczaić się od tych odruchów. Stojąc blisko kręgów akademickich,
łatwo mogli nadawać swoim spotkaniom charakter konferencji naukowych.
Mieli zaś wtedy sporo tematów do dyskusji: pokój w Brześciu Litewskim,
zakończenie działań wojennych w zamian za utratę olbrzymich połaci
kraju, nowe stosunki z niedawnymi sojusznikami i niedawnymi wrogami, a
wszystko to w czasie, gdy wojna w Europie trwała dalej. Jedni z nich – w
imię wolności i demokracji, a również z sojuszniczego obowiązku –
uważali, że należy dalej pomagać aliantom i że pokój brzeski zawarty
został przez ludzi, którym kraj nie dał pełnomocnictw. Niektórzy mieli
skądinąd nadzieję, że gdy tylko Armia Czerwona nabierze sił – rząd
sowiecki zerwie z Niemcami. Inni z kolei liczyli właśnie na Niemców:
będąc teraz z tytułu umowy brzeskiej gospodarzami połowy Rosji, zechcą
chyba usunąć bolszewików. (A Niemcy tymczasem słusznie uważali, że
działać na korzyść konstytucyjnych demokratów, to znaczy pomagać
Anglikom i że każdy inny rząd rosyjski, prócz sowieckiego, znów
rozpocznie wojnę z Niemcami).
Na tle tej różnicy zdań, latem 1918 roku ze Związku Działaczy
Społecznych wyodrębniło się „Narodowe Centrum” (Nacjonalnyj Centr). W
gruncie rzeczy, było to po prostu kółko ludzi o zdecydowanie
proa–lianckiej orientacji, przeważnie konstytucyjnych demokratów,
bojących się jednak jak ognia wszelkich partyjnych form działania,
surowo zabronionych przez bolszewików. Niczym to kółko się nie
zajmowało, prócz organizacji ąuasi–naukowych spotkań w instytucie
profesora Kolcowa. Czasami posyłali oni kogoś z członków na Kubań, żeby
mieć
* Na czużoj storonie – zeszyty historyczno–literackle pod redakcją S. P.
Mlelguno–wa, Berlin – Praga.
S. P. Mielgunow: Sąd historii nad inteligencją, III, 1923 rok.
S. A. Kotlarowski: Narodowe centrum w Moskwie w 1918, VIII, 1924 rok.
315
E!–
ii
i: i ii:
jakieś informacje – ale wysłańcy, zapadali się tam jak kamienie w wodę i
zapominali o moskiewskich kolegach. (Zresztą alianci wykazywali nader
słabe zainteresowanie Armią Ochotniczą, tworzącą się w Kubaniu.)
Narodowe Centrum skupiło się przede wszystkim na spokojnym opracowywaniu
projektów praw dla przyszłej Rosji.
Równocześnie z Narodowym Centrum i na lewo od niego powstał Związek
Odrodzenia (w zasadzie eserowski – nie wypadało przecież łączyć się.z
konstytucyjnymi demokratami; znowu wychodziły na jaw stare partyjne
różnice i podziały) – dla walki zarówno z Niemcami, jak z bolszewikami.
Ale także ta walka wydała im się niemożliwa do prowadzenia na terytorium
bolszewickim i akcja ich sprowadziła się do wysyłania swoich ludzi na
południe. Jednakże środowisko Armii Ochotniczej raziło ich swoją
reakcyjnością.
Dusząc się w próżni komunizmu wojennego, wiosną 1919 roku, cała ta
trójca – Związek Działaczy Społecznych. Narodowe Centrum i Związek
Odrodzenia postanowiły uzgadniać systematycznie swoje działania. Każda
organizacja–wydelegowała w tym celu dwóch ludzi. Ta szóstka zbierała się
czasem w ciągu 1919 roku, potem jakoślim przeszło, nie dawali znaku
życia. Aresztować ich zaczęto dopiero w 1920 roku, i wówczas to, podczas
śledztwa, nasza szóstka otrzymała szumną nazwę „Centrum Taktycznego”.
Aresztowania przeprowadzono na skutek donosu jednego z mniej znacznych
uczestników Narodoiwego Centrum – N. N. Winogradzkie–go. Był później
bardzo wydajnym kapusiem w celi Wydziału Specjalnego, przez którą
przeszło wielu uczestników, jacy – z naiwnością rodem z baśni Kryłowa,
typową dla tych lat – nieostrożnie wyśpiewywali w celi to, czego nie
chcieli powiedzieć śledczym.
Znany rosyjski historyk, S. P. Mielgunow, będąc jednym z oskarżonych – i
to jeszcze najważniejszych (bo był członkiem szóstki), już na emigracji
napisał wspomnienia o tym procesie. Pisał bez entuzjazmu, może wolałby
nie wspominać o tej sprawie, gdyby nie opublikowano w Moskwie znanej nam
już książki Krylenki z oskarżycielskim przemówieniem pełnym gromów i
błyskawic. Mielgunow, nie ukrywając pretensji do siebie i do
współoskarżonych, rysuje nam obraz nader typowy dla sowieckiego
śledztwa: funkcjonariusze śledczy nie mieli w ręku żadnych dowodów: „w
czasie sprawy nie wypłynął ani jeden dokument. Cały przewód
oskarżycielski opierał się na zeznaniach samych oskarżonych... Nikt z
późniejszych uczestników procesu nie przestrzegał taktyki milczenia
podczas śledztwa wstępnego... Wydawało mi się, że odmowa zeznań nie ma
sensu bo wpływa ujemnie na mój los i może
316
również pogorszyć los kolegów... Gdy przed człowiekiem zamajaczy
perspektywa rozstrzelania, nie zawsze potrafi on wtedy myśleć o
historii...”
W „Czerwonej księdze WCzK” (tom II, Moskwa 1922 rok) spora liczba zeznań
naszych oskarżonych przytoczona jest dosłownie; niestety, nie sprawiają
one najlepszego wrażenia, i
Mielgunow z całą powagą zarzuca śledczemu nazwiskiem Agranow (który ich
wszystkich zapędził w kozi róg), że używał wobec niego i innych
oskarżonych podstępnych chwytów, że sprytnie ich oszukiwał i pisze, że
„w tym był najgorszy rodzaj udręki”, uważając widocznie, że te banalne
chwyty, to coś gorszego od cielesnych mąk. I Mielgunow, luóry tak
przenikliwie potrafił później scharakteryzować wiele historycznych
postaci, uczestniczących w rosyjskiej rewolucji, sam staje się ofiarą
najprostszego podstępu: potwierdza udział w Związku Odrodzenia tych
osób, które rzekomo przyznały się już do tego w protokółach zeznań,
jakie mu śledczy pokazał. I w ogóle – „zacząłem zeznawać w sposób raczej
zborny” – co znaczy, że snuł opowieść, nie czekając na pytania
śledczego. (Te jego zeznania zdumiały i przygnębiły współoskarżonych,
którym z kolei pokazywano je: wyglądało na to, że opowiedział wszystko z
nieprzymuszonej woli).
Agranow nabrał ich utrzymując, że chodzi o ”sprawy dawno minione”, że
wszystkie te centra już dawno się nie zbierają – a więc aresztowani
niczym bezpośrednio już nie ryzykują. Czerezwyczajka wyjaśnia tę sprawę
jedynie dla zaspokojenia swoich zainteresowań historią. Agranow
oczarował wielu swoją uprzejmością. Innym znowu dowodził, że władza
sowiecka i Rosja – to teraz jedno i że jest przestępstwem walczyć
przeciw pierwszej, jeśli naprawdę kochasz drugą. W ten sposób niejeden
złożył mu oświadczenia w samej rzeczy pełne pokory i uległości. (W
szczególności artykuł Kotlarowskiego, przytoczony w przypisach, był
ścisłą analizą sytuacji, napisaną przez aresztanta na zlecenie
Agranowa).
A na rozprawie? Mielgunow: „Rewolucyjna tradycja (scil. inteligencji)
wymagała znacznej dozy heroizmu, a w naszych duszach nie było już
patosu, koniecznego dla takiego heroizmu. Przekształcić rozprawę w
demonstrację protestu – równało się świadomemu pogorszeniu sytuacji –
nie tylko własnej, lecz również współoskarżonych.”
Oto jak łatwo dawała się łapać ha czekistowski haczyk, oto jak
kapi–tulowała i ginęła rosyjska inteligencja, tak miłująca wolność, taka
niepokorna, taka niezłomna za czasów caratu – kiedy nikt się do niej
poważniej nie dobierał.
317
M &
Ale jeszcze świetniejszy i straszniejszy sukces odniósł Agranow przy
okazji „sprawy Tagancewa” w 1921 roku (rzecz co prawda nie należy do
tego rozdziału, ponieważ sądu w istocie nie było). Profesor Ta–gancew
przez 45 dni śledztwa milczał iście po bohatersku. A potem Arganpw
przekonał go, aby podpisać z nim taki protokół ugody:
„Ja, Tagancew z całą świadomością zaczynam zeznawać w sprawie naszej
organizacji, nie ukrywając przy tym niczego; nie pominę tu ani jednej
osoby, należącej do naszej grupy... Wszystko to czynię dla złagodzenia
losu, który oczekuje uczestników naszej sprawy.
Ja, pełnomocnik Czerezwyczajki, J. S. Agranow, dzięki pomocy obywatela
Tagancewa, zobowiązuję się niniejszym szybko zakończyć śledztwo i
natychmiast po jego zaniknięciu przekazać je dla rozpatrzenia sądowi
publicznem u... zobowiązuję się niniejszym, iż wobec żadnego z
oskarżonych nie będzie zastosowana kara główna.”
W rezultacie „sprawy Tagancewa” – Czerezwyczajka rozstrzelała 87 ludzi.
Taki był wschód słońca naszej wolności.
Tak to nabierało ciała swawolne dziecię, nasze młodziutkie
październikowe prawo.
Już teraz zupełnie tego nie pamiętamy.
IX
PRAWO DORASTA
Nasz przegląd przedłuża się. A przecież jeszcześmy go na dobrą sprawę
nie zaczęli. Do najważniejszych, najsłynniejszych procesów jesz–cześmy
nie doszli. Ale zasadnicze linie już się zarysowują.
Poasystujmy naszemu prawu także w jego wieku harcerskim.
Przypomnijmy tu dawno zapomniany i nawet nie polityczny:
f) proces Gławtopu* (maj 1921 rok) – ponieważ dotyczył inżynierów, albo
s p e c ó w, jak się wtedy mówiło.
Właśnie minęła najsurowsza z czterech zim wojny domowej, gdy już w ogóle
nie zostało żadnego.opału, pociągi nie dojeżdżały do stacji
przeznaczenia, w stolicach zaś panowały chłód, głód i fala strajków po
fabrykach (teraz wykreślonych z historii). Kto był temu winien? – Znów
to sławetne pytanie: KTO WINIEN?
Na, to pewne, że nie Najwyższe Kierownictwo. Ale nawet nie terenowe! – a
to najważniejsze. Jeżeli „towarzysze, niekiedy nie związani poprzednio z
tą dziedziną” (komuniści–szefowie) nie byli wystarczająco kompetentni,
to „określić właściwe podejście do sprawy” powinni byli za nich spece M
Znaczy to więc, że „nie kierownicy są winni... – winni są ci, którzy
robili obliczenia, sprawdzali rachunki i układali plany” (jak nakarmić i
ogrzać ludzi). Winni są nie ci od porachunków, tylko ci od rachunków!
Plany okazały się lipne – winni są więc spece, że cyfry nie zgadzały się
z rzeczywistością – „to wina nie Rady Pracy
Naczelny Zarząd Materiałów Opałowych. Krylenko, str. 381.
319
i Obrony” a nawet nie odpowiedzialnych kierowników Gławtopu2”. Nie było
ani węgla, ani drzewa, ani ropy – więc to wina speców, że „wytworzyła
się sytuacja zawikłana i chaotyczna”. Oni też są winni, że nie
sprzeciwiali się pilnym telefonicznym żądaniom Rykowa – i na jego
zlecetiie wydawali i wysyłali różnym instytucjom opał poza planem.
Wszystkiemu winni spece! Ale sąd proletariacki nie jest wobec nich
bezlitosny, wyroki są łagodne. Rzecz jasna, w proletariackiej piersi
drzemie wewnętrzna nieufność, ci przeklęci spece to element obcy, ale
bez nich nie można się wygrzebać z ogólnej ruiny. I Trybunał ich – nie
zaszczuwa, powiada nawet Krylenko, że poczynając od 1920 roku „nie może
być mowy o sabotażu”. Spece są winni, ale nie ze złej woli, po prostu to
niedorajdy, nie potrafią lepiej, nie nauczyli się pracować przy
kapitalizmie, albo zwyczajnie są egoistami i łapownikami.
Tak oto w początkach okresu rekonstrukcji wytyczona została szkicowo
dziwna linia pobłażliwości wobec speców.
1922 rok, pierwszy rok pokoju. Obfitował w procesy publiczne, tak
bardzo, że cały ten nasz rozdział poświęcony będzie temu jednemu rokowi.
(Dziwne: wojna minęła, a tu tak wzmogła się ilość spraw sądowych? Ale
przecież w 1945 i 1948 roku Smok też nadzwyczaj się ożywił. Czy to nie
ta sama prosta prawidłowość?)
Chociaż w grudniu 1921 roku IX zjazd Sowietów postanowił „zwęzić zasięg
kompetencji WCzK” – i skutkiem tego doznała ona pewnego uszczuplenia i
zmieniła nazwę na GPU – ale już w październiku 1922 roku prawa GPU znów
zostały poszerzone, a w grudniu Dzierżyński oznajmił korespondentowi
„Prawdy” (17. XII. 1922 rok): „teraz musimy szczególnie wnikliwie
przyglądać się antysowieckim ruchom i grupom. GPU skupiło ciaśniej swoje
kadry, ale tym samym udoskonaliło swój aparat.” Nie zapomnijmy o mającej
miejsce w początkach tego roku –
g) sprawie samobójstwa inżyniera Oldenborgera (Trybunał Najwyższy, luty
1922 rok).
Procesu tego nikt już nie pamięta, wydaje się on mało ważny i zupełnie
nietypowy. Nietypowy, bo jego przedmiotem jest jedno tylko ludzkie
życie, które przy tym dobiegło końca. Gdyby zaś nie dobiegło, to
wspomniany inżynier, a z nim razem jakichś dziesięciu ludzi – składając
się na nowe centrum, stanęliby przed Trybunałem Najwyższym – i wtedy
proces byłby zupełnie typowy. Tymczasem na ławie oskarżo–
2 Str. 382–383
320
nych zasiadł wybitny działacz partyjny, towarzysz Siedelnikow, obok
niego zaś dwóch z izby kontroli i dwóch działaczy związkowych.
Ale – jak ta daleka, pęknięta struna u Czechowa, dźwięczy coś
przejmującego w tej sprawie, będącej wczesną zapowiedzią procesów
inżynierów z Szaćht i ”Prompartii”.
W. W. Oldenborger pracował trzydzieści lat w moskiewskich wodociągach i
został ich naczelnym inżynierem chyba jeszcze w początkach stulecia.
Przeminął Srebrny Wiek sztuki, minęły cztery Dumy Państwowe, trzy wojny,
trzy rewolucje – a cała Moskwa wciąż piła wodę Oldenbprgera. Akmeiści i
futuryści, reakcjoniści i rewolucjoniści, j unk–rzy i
czerwonogwardziści, Sownarkom, Czeka i Inspekcja Robotniczo–Chłopska –
wszyscy pili czystą, świeżą wodę Oldenborgera. Nie był żonaty, nie miał
dzieci – w całym swoim życiu miał tylko ten wodociąg. W 1905 roku nie
wpuśdł do stacji pomp żołnierzy, którzy mieli go ochraniać – bo
„żołnierze mogą niechcący uszkodzić przewody, .albo maszyny” (A nikt
wtedy nie tłumił strajków w wodociągach; w 1905 roku nieraz w Moskwie
brakowało wody – może Oldenborger kogoś osłaniał?). Drugiego dnia
rewolucji lutowej powiedział swoim robotnikom, że rewolucja się
skończyła, że dosyć, wszyscy na miejsca, woda powinna płynąć
nieprzerwanie. W trakcie walk październikowych w Moskwie troszczył się
tylko o jedno: żeby uchronić wodociąg od szkód. Jego pracownicy
zastrajkowali w odpowiedzi na przewrót bolszewicki, zaprosili go do
udziału. Odpowiedział: „W technicznym aspekcie, bardzo przepraszam, ale
nie strajkuję. A w pozostałych... w pozostałych, no owszem, mogę
strajkować”. Przyjął od komitetu strajkowego pieniądze dla
strajkujących, wystawił kwit i zaraz pobiegł, żeby znaleźć jakieś części
wymienne do zepsutej rury.
Wszystko jedno, to wróg! Oto co powiedział jakiemuś robotnikowi: „Władza
sowiecka nawet dwóch tygodni się nie utrzyma”. (Wieją nowe,
przednepowskie wiatry i Krylenko pozwala sobie na szczere tony wobec
trybunału: „Tak myśleli wtedy nie tylko spece, tak myśleliśmy
nierazmysami3.
Wszystko jedno, to wróg! Powiedział nam przecież towarzysz Lenin: do
pilnowania burżuazyjnych specjalistów pptrzebny nam jest iczujny pies –
RKI (Robotniczo–Chłopska Inspekcja).
Dwa takie czujne psy zostały posłane do pilnowania Oldenborgera. (Jeden
z nich – to oszust, biuralista z Wodociągów, Makarow–Ziem–
Krylenko, str. 439, podkreślenie moje.
321
lański, wydalony „za nielicujące z przyzwoitością postępki”, –zgłosił
się do RKI „bo tam lepiej płacą”, dostał się do Centralnego Komisariatu
Ludowego, bo „tam, zarobki jeszcze wyższe” – i stamtąd przyjechał, aby
kontrolować swojego byłego zwierzchnika i zemścić się na nim z całego
serca). No, a komitet miejscowy też nie spał – oczywiście, to będzie
najlepszy obrońca robotniczych interesów. No i komuniści stanęli na
czele wodociągów. „Tylko komuniści powinni kierować, tylko komuniści
powinni mieć całą pełnię decyzji – słuszność tej zasady potwierdził
także ten proces4”.
No, a miejska organizacja partyjna Moskwy też oka nie spuszczała z
wodociągów. (A zza jej pleców, jeszcze Czeka). „N a zdrowym uczuciu
wrogości klasowej oparliśmy swego czasu organizację naszej armii; w imię
tej samej zasady nie powierzamy żadnego odpowiedzialnego stanowiska
ludziom nie należącym do naszego obozu – nie stawiając obok nich...
komisarza5”. Od razu więc zaczęli wszyscy korygować, poszturchiwać,
pouczać naczelnego inżyniera tasując bez jego wiadomości personel
techniczny („rozpędziliśmy całe gniazdo geszefciarzy”).
I nawet to nie uratowało wodociągów! Robota poszła odtąd nie lepiej,
tylko gorzej! – Szajka inżynierów umiała po cichu zrealizować swoje
złowrogie zamiary. Doszło do tego, że – wbrew swojej niezdecydowanej
inteligenckiej naturze, która nie pozwalała mu nigdy w życiu użyć
ostrego słowa – Oldenborger ośmielił się nazwać pociągnięcia nowego
naczelnika wodociągów Zeniuka („postaci dogłębnie sympatycznej” dla
Krylenki „dzięki całej swojej wewnętrznej strukturze”) – so–biepaństwem!
Wtedy to właśnie stało się jasne, że „inżynier Oldenborger świadomie
zdradza interesy robotników oraz jest zdecydowanym i otwartym wrogiem
dyktatury klasy robotniczej”. Zaczęto więc wzywać na miejską stację pomp
komisje kontrolne – jednakże stwierdzały one, że wszystko jest w
porządku i że woda płynie normalnie. Ci z inspekcji
robotniczo–chłopskiej nie pogodzili się z losem i posyłali meldunek za
meldunkiem do swojej RKI. Oldenborger chciał ponoć „zrujnować, zepsuć,
zniszczyć wodociągi w politycznych celach”. No więc – gdzie tylko mogli
przeszkadzali mu, sprzeciwiali się rozrzutnemu remontowi kotłów, albo
zastąpieniu drewnianych pojemników betonowymi. Przywódcy robotników
zaczęli głośno mówić na zebraniach o wodociągach,
4 Krylenko, str. 433.
5 Str. 434.
322
że ich naczelny inżynier jest „duszą zorganizowanego sabotażu
technicznego”, że nie wolno mu wierzyć i we wszystkim trzeba mu się
sprzeciwiać.
I mimo to robota wcale się nie usprawniła, tylko poszła jeszcze
gorzej!...
Co zaś szczególnie było dotkliwe dla „dziedzicznej proletariackiej
psychologii” tych z RKI i związków zawodowych, to fakt, że większość
robotników ze stacji pomp, „zarażonych drobnomieszczańską psychologią”,
opowiedziała się po stronie Oldenborgera i nie dostrzegała jego
sabotażu. Na domiar złego – nadeszły wybory do moskiewskiego so–wietu
miejskiego i robotnicy wodociągów wysunęli w imieniu swojego
przedsiębiorstwa kandydaturę Oldenborgera, której, rzecz jasna,
przeciwstawiona została ze strony komórki partyjnej kandydatura członka
partii. Ta ostatnia jednak, jak się okazało, nie miała żadnych szans, a
to z winy fałszywego autorytetu, jakim cieszył się inżynier naczelny
Wśród robotników. Niemniej, komórka partyjna posłała do rejkomu, do
wszystkich instancji, a także kazała odczytać publicznie na zebraniu
ogólnym rezolucję, głoszącą, że „Oldenborger jest centralną postacią i
duszą sabotażowych knowań i w sowiecie moskiewskim będzie on tylko
naszym politycznym wrogiem!”. Robotnicy odpowiedzieli wrzawą i krzykami
„nieprawda!”, „łżecie!” i wówczas to sekretarz komitetu partyjnego,
towarzysz Siedelnikow powiedział prosto w oczy tysiącgło–wemu
proletariatowi: „z takimi czarnosiecińcami ja tu wcale nie będę gadał!”,
czyli że – pogadamy, owszem, ale w innym miejscu.
Podjęto następujące partyjne środki zaradcze: usunięto naczelnego
inżyniera z... kolegialnego zarządu wodociągów, postawiono go w sytuacji
permanentnego śledztwa, zaczęto wzywać go bezustannie na posiedzenia
najrozmaitszych komisji i podkomisji, poddano przesłuchaniom – dając
jednocześnie różne zlecenia do wykonania w trybie nagłym. Każdy wypadek
jego niestawiennictwa wprowadzano do protokołów „w związku z
ewentualnością przyszłego procesu sądowego”. Poprzez Radę Pracy i Obrony
(przewodniczący – tow. Lenin) osiągnięto wyznaczenie w przedsiębiorstwie
wodociągów „Trójki Nadzwyczajnej” (RKI, rada związków zawodowych oraz
tow. Kujbyszew).
Woda zaś czwarty już rok płynęła sobie rurami, mieszkańcy Moskwy ją pili
i furt niczego nie mogli dostrzec...
Naówczas tow. Siedelnikow napisał artykuł do pisma „Życie ekonomiczne”:
„w związku z niepokojącymi opinię publiczną pogłoskami o katastrofalnym
stanie wodociągów” zreferował on szereg nowych niepokojących pogłosek,
wśród nich zaś także tę, że „wodociągi pompują
323
p
ft
fet –
wodę pod powierzchnię ziemi i świadomie rozmywają fundamenty całej
Moskwy” (założone jeszcze przez księcia Iwana Kalitę). Wezwano komisję
Sowietu moskiewskiego. Stwierdziła ona, że: „stan wodociągów jest
zadowalający, a technicznie ich kierownictwo pracuje racjonalnie”.
Oldenborger obalił wszystkie oskarżenia. Wówczas Siedelnikow oznajmił
beztrosko: „uważałem za swoje zadanie narob–iejiie szumu dookoła tej
sprawy, a już sprawą speców jest zorientowanie się, co tam jest naprawdę
na rzeczy”.
Cóż jeszcze mogli zrobić przywódcy mas? Mieli w ręku ostatni już, ale
jakże skuteczny sposób! Donos do WCzK! Siedelnikow tak właśnie
– postąpił! „Widząc świadome rujnowanie wodociągów przez Oldenbor–gera”
nie ma wątpliwości, że „w przedsiębiorstwie wodociągów, w samym sercu
Czerwonej Moskwy, działa konttrewolucyjna organizacja”. Zwraca w związku
z tym uwagę również na katastrofalny stan Rublow–skiej wieży miejskiej!
Ale tu Oldenborger pozwala sobie na krok fałszywy i skrajnie
nietaktowny, na wypad będący dowodem inteligenckiej niekonsekwencji i
braku kręgosłupa: – otrzymuje negatywną odpowiedź na swój wniosek o
zamówienie za granicą nowych kotłów (starych zaś nie sposób jeszcze
naprawić w Rosji) – i popełnia samobójstwo. (Za wiele widać tego
wszystkiego na jednego człowieka, brak było jeszcze wtedy łodziom
treningu).
Sprawa wiele na tym nie ucierpiała, organizację kontrrewolucyjną można
wykryć nawet gdy jej nie ma, panowie z RKI podejmują się jej
zdemaskowania bez reszty. Dwa miesiące trwają jakieś głuche manewry. Ale
duch rozpoczynającego się NEP–u wymaga aby „nauczyć rozumu i jednych i
drugich” i stąd proces przed Trybunałem Najwyższym. Kry–lenko
powściągliwie się sroży; Krylenko wykazuje powściągliwą nieustępliwość.
Rozumie wszak, że „rosyjski robotnik, rzecz jasna, miał rację gdy w
każdym obcym widział raczej wroga, niż przyjaciela6”, ale
– „przy dalszych zmianach w naszej praktycznej i ogólnej polityce
będziemy musieli, być może, iść na jeszcze większe ustępstwa, cofać się
i lawirować; partia, być może, będzie zmuszona do wybrania linii
taktycznej, która wywoła sprzeciwy ze strony prymitywnej logiki uczci–w
y c h, o f i a r n y c h bojowników7”.
No, to prawda, że robotników i ludzi RKI, składających zeznania
obciążające towarzysza Siedelnikowa i ludzi RKI, trybunał. musiał
Krylenko, str. 435. Krylenko, str. 438.
324
„z lekka wziąć w karby”. A podsądny Siedelnikow mężnie odpowiadał na
groźby oskarżyciela: „Towarzyszu Krylenko! Znam te paragrafy; ale
przecież tutaj sądzi się nie klasowych wrogów, a te paragrafy odnoszą
się do wrogów naszej klasy”.
Jednakże Krylenko też całkiem dzielnie mnoży zarzuty. – Świadomie
kłamliwe donosy do instytucji państwowych... i to w okolicznościach
zwiększających winę (zemsta prywatna, porachunki osobiste)... nadużycie
stanowiska... brak poczucia odpowiedzialności politycznej... nadużycie
władzy i autorytetu pracowników aparatu, sowieckiego, członków partii...
dezorganizacja pracy w przedsiębiorstwie wodociągów... przyprawienie o
stratę Sowietu moskiewskiego i całej Sowieckiej Rosji, bo przecież mało
mieliśmy takich specjalistów... zastąpić takiego człowieka nie sposób...
Nie będziemy tu mówić os tracie indywidualnej, o utracie człowieka... w
naszej epoce, kiedy główną treścią naszego życia jest walka,
przyzwyczailiśmy się już jakoś do tego, aby nie liczyć się z rozmaitymi
niepowetowanymi stratami 8 najwyższy trybunał rewolucyjny powinien tu
wypowiedzieć się dobitnie... skazujący wyrok powinien być wydany z całą
surowością!... nie dla żartów tuśmy się zebra-li!...
Rety, co też im teraz za to dadzą? Czy aby nie...? Czytelnik już się
przyzwyczaił i gotów podpowiedzieć: WSZYSTKICH RÓŻ..
Bardzo słusznie. Wszystkich roz – śmieszyć: z uwagi na szczerą skruchę
podsądnych, wymierzyć im karę... nagany publicznej!
Dwie prawdy...
A Siedelnikowa podobno – na jeden rok więzienia.
Pozwólcie, że to między bajki włożę.
O, bardowie lat dwudziestych, którzy opiewacie je jako jasną kipiel
radości! nawet jeśli człowiek ledwie o nie się otarł, jeśli tylko w
dzieciństwie swoim je musnął – to też nigdy ich nie zapomni. Te ryła, te
mordy, szczujące na inżynierów – w dwudziestych latach właśnie
pęczniały.
Ale widzimy teraz, że zaczynały już w 18...
W trakcie dwóch następnych procesów odpoczniemy trochę od towarzystwa
naszego ulubieńca, oskarżyciela naczelnego: zajęty jest on właśnie
przygotowaniami do wielkiego procesu eserów9. Ogromny ten
Str. 458.
..
9 Procesy eserów na prowincji, na przykład w Saratowie w 1919 roku,
zdarzały się także wcześniej.
325
proces już zawczasu budził niepokój w Europie i Ludowy Komisariat
Sprawiedliwości spostrzegł się w porę: już cztery lata sądzi się ludzi,
a wciąż nie ma kodeksu karnego, ani starego, ani nowego. Zapewne zabiegi
dookoła kodeksu też nie zostały oszczędzone Krylence: trzeba było w porę
wszystko koordynować.
Cerkiewne zaś procesy, które miały się zacząć, należały do spraw
wewnętrznych, nie interesowały postępowej Europy i można było nawet bez
kodeksu przepuścić je przez magiel.
Widzieliśmy już, że rozdział cerkwi z państwem rozumiany był przez
państwo w ten sposób, że i same świątynie i wszystko co w nich zostało
niegdyś powieszone, postawione i narysowane – przechodzi na własność
państwa, we władaniu cerkwi zaś pozostaje tylko ta cerkiew, którą się
nosi w sercach, zgodnie z Pismem Świętym. I w 1918 roku, gdy wydawało
się, że zwycięstwo polityczne zostało już osiągnięte, zabrano się do
konfiskowania cerkiewnego majątku. Jednakże ten atak spowodował zbyt
wielkie oburzenie mas. W czasie wojny domowej, która wkrótce rozgorzała,
było rzeczą nierozsądną tworzenie jeszcze jednego, wewnętrznego frontu
walki z wierzącymi. Trzeba było dialog komunistów z chrześcijanami
chwilowo odroczyć.
Pod koniec zaś wojny domowej, jako naturalny jej skutek, wybuchł
niebywały głód na Powolżu. Jako że nie bardzo zdobi on wieniec, który
przypadł zwycięzcom w tej wojnie – to przebąkuje się o nim tu i ówdzie
nie więcej niż po dwa wiersze. Tymczasem głód ten dochodził do
ludo–żerstwa, do pożerania własnych dzieci przez rodziców. Był to głód,
jakiego Ruś nie znała nawet za czasów Wielkiej Smuty (bowiem wtedy, jak
świadczą kronikarze, po kilka lat stały pod śniegiem i lodem nie–zżęte
zboża). Jeden film o tym głodzie mógłby może rzucić nowe światło na to
wszystko, cośmy widzieli, i wszystko co wiemy p rewolucji i wojnie
domowej. Ale nie ma ani filmów, ani powieści, ani studiów statystycznych
– starają się o tym zapomnieć, bo to nie zdobi. Prócz tego przyczynę
każdego głodu widzimy z przyzwyczajenia w obecności kułaków – a gdzież
tu kułacy pośród tego powszechnego moru? W. G. Korolenko w ”Listach do
Łunaczarskiego10” (wbrew obietnicom tego ostatniego, nigdy u nas nie
wydanych) tak nam tłumaczy ogólne zagłodzenie i pauperyzację kraju: to
rezultat spadku wszelkiej wydajności pracy (bo robotne ręce dzierżyły
broń) oraz zaniku wśród chłopów zaufania i nadziei, że drobną choćby
część zbiorów będzie
10 Paryż, 1922 rok i Samizdat – 1967 rok.
326
można zatrzymać dla siebie samych. Kiedyś zresztą ktoś tam policzy także
te wielomiesięczne, wielowagonowe dostawy żywności, wysyłanej po pokoju
Brzeskim z Rosji, która sama sobie odjęła możność protestu ba, nawet z
jej regionów, gdzie jutro miał wybuchnąć głód – do kaj–zerowskich
Niemiec, kończących swoją wojnę z Zachodem.
Prosty i krótki jest łańcuszek przyczyn i skutków: dlatego ludzie z
Po–wołża jedli własne dzieci, że bolszewicy siłą zagarnęli władzę i
wywołali wojnę dpnrbwą.
Ale geniusz polityka na tym polega, aby z ludowego nieszczęścia uczynić
przesłankę sukcesu. To błysnęło jak objawienie: – niech więc teraz popy
nakarmią Powołże! przecież są chrześcijanami, serduszko ich boli!
1) Jeżeli odmówią – to obciążymy ich winą za głód, a zarazem będziemy
mieć powód, aby dać łupnia cerkwi;
2) jeżeli się zgodzą – to wymieciemy świątynie do czysta;
3) w każdym zaś wypadku uzupełnimy nasz zapas waluty.
Zresztą, ten pomysł chyba podpowiedziała sama cerkiew swoimi akcjami.
Jak świadczy patriarcha Tichon, jeszcze w sierpniu 1921 roku, w
początkach głodu, cerkiew stworzyła diecezjalne i ogólnokrajowe komitety
pomocy głodującym i rozpoczęła zbiórkę pieniędzy. Ale pozwolić na pomoc
bezpośrednią, pozwolić aby cerkiew podsuwała ją głodującym pod nos,
równało się podkopywaniu dyktatury proletariatu. Komitety więc
skasowano, a pieniądze odebrano na rzecz skarbu państwa. Patriarcha
zwracał się o pomoc do papieża i do arcybiskupa Can–terbury – ale temu
też położono kres, wyjaśniając, że jedynie władza sowiecka ma prawo
prowadzenia rozmów z obcymi. Zresztą nie ma powodów do takiego alarmu:
pisały przecież gazety, że rząd ma wszystkie środki, aby we własnym
zakresie uporać się z głodem.
A na Powołżu ludzie żarli już trawę, zelówki i gryźli framugi. I
nareszcie w grudniu 1921 roku Pomgoł (państwowy komitet pomocy
głodującym) zaproponował cerkwi, aby ofiarowała na rzecz głodujących
część majątku cerkiewnego – tę tylko, która nie służyła dla celów
liturgicznych. Patriarcha zgodził się, Pomgoł wydał instrukcję: wszelkie
ofiary mogą mieć tylko dobrowolny charakter! 19 lutego 1922 roku
patriarcha rozesłał orędzie: zezwala się komitetom parafialnym na
składanie w ofierze sprzętu cerkiewnego nie mającego charakteru
liturgicznego.
I tak oto wszystko mogło rozmydlić się w kompromisach osnuwają–cych
pajęczyną proletariacką wolę.
Myśl – piorun! Myśl – dekret! Dekret WCIK z 26 lutego: zarekwirować
wszystkie kosztowności cerkiewne na rzecz głodujących!
327
Patriarcha napisał do Kalinina – ten nawet nie odpowiedział. Wówczas, 28
lutego, patriarcha ogłosił noWe feralne orędzie: z punktu widzenia
cerkwi podobny akt jest świętokradztwem i dlatego nie możemy rekwizycji
zaaprobować.
Z dystansu pół wieku łatwo teraz mieć pretensje do patriarchy. To jasne,
że kierownicy chrześcijańskiej cerkwi nie powinni byli bawić się w
rozważania – czy aby władza sowiecka nie ma już innych rezerw, albo kto
doprowadził Powołże do głodu; nie powinni byli tak trząść się nad tymi
kosztownościami, wcale nie z, nich miała się wziąć (jeżeli w ogóle wziąć
się miała) nowa moc wiary. Ale trzeba też wyobrazić sobie sytuację tego
nieszczęsnego patriarchy wybranego już po Październiku, od paru dopiero
lat stojącego na czele cerkwi – już tylko uciskanej, szczutej,
rozstrzeliwanej, a przecież powierzonej mu, aby jej bronił.>
I tu – natychmiast zaczęła się w gazetach nagonka bez pudła przeciw
patriarsze i wyższym dostojnikom cerkwi, duszącym Powołże kościstą łapą
głodu! Im bardziej patriarcha się upierał, tym słabsza stawała się jego
pozycja. W marcu rozpoczął się ruch wśród duchowieństwa, „postulujący
oddanie cennego sprzętu i znalezienie kompromisu z władzą., Obawom,
jakie także w tej sytuacji pozostawały w mocy, dał wyraz wobec Kalinina
biskup Antonin Granowski, dokooptowany do Centralnego Komitetu Pomgoła:
„wierni obawiają się, że majątek cerkwi może być użyty dla innych,
obcych ich sercu celów”. (Znając ogólne zało-żenia Przodującej Doktryny,
doświadczony czytelnik zgodzi się, że było to bardzo prawdopodobne*
Wszak Komintern i walczący o wyzwolenie Wschód mają potrzeby nie mniej
pilne, niż ci z Powołża).
Także metropolita Piotrogrodu Beniamin dał się z całym przekonaniem
porwać uniesieniu: „to wszystko – boskie i sami to wszystko oddamy”. Nie
trzeba rekwizycji, niechaj to będzie dobrowolna ofiara. Także chodziło
mu o kontrolę ze strony duchowieństwa i wiernych; towarzyszyć tym
sprzętom cerkiewnym aż do chwili, w której przekształcą się one w chleb
dla głodujących. Nękała go przy tym myśl, aby jednocześnie nie
sprzeciwić się tutaj patriarszemu potępieniu.
Wyglądało na to, że w Piotrogrodzie wszystko da się jakoś ułożyć. Na
posiedzeniu piotrogrodzkiego Pomgoru, 5 marca 1922 roku, zapanował
nawet, zdaniem pewnego świadka, różowy nastrój. Beniamin oznajmił:
„Prawosławna cerkiew gotowa jest wszystko oddać, byle pomóc głodującym”
i upatruje świętokradztwo tylko w rekwizycji przymusowej. Ale wobec tego
rekwizycja, nie będzie potrzebna! Przewodniczący piotrogrodzkiego
Pomgołu, Kanatczykow oświadczył, że takie
328
stanowisko zapewni cerkwi przychylność rządu sowieckiego. (A właśnie!) W
porywie gorących uczuć wszyscy wstali. Metropolita oznajmił:
„najcięższym naszym brzemieniem – jest waśń i wrogość. Ale nadejdzie
czas – i pojednają się Rosjanie. Sam na czele modlących się wiernych
zdejmę okładzinę z obrazu Matki Boskiej Kazańskiej, słodkimi łzami ją
zroszę i oddam”. Pobłogosławił bolszewików – członków Pomgołu, a ci z
gołymi głowami odprowadzili go aż do bramy. „Piot–rogrodzka Prawda” z 8,
9 i 10 marca11 potwierdza, że pertraktacje toczyły się spokojnie i
doprowadziły do zgody. Gazeta pisze o metropolicie z uznaniem:
„Uzgodniono w Smolnym, że cerkiewne kielichy i okładziny w obecności
wiernych będą przetopione na sztabki”.
No i znów jakiś kompromis, jakieś klajstrowanie! Trujące opary
chrześcijaństwa mają skazić rewolucyjną wolę. Taka jedność i takie
oddawanie dobytku nie są p o t r ze b n e głodującym na Po–wołżu
ludziom! Cały skład Pomgołu zostaje zmieniony za brak charakteru, gazety
podnoszą krzyk przeciwko „złym pasterzom” i ”książętom cerkwi”,
przedstawicielom duchowieństwa wyjaśnia się: niepotrzebne nam żadne
wasze ofiary! Nie może być żadnych pertraktacji! Wszystko należy do
władzy – i władza weźmie to, co uważa za potrzebne.
I tak samo jak wszędzie, również w Piotrogrodzie zaczęły się przymusowe
rekwizycje, którym towarzyszyły starcia.
Były już teraz podstawy prawne do rozpoczęcia procesów przeciw cerkwi12.
h) Moskiewski proces przeciw cerkwi (26 kwietnia – 7 maja 1922 roku).
Miał miejsce w Muzeum Politechnicznym przed Moskiewskim Trybunałem
Rewolucyjnym; przewodniczącym był Bek, prokuratorami Łu–nin i Łonginów.
Podsądnymi było 17 protojerejów i świeckich, znaleźli się przed sądem za
rozpowszechnianie apelu patriarchy. Oskarżenie to dotyczyło, punktu
ważniejszego niż samo oddanie, albo nieoddanie sprzętu cerkiewnego.
Protojerej A. N. Zaozierśki ODDAŁ WSZYSTKO, CO BYŁO CENNEGO W JEGO
ŚWIĄTYNI, ale dla samej zasady broni apelu patriarszego uważając
przymusową konfiskatę za
11 Artykuły: Cerkiew i głód, łąk będzie przeprowadzona konfiskata
majątku cerkwi.
11 Materiały wziąłem ze Szkiców z historii zamieszek cerkiewnych A.
Lewitina. Cz. I, Samizdat, 1962 rok, oraz stenogram przesłuchań
patriarchy Tichona, T. V akt jego sprawy sądowej.
329
świętokradztwo, stał się więc centralną postacią procesu i czeka go
teraz ROZSTRZELANIE (co wykazało: nie chodzi o to, aby nakarmić
głodujących, lecz o to, aby złamać cerkiew w tak dogodnej chwili).
5 maja trybunał wzywa w charakterze świadka patriarchę Tichona. Chociaż
publiczność na sali jest już specjalnie dobrana, przysłana (rok 1922 nie
bardzo się pod tym względem różni od 1937 i 196& roku), ale tak głęboko
jeszcze wżartyjest stary zaczyn Rusi, a tak powierzchowna jest błonka
nowego zaczynu Sowietów – że przy wejściu patriarchy więcej niż połowa
sali podnosi się z krzeseł, aby przyjąć jego błogosławieństwo.
Tichon bierze na siebie całą winę, polegającą na sporządzeniu i
rozesłaniu apelu. Przewodniczący usiłuje dogrzebać się: ależ czy to
możliwe?! Jakże to, własną ręką, od początku do końca? Ależ wyście to na
pewno tylko podpisali, kto jednak pisali za czyją radą? I następnie:
czemu to wspominacie W tym apelu o jakiejś nagonce prowadzonej przez
gazety przeciw wam? (Przecież to na was szczują, dlaczego więc my mamy
tego słuchać...) Co chcieliście przez to powiedzieć? – Patriarcha: –
Raczej należałoby zapytać tych, którzy wszczęli nagonkę – w jakim celu
do tego się brali?
Przewodniczący: – Ale przecież to. nie ma nic wspólnego z religią!
Patriarcha: – To ma swój historyczny charakter.
Przewodniczący: – Użyliście takiego wyrażenia, że podczas gdy prowadzone
były pertraktacje z Pomgołem – za plecami, chyłkiem wydany został
dekret?
Tichon: – Owszem.
Przewodniczący: – Wobec tego jesteście zdania, że rząd sowiecki postąpił
niesłusznie?
Jest to druzgoczący argument! Miliony razy powtórzą go nam oficerowie
śledczy w swoich nocnych gabinetach! I nikt z nas nigdy nie ośmieli się
odpowiedzieć na to z taką prostotą jak: Patriarcha: – Owszem.
Przewodniczący: – Czy istniejące w państwie prawa uważacie za
obowiązujące również was, czy nie?
Patriarcha: – Tak, uważam, o ile nie sprzeciwiają się one zasadom prawdy
bożej.
(Gdybyż tak każdy odpowiedział! Inaczej by wyglądały nasze dzieje!).
Pytają teraz o kwestie kanoniczne. Patriarcha wyjaśnia, że jeśli cerkiew
sama oddaje swój majątek, to nie ma w tym świętokradztwa, ma zaś ono
miejsce, jeśli dobytek cerkwi zabiera się wbrew jej woli. W orędziu nie
jest powiedziane, żeby w ogóle nie oddawać, potępione zaś jest tylko
zabieranie wbrew woli cerkwi.
330
(Ale przecież właśnie o to nam chodzi – żeby wbrew woli!).
Przewodniczący, towarzysz Bek nie może pojąć: – L co jest w końcu dla
was ważniejsze – kanony cerkiewne, czy punkt widzenia sowieckiego rządu?
(Oczekiwana odpowiedź brzmi: – ...sowieckiego rządu).
– Dobrze, niech już wedle kanonów to będzie świętokradztwo – wola
oskarżyciel – ale przecież z punktu widzenia miłosierdzia?!...
(Po raz pierwszy i ostatni W ciągu 50. lat wspomina się w trybunale to
biedne miłosierdzi e...).
Przeprowadza się również analizę filologiczną. „Świętokradztwo” – to
znaczy święte – kraść.
Oskarżyciel: – To znaczy, że my, przedstawiciele władzy sowieckiej,
jesteśmy złodziejami przedmiotów kultu?
(Długotrwała wrzawa na sali. Przerwa. Pracownicy działu gospodarczego
zabierają się do sprzątania).
Oskarżyciel: – Tak więc, przedstawicieli władzy sowieckiej, WCIK–u, wy
nazywacie złodziejami?
Patriarcha: – Ja tylko kanony przytaczam.
Następnie rozpatrzeniu podlega termin „bluźnierstwo”. Przy rekwizycji,
przeprowadzonej w cerkwi Wąsy lego z Cezarei, okładzina ikony nie
chciała się zmieścić w skrzynce, wobec tego przydeptali ją nogami. Ale
przecież samego patriarchy przy tym nie było?
Oskarżyciel: – Skąd wiecie o tym? Wymieńcie nazwisko tego duchownego,
który wam to opowiedział (= a my już go zaraz zamkniemy!).
Patriarcha nie wymienia nikogo.
A więc kłamie!
Oskarżyciel drąży ze zwycięską miną: – Nie, mówicie kto rozpowszechniał
te ohydne oszczerstwa?
Przewodniczący: – Podajcie nazwiska tych, co deptali okładzinę nogami!
(Bo przecież zostawiali przy tym swoje wizytówki). Inaczej trybunał nie
może wam dać wiary!
Patriarchacie potrafi podać nazwisk. ~
Przewodniczący: – A więc to gołosłowne twierdzenia!
Trzeba jeszcze tylko dowieść, że patriarcha chciał obalić władze
sowiecką. Oto jak się dowód przeprowadza: „Agitacja jest próbą
doprowadzenia do zmiany nastrojów, po to aby w przyszłości doprowadzić
do o b a l e n i a).
Trybunał podejmuje decyzję wytoczenia sprawy karnej patriarsze.
331
7 maja zapada wyrok: na 17 podsądnych 11 skazano na rozstrzelanie.
(Rozstrzelanych zostaje pięciu).
Jak mawiał Krylenko – nie dla żartów tuśmy się zebrali.
Mija jeszcze tydzień, a patriarcha zostaje złożony z urzędu i
aresztowany. (Ale to jeszcze nie koniec. Chwilowo odwożą go do Dońskiego
monasteru, gdzie będzie poddany surowej izolacji, która ma trwać dopóty,
dopóki wierni nie przyzwyczają się do jego nieobecności. Pamiętacie, jak
niedawno jeszcze dziwował się Krylenko: jakież to niebezpieczeństwo
grozi patriarsze?... I rzeczywiście, gdy teraz zagrozi, to już nie
pomoże ani bicie w dzwony, ani telefon).
Po upływie następnych dwóch tygodni zostaje aresztowany w.Piot–rogrodzie
metropolita Beniamin. Nie był on żadnym wysokim purpuratem, nie był
nawet nominowany, jak wszyscy metropolici. Wiosną 1917 roku – po raz
pierwszy od zmierzchu starodawnego Nowgorodu – nastąpił wybór
metropolitów i w Moskwie, i w Piotrogrodzie. Przystępny, łagodnych
obyczajów, często–gęsto bywający w fabrykach, popularny wśród ludności i
niższego duchowieństwa – ich właśnie głosami został Beniamin wybrany.
Nie rozumiejąc ducha czasów uważał za, swoje zadanie oczyszczenie cerkwi
od polityki, „bowiem w ciągu minionych lat bardzo cerkwi ten ciężar
doskwierał”. Tego właśnie metropolitę posadzono na ławie oskarżonych z
okazji:
i) piotrogrodzkiego procesu przeciw cerkwi (9 czerwca – 5 lipca 1922
roku).
Oskarżonych (o opór stawiany przy zaborze majątku cerkiewnego)–było
kilkudziesięciu. Byli wśród nich profesorowie teologii i prawa
cerkiewnego, archimandryci, duchowni i świeccy parafianie.
Przewodniczący trybunału Siemionow miał 25 lat (był podobno piekarzem).
Głównym oskarżycielem był członek kolegium komisariatu sprawiedliwości
P. A. Krasikow – rówieśnik i przyjaciel Lenina z czasów zesłania
krasnojarskiego, a później – z pobytu na emigracji, ten sam, którego gry
na skrzypcach lak lubił słuchać Włodzimierz Iljicz.
Już na Newskim Prospekcie i na skręcie z Newskiego codziennie stał tłum,
a gdy metropolitę wieziono do sądu, wielu ludzi padało na kolana i
śpiewało „Spasi Góspodi Liudi Twoja”! (Rozumie się, że i na ulicy, i w
gmachu sądów brano do aresztu zbyt gorliwych wiernych). Na sali –
większą część publiczności stanowili krasnoarmiejcy, ale nawet ci
wstawali z miejsc za każdym razem, gdy wchodził metropolita w swoim
białym kołpaku. Oskarżyciel zaś i trybunał używał wobec niego zwrotu
wróg ludu (zauważmy, że słówko to było już wtedy stosowane).
332
Pogarszając się z procesu na proces, sytuacja adwokatów bardzo już wtedy
by}a trudna. Krylenko nic nam o tym nie mówi, ale mamy tu przekaz
pochodzący od naocznego świadka. Leadera grona obrońców –
Bobriszczewa–Puszkina, spiorunował trybunał groźbą, że go samego każe
wsadzić – i tak to już było zgodne z ówczesnymi obyczajami, tak było
realne, że Bobriszczew–Puszkin czym prędzej złożył na ręce adwokata
Górowicza swój złoty zegarek i portfel... a jednego ze świadków,
profesora Jegorowa, trybunał postanowił stanie pede aresztować za
wypowiedzi świadczące na korzyść metropolity. Okazało się zaraz, że
Jegorow jest na to przygotowany: miał w ręku wypchaną tekę, a w niej –
jedzenie, zmianę bielizny i nawet kocyk.
Czytelnik zwrócił zapewne uwagę, jak sąd stopniowo przybiera formy
dobrze nam znane.
Metropolita Beniamin oskarżony został 6 to, że umyślnie zawarł
porozumienie z... władzą sowiecką i że w ten sposób niecnie osiągnął
złagodzenie dekretu o rekwizycji cerkiewnego majątku. Swoje orędzie do
Pomgołu w przestępczy sposób rozpowszechniał wśród ludności (samiz–dat!)
i że działał w porozumieniu ze światową burżuazją.
Pop Krasnicki, jeden z naczelnych przedstawicieli ruchu Żywej Cerkwi i
współpracownik GPU, zeznał, że duchowni uknuli zmowę, aby wywołać na tle
głodu powstanie przeciw władzy sowieckiej.
Udzielono głosu tylko świadkom oskarżenia, świadków zaś odwodowych w
ogóle nie wysłuchano (no, jakie tu podobieństwa!... coraz ich więcej i
więcej...).
Oskarżyciel Smirnow żądał, „16 głów”. Oskarżyciel Krasikow zawołał:
„Cała cerkiew prawosławna jest organizacją kontrrewolucyjną. Właściwie
należałoby wsadzić do więzienia całą cerkiew!”.
(Program bardzo realny, wkrótce miał być prawie bez reszty wprowadzony w
życie. I jaka to dobra podstawa do dialogu komunistów z chrześcijanami).
Korzystamy z rzadkiej okazji, mogąc przytoczyć kilka zachowanych zdań z
przemówienia adwokata S. J. Górowicza, obrońcy metropolity:
– „Dowodów winy brak, brak faktów, brak więc podstaw do oskarżenia... co
na to powie historia? (Ale nas postraszył! A zapomni i nic nie powie!).
Konfiskata majątku cerkiewnego w Piotrogrodzk przeprowadzona była w
zupełnym spokoju, ale piotrogrodzkie duchowieństwo siedzi na ławie
oskarżonych i czyjeś ręce popychają tych ludzi ku śmierci. Naczelna
zasady, na którą tu się powołujecie – to dobro władzy sowieckiej. Ale
nie zapominajcie, że krew męczenników dodaje cer–
333
kwi nowych sił do rozrostu, (A u nas się nie rozrośnie!)... Więcej nie
ma co mówić, ale trudno człowiekowi przerwać tę mowę: póki trwają te
debaty – podsądni są jeszcze żywi. Gdy zakończy się rozprawa – dobiegnie
też końca ich życie...”.
Trybunał skazał na śmierć 10. Na tę śmierć czekali oni przeszło miesiąc,
aż do końca procesu eserów (tak, jakby musiano ich rozstrzelać razem z
eserowcami). Następnie WCIK ułaskawił sześciu z nich, czterech zaś
(metropolitę Beniamina, archimandrytę Sergija – byłego członka Dumy
Państwowej, profesora prawa J. P. Nowickiego i rzecznika przysięgłego
Kowszarowa) rozstrzelano w nocy z 12 na 13 sierpnia.
Bardzo prosimy, aby czytelnik nie zapominał o zasadzie terenowego
uwielokrotnienia. Gdzie doszło do dwóch procesów przeciw cerkwi tam w
istocie było ich dwadzieścia dwa.
Bardzo starano się żeby kodeks karny zdążył przed procesem ese–rowców:
czas już wykuć granitowe zręby Prawa! 12 maja – według wcześniejszych
ustaleń – zainaugurowano sesję WCIK, ale projekt kodeksu wciąż nie był
gotów – posłano go dopiero do Górek, na ręce Włodzimierza Iljicza, do
przejrzenia. Dodał 6 artykułów kodeksu przewidujących rozstrzelanie jako
najwyższy wymiar kary (na przykład także – z artykułu 69: propaganda i
agitacja... między innymi – wzywanie do biernego oporu przeciw władzy,
do masowej odmowy wykonania obowiązku służby wojskowej, albo do
niepłacenia podatków13). I jeszcze jedna okazja do rozstrzelania: za
powrót bez pozwolenia zza granicy (bo to niegdyś wszyscy socjaliści
szwendali się to tu, to tam). Wprowadzono jeszcze jedną karę, równą
rozstrzelaniu: wyrzucenie za granicę. (Włodzimierz Iljicz przewidywał,
że już niedługo nadejdzie czas, gdy nie będzie można się opędzić od
tych, co zechcą przenieść się do nas z Europy, natomiast nikt nie będzie
chciał dobrowolnie wyjechać od nas na Zachód). Najważniejszy wniosek
Iljicz tak sformułował w notatce do narkoma sprawiedliwości:
„Towarzyszu Kurski! Wydaje mi się, że trzeba poszerzyć stosowanie
rozstrzelania... (zamieniając je na wyrzucenie za granicę) w stosunku do
różnych rodzajów działalności mienszewickiej, eserowskiej itp.; znaleźć
13 To znaczy – coś w rodzaju apelu Wyborgskiego, za który carski rząd
wlepił trzy miesiące więzienia.
334
formułę, wiążącą tę działalność z międzynarodową burżu–a zj ą” (kursywa
i rozstrzelony druk pochodzą od Lenina **).
Poszerzyć stosowanie rozstrzelania!– Chyba jasne? (Bo to wielu wysłano
za granicę?) Terror – to środek przekonywający 15 – też chyba jasne!
Ale Kurski jakoś nie zrozumiał wszystkiego. Zapewne nie zupełnie zdawał
sobie sprawy – jak to wszystko sformułować, jak unaocznić to powiązanie.
Następnego więc dnia przyjechał do przewodniczącego Sownarkomu po
wyjaśnienia. Nie znamy nam jest przebieg tej rozmowy. Ale 17 maja Lenin
posłał w ślad za gościem następny list:
„Tow. Kurski! W charakterze uzupełnienia do naszej rozmowy posyłam wam
szkic dodatkowego paragrafu kodeksu karnego... mam nadzieję, że
zasadnicza myśl jest jasna, nie bacząc na wszystkie usterki brulionu:
wystawić na widok publiczny zasadnicze i politycznie słuszne (a nie
tylko wąskoprawnicze) założenia, uzasadniające sens i usprawiedliwiające
terror, jego niezbędność, jego granice.
Zadaniem sądu nie jest skasowanie terroru; podobne obiecanki byłyby
oszukiwaniem samych siebie, albo łudzeniem innych. Sąd powinien terror
uzasadnić i uprawomocnić w sposób pryncypialny, jasny, bez fałszu i
upiększeń. Formuła powinna być jak najluźniejsza, bowiem tylko
rewolucyjna świadomość prawna i rewolucyjne sumienie decydować będą o
praktycznych warunkach stosowania tego w sensie mniej lub bardziej
szerokim.
Z komunistycznym pozdrowieniem
Lenin16”;
Nie podejmujemy się komentowania tego ważnego dokumentu. Daje on okazję
do namysłu w skupieniu i w ciszy.
Dokument ten dlatego jest szczególnie ważny, że należy do ostatnich
wydanych za życia rozporządzeń Lenina, jeszcze nie powalonego przez
chorobę, jest ważną częścią jego politycznego testamentu. Dziewięć dni
po wysłaniu tego listu Lenin przeżywa pierwszy udar mózgowy, z którego
skutków zdołał się otrząsnąć tylko częściowo i nie na długo w ciągu
miesięcy jesiennych 1922 roku. Oba listy do Kurskiego zostały być może
napisane w tym samym jasnym, wykładanym białym mar–
14 Lenin, Dzielą zebrane, wyd. V. tom 45, str. 189.
15 Lenin, Dzieła zebrane, wyd. V, tom 39, str. 404–405. 10 Lenin, Dzielą
zebrane, wyd. V, tom 45, str. 190.
335
murem gabinecie–buduarze, w tym narożnym pokoju drugiego piętra, gdzie
stało już i czekało na przywódcę jego łoże śmierci.
Załącznikiem do listu jest ten właśnie brulion, dwa warianty dodatkowego
paragrafu, z którego za lat kilka wykluje się i artykuł 59/4 i–cały nasz
rodzony Pięćdziesiąty Ósmy. Człowiek czyta i musi podziwiać: oto co
znaczy formuła jak n aj luźniej s z a! oto co znaczy sens mniej lub
bardziej szeroki! Czyta człowiek i przypomina sobie, jak szeroko
rozpościerał się nasz najmilszy artykuł...
„...propaganda albo agitacja, albo udział w organizacji, albo poparcie
(będące poparciem obiektywnym, albo mogące okazać się t a–k i m)... dla
organizacji albo osób, działalność, która nosi charakter...”.
Ależ dajcie mi tu świętego Augustyna, a też mu ten artykuł przypnę!
Wszystko zostało uwzględnione jak należy, przepisane na maszynie,
możliwości stosowania rozstrzelania poszerzono i sesja WCIK w
dwudziestych dniach maja zaaprobowała i postanowiła wprowadzić w życie
Kodeks Karny z dniem l czerwca 1922 roku.
Teraz więc, w całkowitej zgodzie z prawem, mógł zacząć się
dwumiesięczny:
j) proces eserowców (% czerwca – 7 sierpnia 1922 roku).
Trybunał Najwyższy. Stały przewodniczący, towarzysz Karklin (niezłe
nazwisko dla sędziego! * (zastąpiony–został ze względu na odpowiedzialny
charakter tej sprawy, przez obrotnego Gieorgija Piatakowa. Los
nierychliwy lubi się pośmiać! – ale przecież zostawia ludziom sporo
czasu do refleksji! Piatakowowi zostawił 15 lat**...) Adwokatów nie było
– podsądni, wybitni eserowcy, sami podjęli się własnej obrony. Piatakow
zachowywał się opryskliwie, nie pozwalał wypowiedzieć się podsądnym./
Gdybyśmy – wraz z naszymi czytelnikami – nie byli jeszcze wystarczająco
obkuci, gdybyśmy nie wiedzieli, że najważniejszą rzeczą w każdym
procesie sądowym jest nie tak zwana wina, nie zasadność zarzutów – lecz
zasada celowości – to być może nie od razu pozbylibyśmy się wewnętrznych
oporów w stosunku do tego procesu. Ale zasada celowości gra tu bez
pudła: w przeciwieństwie do mien–szewików, eserowcy byli uważani za
jeszcze niebezpiecznych, jeszcze
* Karkaf – krakać.
** Piatakow był Jednym z oskarżonych w procesie moskiewskim 1937 roku.
Rozstrzelany.
336
nie rozproszonych, jeszcze nie calkiem dobitych – i dla umocnienia nowo
powstałej dyktatury (proletariatu) ich dobicie było celowe.
Nie znając zaś tej zasady, można by mylnie uznać cały ten proces za akt
partyjnej zemsty.
Oskarżenia wysunięte na tej rozprawie muszą skłonić człowieka do zadumy,
jeśli przymierzy sieje do długiej, rozległej i wciąż dążącej tym samym
torem historii państwa. Z wyjątkiem nielicznych demokracji
parlamentarnych, których dzieje ograniczają się do niewielu
dziesięcioleci – cała historia organizmów państwowych jest historią
przewrotów i zagarniania władzy przemocą. I ten, komu się uda dokonać
przewrotu w sposób zręczniejszy i sprawniejszy – w tejże chwili
przywdziewa niepokalaną togę Obrońcy Prawa i każdy krok jego, zarówno
dawny, jak skierowany ku przyszłości, uznany, jest za pełnoprawny i
godny eposu, każdy zaś dawny i przyszły krok jego niefortunnych
przeciwników – uznany jest za przestępczy, podlegający sądowi i surowej
karze.
Zaledwie przed tygodniem wprowadzony został kodeks karny – ale już całe
5 lat życia J porewolucyjnej historii upycha się w nim na siłę. Przed
dwudziestu, przed dziesięciu, przed pięciu jeszcze laty, eserowcy byli
partią sąsiedzką, z którą wspólnie obaliło się carat. Tą partią, na
której barki padł (dzięki osobliwościom jej terrorystycznej taktyki)
główny ciężar1 katorgi, którego bolszewicy prawie nie zaznali.
A oto teraz przeciw nim kieruje się pierwszy oskarżycielski zarzut:
eserowcy, to inicjatorzy wojny domowej! Tak, zaczęli ją oni, to o n i ją
rozpoczęli! Oskarża się ich o to, że już w trakcie przewrotu
październikowego wystąpili przeciw niemu z bronią w ręku. Kiedy Rząd
Tymczasowy, cieszący $ię ich poparciem i składający się częściowo z ich
przedstawicieli, został w całym majestacie prawa zmieciony ogniem
marynarskich cekaemów – eserowcy zupełnie bezprawnie próbowali go
bronić17, a nawet odpowiadali wystrzałem na wystrzał i doszło do tego,
że skłonili do walki kadetów, co służyli w wojsku tego właśnie rządu,
który miał być obalony.
Rozbici na polu walki, nie okazali jednak politycznej skruchy. Nie padli
na kolana przed Sownarkomem, który uznał się za rząd. Upierali się
nadal, że jedynym legalnym rządem był rząd poprzedni. Nie przyznali się
z miejsca do bankructwa swojej politycznej linii, od dwudziestu
17 Inna rzecz – że próbowali tego w sposób bardzo niemrawy, wahając się
przy tym i zarzekając raz po raz. Ale w. i n a ich nie jest przez to
mniejsza.
14 – Archipelag Gułag
337
lat kontynuowanej 18, tylko prosili, aby ich oszczędzono, puszczono na
cztery.wiatry i przestano uważać za partię 19.
A oto drugi zarzut: pogłębili oni otchłań wojny domowej przez to, że 5 i
6 stycznia 1918 roku urządzili demonstrację, co równa się buntowi
przeciw legalnej władzy rządu robotniczo–chłopskiego: urządzili ją dla
poparcia swojej nielegalnej (choć wybranej drogą powszechnego, wolnego,
równego, tajnego i bezpośredniego głosowania) Konstytuanty, występując
przeciw marynarzom i czerwonogwardzistom, którzy w majestacie prawa
rozpędzili i Konstytuantę, i demonstrantów. Dlatego przecież zaczęła się
wojna domowa, że nie pała ludność z miejsca i posłusznie podporządkowała
się legalnym dekretom Sownarkomu).
Trzeci punkt oskarżenia: eserowcy nie uznali pokoju Brzeskiego – tego
legalnego i zbawiennego pokoju Brzeskiego, który nie odrąbywał Rosji
głowy, lecz tylko część tułowia. Mamy w ten sposób – powiada akt
oskarżenia – „wszystkie znamiona zdrady stanui działań przestępczych,
których celem było narzucenie krajowi wojny”.
Zdrada stanu! – to też zależy, kto i z której strony na to patrzy...
Stąd wypływa też czwarty, nader ciężki zarzut: latem i jesienią, kiedy w
ostatnich miesiącach wojny kąjzerowskie Niemcy ledwie już dotrzymywały
placu aliantom, zaś rząd sowiecki – przestrzegając klauzul pokoju
Brzeskiego – wspierał Niemcy w tych ciężkich zapasach transportami
żywności i comiesięczną wypłatą kontrybucji w złocie – eserowcy
zdradziecko szykowali się (nawet się nie szykowali, tylko swoim
zwyczajem debatowali – a co, gdyby tak...) do wysadzenia w powietrze
torów, by przegrodzić drogę jednemu z takich pociągów i nie pozwolić
wywieźć złota z kraju – a to znaczy, że czynili przygotowania do
zbrodniczego „niszczenia naszego ludowego majątku – kolei żelaznych”.
(Wtedy jeszcze nie ukrywano wstydliwie, że owszem, że wywożono rosyjskie
złoto do przyszłego imperium Hitlera i jakoś nie przyszło na myśl
Krylence – absolwentowi dwóch fakultetów, historii i prawa – ani też
nikt z pomocników mu nie podszepnął, że jeśli stalowe szyny są częścią
narodowego bogactwa, to może również – sztaby złota?...).
Z czwartego punktu oskarżenia nieubłaganie wypływa piąty: materiały
techniczne, potrzebne do tego zamachu, eserowcy zamierzali nabyć
18 A bankructwo, oczywiście, miało miejsce, chociaż nie od razu to się
wyjaśniło.
15 Na tej samej zasadzie nielegalne są wszystkie terenowe i peryferyjne
rządy – Ar–changielski, Samarski, Uflmski, Omski, Ukraiński, Kubański,
Uralski, czy Zakauka–ski, ponieważ uznały się one za samodzielne organy
władzy już po proklamowaniu Sownarkomu.
338
za pieniądze, otrzymane od przedstawicieli Ententy (aby nie oddawać
złota Wilhelmowi chcieli wziąć pieniądze od aliantów) – a to–już zdrada
najwyższego rzędu! (Na wszelki wypadek Krylenko coś tam wymamrotał, że
eserowcy byli związani także ze sztabem Ludendorffa, ale kamień wpadł
nie do właściwego ogródka, więc dali spokój).
Stąd już ręką było podać do szóstego zarzutu: że eserowcy w 1918 roku
byli szpiegami Ententy! Wczorajsi rewolucjoniści – dzisiaj są szpiegami!
– wówczas to chyba jeszcze dawało efekt eksplozji. Od tamtych czasów i
po tylu procesach ten zarzut obrzydł tak, że gębę skręca.
No, a po siódme, po dziesiąte – współpraca z Sawinkowem albo z
Fiłonienko, albo z Kadetami, albo ze „Związkiem Odrodzenia” albo nawet z
carskimi dygniatarzami, czy wreszcie z białogwardzistami.
Ten powróz oskarżeń dobrze został skręcony przez prokuratora20. Czy przy
medytacjach w gabinecie, czy dzięki nagłemu błyskowi natchnienia już na
mównicy, ale znalazł on ten oskarżycielko–poufały ton, w jaki w
kolejnych procesach uderzy ze wzrastającą pewnością i mocą, a który w
1937 roku da efekty oszałamiające. Jest to ton apelu o jedność sądzących
i sądzonych, – jedność przeciw całej reszcie świata. Melodię tę wygrywa
się na najczulszej strunie duszy podsądnego. Z mównicy
oskarżycielskiej.powiada się eserowcom: toć my tu wszyscy jesteśmy
rewolucjonistami! (Wy i my – to razem my!) Jakże mogliście więc upaść
tak nisko, by działać w porozumieniu z partią kadetów? (Toć wiemy, że
serce wam przez to pęka!) z oficerami? Żeby uczyć białych waszej, tyle
lat doskonalonej, znakomitej techniki konspiracji?, .
Oto macie szczególną cechę przewrotu październikowego: wypowiedziano
wojnę wszystkim partiom naraz – i jednocześnie zabroniono im łączyć się
w koalicję („to nie twój pogrzeb – czego się rypiesz?”). Bezwarunkowo
niektórzy podsądni jakoś spuścili nos na kwintę, bo rzeczywiście ten i
ów poczuł ukłucie w sercu: no, jak mogliśmy upaść tak nisko? Przecież
takie wyrazy współczucia z ust prokuratora, w tej jasnej sali – to
bardzo wstrząsa więźniem, zwłaszcza, gdy przywiozło się go z ciemnicy.
A tu jeszcze jeden, taki logiczny trop znajduje Krylenko (wykorzysta to
w pełni Wyszyński przeciw Bucharinowi i Kamieniewowi): zawierając
porozumienie z burżuazją, akceptowaliście również jej pomoc pieniężną. Z
początku braliście pieniądze na konkretne akcje, tylko na a k–cj e, ^w
żadnym razie nie dla potrzeb partii – dobrze, ale gdzie granica? Kto to
rozróżni? Przecież akcja, to też sprawa partyj–
Przywrócono mu ten tytuł.
339
na? W ten sposób doigraliście się: wy, partia socjalisto
w–rewolucjo–nistów, jesteście na utrzymaniu burżuazji?! Gdzie wasza
rewolucyjna godność?
Nagromadziło się tych oskarżeń do licha i trochę – trybunał mógłby już
oddalić się na naradę i przysobaczyć każdemu zasłużoną karę – ale wciąż
tu coś nie grało:
– wszystko, p co oskarżano partię socjalrewolucyjonistów odnosiło się do
okresu sprzed 1919 roku;
– w lutym 1919 roku rada naczelna partii S–R postanowiła zaprzestać
walki z władzą bolszewików (już to znużona tą walką, już to czując
wyrzuty rewolucyjnego sumienia). I 27 lutego 1919 roku rząd bolszewicki
dekretem o amnestii odpuścił eserowcom wszystkie dawne grzechy. Partia
została zalegalizowana, wyszła z podziemia – i po 2 tygodniach zaczęły
się masowe aresztowania, całe kierownictwo poszło pod klucz (o, to jest
po naszemu!). Od tej chwili nie walczyli więc już na wolności – i tym
bardziej, nie toczyli walki za kratami.) Ich KC siedział w Butyr–kach i
jakoś nie próbował ucieczki, jak za cara bywało) – tak, że od aktu
amnestii, aż do bieżącego, 1922 roku niczego już się nie dopuścili.
Co zrobić z tym fantem?
Nie dość, że nie toczą już walki, ale uznali władzę Sowietów (to znaczy,
odcięli się od swojego Tymczasowego, a zresztą od Konstytuanty także).
–> I tylko proszą ó przeprowadzenie.nowych wyborów do tych Sowietów ze
swobodą agitacji na rzecz różnych partii. A nawet tu, na procesie
podsądny Gendelman, członek KC S–R powiedział: „Dajcie nam możność
korzystania z pełnej gamy tak zwanych swobód obywatelskich, a nie
będziemy łamać żadnych praw!” (Dajcie no im, a jeszcze „pełną gamę”!).
Słyszycie? Słyszycie? Tu ich macie! Oto skąd wysuwa się wrogi,
bur–żuazyjny, zwierzęcy pysk! Jak to można? A poważna sytifa–cja? A
wrogie otoczenie? (I za dwadzieścia, i za pięćdziesiąt, i za sto lat
będzie tak samo). A wy byście chcieli swobodnej agitacji na rzecz
różnych partii, sukine dzieci?!
Ludzie trzeźwi politycznie, powiada Krylenko, mogli w odpowiedzi tylko
roześmiać się i wzruszyć ramionami. Zapadło przecież słuszne
postanowienie: „natychmiast i z pomocą wszystkich represji będących w
dyspozycji aparatu państwowego, uniemożliwić tym grupom prowadzenie
agitacji przeciwrządowej 21”. W rezultacie: w odpowiedzi na wy–
21 Krylenko, str. 183.
340
rzeczenie się przez eserowcow walki zbrojnej i na pokojowe ich
propozycje – CAŁY KC PARTII S–R (kogo tylko udało się złapać) WSADZONO
DO WIĘZIENIA!
O, to jest po naszemu!
Ale trzymając ich (czy nie od trzech już lat?) w więzieniu – trzeba było
kiedyś ich sądzić. A o co ich oskarżyć? „Ten okres nie jest w należytej
mierze spenetrowany przez śledztwo” – utyskuje prokurator.
Zresztą, jeden z punktów oskarżenia miał podstawę: wtedy właśnie, w
lutym 1919 roku eserowcy uchwalili rezolucję (nie wprowadzili jej w
życie, ale z punktu widzenia nowego kodeksu karnego, to wszystko jedno):
prowadzić w Armii Czerwonej tajną agitację – aby skłonić żołnierzy do
odmawiania udziału w ekspedycjach karnych przeciw chłopom.
Była to podła, podstępna zdrada rewolucji! – odradzać ludziom udział w
karnych ekspedycjach.
Można było jeszcze zwalić na nich winę za to, co mówiła, –pisała i
robiła (przeważnie – mówiła i pisała) tak zwana „Zagraniczna delegatura
KC S–R” czyli ci najważniejsi z eserowcow, którzy zdołali unieść głowy
na Zachód.
Ale wszystkiego tego było za mało. Oto więc, co wymyślono: „wielu z
siedzących tu podsądnych nie trafiłoby na ławę oskarżonych, gdyby nie
fakt, że. zarzuca się im organizację aktów terrorystycznych!” Gdy
proklamowano w 1919 roku amnestię, ponoć „nikomu z pracowników
sowieckiego aparatu sprawiedliwości nie przychodziło do głowy”, że
eserowcy byli również organizatorami terroru przeciw działaczom państwa
sowieckiego”. (No i rzeczywiście, komu też mogło przyjść do głowy coś
takiego? Eserowcy. – i terror? Ależ gdyby coś takiego przyszło na myśl –
to trzeba by to też obejmować amnestią! To szczęście po prostu, że
wówczas nic takiego do głowy nie przyszło. A przyszło dopiero wtedy,
kiedy* mogło się przydać). A teraz ten punkt oskarżenia amnestii nie
podlega i Krylenjco zaraz go wysuwa!
Przede wszystkim: co powiedzieli wodzowie eserów w trakcie pierwszych
dni po przewrocie Październikowym? (A czegóż te gaduły nie zdążyły w
życiu powiedzieć?!).. Ówczesny leader podsądnych i przywódca partii,
Abram Goc, oświadczył: „Jeśli samodzierżcy ze Smolnego Instytutu
podniosą rękę także (na Konstytuantę)... to partia S–R „przypomni sobie
swoją dawną, wypróbowaną taktykę...”.
Oczywiście, tylko tego można było oczekiwać od nieposkromionych
eserowcow. Istotnie, trudno uwierzyć, aby właśnie oni wyrzekli się
terroru.
341
„W tej fazie dochodzeń – skarży się Krylenko – konspiracja spra–
a; że zeznań świadków... będzie mało”. „To właśnie czyni moje zadanie
nadzwyczaj trudnym... W tej dziedzinie (chodzi tu o terror) musimy w
niektórych wypadkach poruszać się po omacku22”.
Zadanie Kry lenki jest tym trudniejsze, że terror przeciw władzy
sowieckiej był trzy razy przedmiotem debat K C S–R w 1918 roku, ale
został trzykrotnk odrzucony. Teraz zaś, po latach, trzeba wykazać, że
eserowcy mówili wtedy: nie wcześniej, nim bolszewicy zabiorą się do
skazywania na śmierć socjalistów. Albo w 1920 roku: jeżeli bolszewicy
targną się na życie zakładników–eserowców, to partia chwyci za broń23:
Otóż: dlaczego tyle zastrzeżeń? Dlaczego nie odrzucili tych metod bez
reszty? „Dlaczego nie było wypowiedzi absolutnie potępiają c y c h?”
Że terroru ta partia nie stosowała, to jasno wynika nawet z mowy
Krylenki. Ale naciąga się następujące okoliczności: jeden z podsądnych
nosił w głowie projekt wysadzenia w powietrze parowozu pociągu
Sow–narkomu przy okazji przenosin rządu do Moskwy – a więc ich KC winien
jest zbrodni terroru. A Iwanowa z oddziału bojowego dyżurowała jednej
nocy z JEDNĄ sztabką piroksyliny niedaleko dworca – co oznacza próbę
zamachu na pociąg Trockiego i w rezultacie – ich KC winien jest zbrodni
terroru. Albo: członek KC Donskoj uprzedził F. Kapłan, że zostanie
wyrzucona z partii, jeśli będzie strzelać do Lenina. Ale – to za mało!
Dlaczego nie zabronił kategorycznie? (Albo może – dlaczego nie doniósł
na nią do Czeki?). A ta Kapłan jednak pasuje: była niewątpliwie e s e r
k ą.
Tyle tylko naskrobał Krylenko z wyjedzonej miski, że eserowcy nie
wprowadzili sankcji, mających przeszkodzić indywidualnym aktom
terrorystycznym, przedsiębranym przez ich bezrobotnych, dręczących się
bezczynnością bojowców. Do tego sprowadzał się cały terror. (Ale ci
bojowcy niczego nie zrobili). Zresztą, nawet ci bojowcy niewiele
zdziałali. Siemionow układał i prowadził rękę Siergiejewa, który zabił
Woło–darskiego – ale KC S–R nie splamił się przy tej okazji, ba, odciął
się publicznie od zamachowca. Później zaś tenże Siemionow i jego
przyjaciółka, Konoplewa, z podejrzaną skwapliwością wzbogacili swoimi
ochoczymi zeznaniami zapas informacji GPU i oto teraz Trybunał tych
22 Str. 236 (a ten język!).
23 A innych zakładników mogą sobie nawet dorzynać..
342
właśnie strasznych bojowców trzyma na rozprawie bez konwoju i pozwala im
w przerwach wracać na noc do własnych mieszkań.
Wszystkie zeznania zresztą są takie, że wymagają podpórek. O jednym ze
świadków Krylenko tak powiada: „Gdyby ktoś chciał w ogóle zmyślać, to
niewiary godne jest, aby zmyślił tak, żeby przypadkiem trafić akurat w
sedno 24. (Mocna rzecz! Tak można mówić o każdym spreparowanym
zeznaniu). O Konoplowej – na odwrót: wiarygodność jej zeznań polega
właśnie na tym, że ona mówi nie wszystko, na czym oskarżeniu zależy.
(Ale wystarczająco wiele, by rozstrzelać pod–sądnych). „Jeżeli postawimy
sprawę w ten sposób, że ta Konoplowa wszystko zmyśla... no to jasne: jak
zmyślać, to, już zmyślać” (on to dobrze wie!) – a ona, uważacie, nie na
cały regulator. Bywa też tak: „Czy spotkanie mogło mieć miejsce? Taka
możliwość nie jest wykluczona”. Nie wykluczona? – a więc to fakt! Pleć,
pleciugo!
Następnie – „grupa dywersyjna”. Długo o niej się prawi i nagle:
„zlikwidowana była za bezczynność”. Więc po co było tyle w uszy kłaść?
Było istotnie kilka ekspropriacji pieniężnych w sowieckich instytucjach
(eserzy nie mieli środków na opędzenie potrzeb, na wynajem mieszkań, na
przejazdy). Ale dawniej uważano to za wytworne i szlachetne e k s y, tak
zwali je wszyscy rewolucjoniści. A teraz, przed sowieckim sądem? –
„rabunek i ukrywanie łupu”.
Materiał dowodowy tego procesu rzuca mętne, żółte światło niegas–nącej
lampy prawa – na całą niepewną, chwiejną, powikłaną historię
porewolucyjną tej patetycznie rozgadanej, a w istocie zbłąkanej,
bezradnej, nawet bezczynnej partii, która nie potrafiła przeciwstawić
się bolszewikom. I każda jej decyzja, czy brak decyzji, każde wahanie,
każdy poryw, każdy odwrót – teraz zmieniają sens i poczytywane są tylko
za winę, za winę, za winę.
We wrześniu 1921 roku, 10 miesięcy przed procesem, osadzony już w
Butyrkach, wyaresztowany Komitet Centralny eserowców zawiadomił tajnym
listem nowo obrany KC, że nie godzi się na każdy sposób obalenia
dyktatury bolszewickiej, a tylko – poprzez zespolenie mas pracujących i
robotę agitacyjną (to znaczy, _że nawet siedząc w więzieniu, nie godzi
się na przywrócenie sobie wolności ani przez powstanie zbrojne, ani
przez terror, ani przez spisek!) – ale nawet to obrócone zostało przeciw
nim, uznane za winę: aha, to znaczy, że na obalenie dajecie zgodę!
Krylenko, str. 251.
343
No, a jeśli nawet nie są winni prób obalenia, nie są winni terroru, tych
ekspropriacji – prawie nie było, a wszystko pozostałe zostało im
wcześniej darowane? Nasz ulubieniec–prokurator wydobywa z zanadrza. coś,
co chował na te.chwilę: „Ostatecznie zaś – fakt niezłożenia doniesienia
ma znamiona przestępstwa, które może być inkryminowane wszystkim bez
wyjątku podsądnym i.powinno być uznane za dowiedzione25”.–
Partia eserowców już przez to zawiniła, że NIE ZŁOŻYŁA NA SIEBIE DONOSU!
To już cios bez pudła! To – równa się odkryciu doktryny prawnej, obecnej
w nowym kodeksie, to – przetarcie drogi, którą pędzić a pędzić będą na
Sybir tylu wdzięcznych potomków.
Rozsierdzony Krylenko rąbie zresztą całkiem po prostu, że podsą–dni – to
„zaciekli, odwieczni wrogowie”. A skoro tak, to bez żadnych tam procesów
wiadomo, co z nimi zrobić.
Kodeks tak jeszcze jest świeży, że Krylenko nie zdążył zapamiętać
numerów najważniejszych artykułów, mówiących o kontrrewolucji, ale jak
ci to sypie tymi numerami! Jak przemyślnie je przytacza i komentuje! –
Jakby przez całe już dziesięciolecia na tych numerach wisiało ostrze
gilotyny. I oto, na czym polega ważne novum: rozróżnienia m e–tod od
środków, istniejącego w carskim kodeksie – u nas już nie ma! Ani na
ocenę winy, ani na sankcję karną to nie wpływa! Zamiar – czy też czyn –
to dla nas wszystko jedno! Uchwalono rezolucję? Za to właśnie sądzimy
was. A czy tam „wprowadzono ją w życie, czy może nie, to żadnego
istotnego znaczenia nie ma26”. Czy facet szeptał żo^ie do ucha w
małżeńskiej pościeli, że dobrze byłoby obalić rząd sowiecki, czy
agitował przed wyborami, czy wreszcie rzucał bomby – to wszystko jedno!
I kara – ta sam ą!!!
Podobnie, jak pod ręką wnikliwego artysty kilka kresek węglowych starczy
za zarys wizerunku – tak też przed nami w tych szkicach z 1922 roku
coraz wyraźniej rysuje się cała panorama 37., 45., 49. roku.
Pierwszy to raz pozwolono sobie na proces publiczny, ba, prowadzono
przed oczyma Europy – i jest to pierwsza próba pokazu „gniewu mas”. Ten
gniew mas udał się wyjątkowo.
Oto co zaszło. Dwie socjalistyczne Międzynarodówki 2 i 2 i pół (Grupa
Wiedeńska) przyglądały się, bez zachwytu może, ale całkiem spokojnie
przez 4 lata, jak to bolszewicy wyrzynają, puszczają z dymem, topią,
rozstrzeliwują i duszą swój kraj; we wszystkim tym widziano jednak
25 Krylenko, str. 305.
26 Str. 185.
344
ogromny eksperyment społeczny. Aż tu wiosną 1922 roku Moskwa oznajmiła,
że 47 eserowców stanąć ma przed Sądem Najwyższym – tu czołowi socjaliści
Europy poczuli niepokój i uderzyli na alarm.
W pierwszych dniach kwietnia 1922 roku odbyła się w Berlinie narada
trzech międzynarodówek – w celu stworzenia „wspólnego frontu” przeciw
burżuazji. W imieniu Kominternu przybyli Bucharin i Radek; socjaliści
zaś zażądali od bolszewików tej sprawy z wokandy. „Wspólny front” bardzo
był potrzebny w interesie światowej rewolucji, a więc delegacja
Kominternu na własną rękę podjęła zobowiązanie, że proces będzie
publiczny; że przedstawiciele wszystkich międzynarodówek mogą być na nim
obecni i stenografować przebieg sprawy; że oskarżeni będą mieli prawo
wyboru obrońców; i – co najważniejsze (a nadto niezgodne z zasadą
niezależności sądownictwa, co dla komunistów było fraszką, ale na co
socjaliści też się zgodzili) – w tej sprawie nie będzie orzeczona żadna
kara śmierci.
Przywódcy socjalistów wpadli w euforię; postanowili sami zostać
obrońcami podsądnych, Lenin zaś (za kilka tygodni miał go tknąć
pierwszy.paraliż, ale przecież tego nie wiedział) surowo skomentował –
tę ugodę w Prawdzie: „Zapłaciliśmy zbyt wysoką cenę”. Bo też jak można
było obiecywać, że wyroków śmierci nie będzie i pozwolić socjalzdraj–com
przysłuchiwać się obradom naszego sądu?
Zobaczymy później, że również Trocki zupełnie z nim się zgadzał i że
Bucharin wkrótce wyrzekł się swoich wątpliwości. Gazeta niemieckich
komunistów „Rotę Fahne” pisała, że bolszewicy byliby idiotami, gdyby
dopełnili tych zobowiązań: chodzi o to, że „wspólny front” w Niemczech
już się rozpadł, więc sama ugoda straciła rację bytu. Ale komuniści już
wówczas zaczęli zdawać sobie sprawę z ogromnego wpływu, jaki mieć mogą
na wypadki dziejowe ich ulubione chwyty. Gdy proces już się zbliżał, w
maju Prawda napisała: „Będziemy ściśle trzymać się uzgodnień. Ale za
progiem sali sądowej ci panowie powinni znaleźć się w takich warunkach,
które zapewniałyby naszemu krajowi należną ochronę przed taktyką tych
łotrów i podżegaczy”. Taki akompaniament towarzyszyć miał wizycie trzech
sławnydfe socjalistów: Vandervelde, Ro–senfelda i Theodora Liebknechta
(brata zabitego Karla), gdy w końcu maja wyjechali do Moskwy.
Poczynając już od stacji granicznej, na wszystkich przystankach wagon
socjalistów szturmowały pełne gniewu demonstracje mas pracujących,
żądając rozliczenia ich ze wszystkich kontrewolucyjnych zamiarów; od
Vandervelde domagano się ponadto odpowiedzi, dlaczego podpisał on
grabieżczy Traktat Wersalski? Powybijano szyby w wago–
345
nie i grożono socjalistom obiciem pysków. Ale najwystawniej przyjęto ich
na dworcu Widawskim w Moskwie: plac pełen był demonstrantów, grzmiały
orkiestry, rozlegały się pienia. Na ogromnych transparentach widniały
napisy: „Panie Vandervelde, ministrze króla jegomości! Kiedy pan stanie
przed Trybunałem Rewolucyjnym? Kainie, Kainie, gdzie twój brak Karl?”
Wyjściu naszych cudzoziemców z wagonu towarzyszyła kocia muzyka,
kolekcja gróźb i chóralna pieśń:
Chociaż nikt go nie zaprasza Jedzie Vandervelde – zdrajca Gdyby nie
gościnność nasza To by wisiał już za jaj ca.
(I tu doszło do niedużej gafy: Rosenfeld zobaczył w tłumie samego
Bucharina, gwiżdżącego raźnie na palcach.) W ciągu następnych dni
rozjeżdżały po Moskwie kolorowe ciężarówki z kukłami gości. Na estradzie
obok pomnika Puszkina szło bez przerwy widowisko, .demaskujące
eserowskich zdrajców oraz ich obrońców. A Trocki i wielu innych mówców
na zebraniach fabrycznych w płomiennych przemówieniach żądali kary
śmierci dla eserowców, wzywając partyjnych i niepartyjnych słuchaczy do
głosowania w tej sprawie. (Już w tym okresie istniała cała gama
możliwości: kto się nie zgadzał, pierwszy podlegał redukcji, tracił
kartkę do robotniczej spółdzielni, itd. nie mówiąc już o CzeKa.
Głosowano więc. Następnie puszczono okólnikiem do wszystkich fabryk
blankiet petycji z żądaniem kary śmierci i gazety wypełniły się tekstami
tych petycji oraz cyframi podpisów. (Co prawda zdarzyli się oporni, więc
ten i ów musiał zostać aresztowany.)
8 czerwca zaczął się przewód sądowy. Na ławie oskarżonych zasiadło 32
ludzi, w tym 22 podsądnych z Butyrek i 10 skruszonych winowajców,
odpowiadających już z wolnej stopy, których bronił sam Bućharin w
towarzystwie kilku funkcjonariuszy Kominternu. (W tej samej sądowej
komedii bawią publiczność i Bućharin i Piatakow, nie wiedząc jak zadrwi
z nich nierychliwy los. Bo los da! im również czas do namysłu – każdemu
jeszcze po piętnaście*lat, podobnie jak Krylence. (Piatakow zachowywał
się szorstko, odbierał głos oskarżonym. Świadkami oskarżenia byli
Łunaczarski, Pokrowski, Klara Zetkin). (Akt oskarżenia podpisała również
żona Krylenki, która prowadziła w tej sprawie śledztwo; grunt to.zgoda w
rodzinie.)v
Na sali siedziało 1200 widzów, ale z nich tylko 22 było krewnymi 22
podsądnych; wszyscy pozostali – byli to komuniści, poprzebierani
cze–kiści, specjalnie dobrana publiczność. Ta publiczność często
przerywała
346
wrzaskami przemówienia oskarżonych i obrońców. Tłumacze fałszowali sens
rozprawy w notatkach, przeznaczonych dla obrońców, przekręcając z kolei
słowa adwokatów, przeznaczone dla sędziów. Wnioski obrońców trybunał
złośliwie odrzucał, świadków obrony nie dopuszczono do głosu, stenogramy
prowadzone były tak, że oskarżeni nie mogli rozpoznać własnych słów.
Od razu na pierwszej sesji Piatakow oznajmił, że sąd nie zamierza
bynajmniej rozpatrywać sprawy bezstronnie, że zdecydowany jest kierować
się wyłącznie interesem sowieckiej władzy.
Po tygodniu zagraniczni obrońcy pozwolili sobie na nietakt: złożyli na
ręce sądu skargę, iż tu wykracza się rzekomo przeciw ugodzie
berlińskiej. Trybunał z dumą odpowiedział, że to przecież sąd, a sądu
nie mogą wiązać żadne postronne umowy.
Obrońcy – socjaliści stracili całkiem rezon: ich obecność na tej
rozprawie stwarzała tylko pozór normalnego postępowania. Zrzekli się
obrony i chcieli już tylko jednego: wrócić do swojej Europy, ale ich nie
wypuszczano. Dostojni goście musieli ogłosić głodówkę] – dopiero wtedy,
19 czerwca, pozwolono im wyjechać. A szkoda, bo ominął ich przez to
udział w najgodniejszym uwagi widowisku – 20 czerwca, w rocznicę zamachu
na Wołodarskiego.
Zgromadzone zostały fabryczne kolumny marszowe (w jednych fabrykach
zamykano wrota, żeby nikt się przed czasem nie wymknął, w innych
odbierano robotnikom karty kontroli, w innych jeszcze karmiono ludzi
obiadem), na sztandarach i transparentach – „Śmierć oskarżonym!”,
kolumny wojska maszerowały swoją drogą. Na Czerwonym Placu zaczął się
wiec. Przemawiał Piatakow, obiecując surowe kary, Kry–lenko, Kamieniew,
Bucharin, Radek, śmietanka komunistycznych mówców. Następnie
demonstranci ruszyli pod gmach sądu, gdzie Piatakow kazał podprowadzić
podsądnych do otwartych okien, pod którymi szalały tłumy. Oskarżeni
stali tak pod gradem.obelg i drwin, Abram Goc dostał po głowie deską z
napisem „Śmierć socjalistom – rewolucjonistom”. Wszystko to razem zajęło
pięć godzin po fajrancie i już się ściemniło (półbiałe noce bywają
również w Moskwie), gdy Piatakow oznajmił sądowi, że delegacja wiecu
prosi o wpuszczenie jej na salę. Krylenko wyjaśnił, że chociaż kodeks
tego nie przewiduje, ale duch władzy sowieckiej na to zezwala. I
delegacja wdarła się na salę. Przez dwie godziny perorowała, złorzecząc
i grożąc. Żądała, kary śmierci. Sędziowie zaś słuchali, ściskali mówcom
ręce, dziękowali i zaklinali się, że nie dadzą się zwieść litości.
Napięcie było tak znaczne, że podsądni i ich krewni spodziewali się
zlinczowania. (Goc, wnuk bogatego kupca her–
347
bacianego, zresztą – również sympatyka rewolucji, słynny za carskich
czasów terrorysta, uczestnik zamachów, których ofiarą padli Durnowo,
Min, Rieman, Akimow, Szuwałow, Raczkowski – na pewno w ciągu całej
swojej bojowej kariery nie był w takim niebezpieczeństwie!). Ale
kampania gniewu ludowego zaraz się skończyła, chociaż sprawa trwała
jeszcze półtora miesiąca; następnego dnia również sowieccy adwokaci
zrezygnowali z obrony (czekał ich areszt i deportacja).
W tej sprawie występuje już wiele cech, które poznamy w przyszłości, ale
podsądni nie wyglądają jeszcze na ludzi złamanych i nie są jeszcze
zmuszeni, by świadczyć przeciw sobie samym. Podtrzymuje ich na duchu
również tradycyjna dla lewicowych partii iluzja, że to oni są obrońcami
interesów ludzi pracy. Po kilku latach, straconych na ustępstwa i próby
dojścia do porozumienia – widać w nich teraz znowu dawną niezlómność.
Podsądny Berg oskarża bolszewików o strzelanie do tłumów,
demonstrujących w obronie Konstytuanty; oskarżony Liberów powiada:
„Przyznaję się do winy, mianowicie do tego, że w 1918 roku pracowałem
nie dość wydajnie dla obalenia władzy bolszewików”. (Str. 103). JeWgenia
Ratner mówi to samo, i znów słyszymy Berga: „uważam się za winnego wobec
pracującej Rosji, ponieważ nie potrafiłem z należną mocą walczyć z tak
zwaną władzą robotniczo–chłopską, ale mam nadzieję, że znajdę jeszcze na
to czas”. (Już nie znajdziesz, kochaneńki, nie znajdziesz).
Jest w tym dawne zamiłowanie do dźwięcznych frazesów, ale jest także
hart ducha!–
Prokurator argumentuje: oskarżeni są niebezpieczni dla władzy
sowieckiej, ponieważ wszystko, co robili, u ważają za dobre. „Być może
niektórzy z podsądnych znajdują pociechę w myśli, że kiedyś jakiś
kronikarz będzie o nich o ich zachowaniu się na rozprawie mówić z
aprobatą”..
I uchwała WCIK zapadła już po rozprawie: ci ludzfe nawet „na procesie
przyznali samym sobie prawo kontynuacji” dawnej działalności.
A podsądny Gendelman–Grabowski odczytał deklarację: „Nie uznajemy
waszego sądu!... I, będąc prawnikiem wyróżnił się na rozprawie dzięki
swoim sporom z Krylenką na temat prepafowania zeznań i ”szczególnych
metod stosowanych wobec świadków” – czytaj – nie–zamaskowanego nacisku
na nich ze strony GPU. (Już to jest! Wszystko już jest! – niewiele brak
do ideału). Okazało się, że dochodzenia wstępne prowadzone były pod
okiem prokuratora (tegoż Krylenki) i przy tej okazji świadomie ulegały
zaklajstrowaniu poszczególne sprzeczności w zeznaniach.
348
Na cóż, zdarzają się chropowatości. No, jakieś drobiazgi nie zostały
dopracowane. Ale koniec końców „to musimy sobie z całą jasnością i zimną
krwią powiedzieć... że nie absorbuje nas tu wcale kwestia – jak sąd
historii oceni to, co czynimy27”.
A tymczasem – wijąc się jak piskorz, Krylenko – chyba pierwszy i ostatni
raz w sowieckiej jurysprudencji – wspomina o dochodzeniu! o wstępnym
dochodzeniu poprzedzającym śledztwo! Oto jak zgrabnie to się u niego
układa: to, co prowadzono bez kontroli prokuratora i co uważaliście za
śledztwo, to było tylko dochodzenie. A to, co uważacie za
super–śledztwo, prowadzone pod okiem prokuratora mające na celu
zadzierzgnięcie wszystkich węzłów i dokręcenie śrubek – to właśnie jest
śledztwem! Chaotyczne „materiały, zebrane przez organa dochodzenia, nie
sprawdzone podczas śledztwa, mają o wiele mn.iejszą wartość dowodową dla
sądu, niż materiały śledztwa28”, gdy jest ktoś, kto sprawnie nim
kieruje.
Sprytny, nie da się zjeść w kaszy.
Mówiąc praktycznie, przykro było Krylence szykować się do tego procesu
pół roku, ze dwa miesiące użerać się na nim, przez jakieś piętnaście
godzin z rzędu wygłaszać swoje przemówienie oskarżycielskie, podczas gdy
„wszyscy ci podsądni nie raz i nie dwa byli już w rękach organów
nadzwyczajnych w okresie, gdy organy te miały wyjątkowe uprawnienia; ale
dzięki takim, czy owym okolicznościom udało im się u j ś ć cało29” – i
oto teraz Krylenko sam ma odwalić całą robotę i zaprowadzić ich pod mur
w majestacie prawa.
Bo oczywiście – „wyrok może być tylko jeden – wszyscy co do jednego mają
być rozstrzelani30”! Ale – wspaniałomyślnie zastrzega się Krylenko –
jako że świat jednak zwraca na proces uwagę – to, co prokurator
powiedział „nie jest dla sądu dyrektywą”, którą trybunał „zobowiązany
jest bezpośrednio przyjąć do wiadomości albo i do wykonania31”.
Niezły sąd, któremu takie rzeczy trzeba objaśniać!... Po tym apelu
prokuratora – podsądnym zaproponowano, by złożyli deklarację skruchy i
odcięli się od swojej partii. Nikt z nich nie zgodził się na to.
I trybunał w sentencji posuwa się aż do zuchwalstwa: orzeka
rozstrzelanie nie „wszystkich co do jednego”, lecz tylko czternastu
podsąd–
27Krylenko, str. 325.
28Str. 238.
29Str. 322.
30Str. 326.
31Str. 319.
349
nych. Pozostałych skazuje na więzienie, obozy, a co do jeszcze jakiejś
setki pociągniętych do odpowiedzialności, postanawia „odesłanie sprawy
do osobnego rozpoznania”. I proszę pamiętać – czytelniku – proszę
pamiętać: na Trybunał Najwyższy „patrzą uważnie wszystkie pozostałe sądy
Republiki, bo on udziela im wskazówek32, bo wyrok Naj–trybu
wykorzystywany jest „w charakterze dyrektywy kierunkowej33”. Ilu jeszcze
na prowincji zagarną – to już sami sobie możecie wyobrazić.
Ależ całego tego procesu warte jest chyba samo orzeczenie kasacyjne
prezydium WCIK. Z początku wyrok trybunału przesłano uczestnikom
konferencji partii bolszewickiej. Padła tam propozycja, by rozstrzelania
zamienić na wysiedlenie za granicę. Ale Trocki, Stalin i Bucharin
(właśnie ta trójka!) zażądali: dać 24 godziny ha odcięcie się od swoich
przekonań i wtedy zesłać ich na 5 lat, : jeśli nie zechcą – to
niezwłocznie rozstrzelać. W końcu przyjęto wniosek Kamieniewa, nadając
mu formę decyzji Wszechzwiązkowego Komitetu Wykonawczego (WCIK):
zatwierdzić wyrok śmierci, ale wstrzymać jego wykonanie. Dalszy los
skazanych będzie zatem zależeć od zachowania się eserowców, pozostałych
na wolności (w domyśle – również zagranicznych). Jeżeli kontynuowane
będą podziemne działania spiskowe, a tym bardziej – akcja zbrojna
eserowców – to tych 12 pójdzie pod mur.
Poddano ich w ten sposób torturze czekania na śmierć: każdy dzień mógł
być dniem egzekucji. Z Butyrek przeniesiono ich do niedostępnej
Łubianki, pozbawiono widzeń, korespondencji i paczek, zresztą żony
niektórych zostały też aresztowane i wysłane z Moskwy.
Na polach Rosji drugi już raz zbierano żniwa pokoju. Nigdzie już –
wyjąwszy podwórce Czeki – nie strzelano (w Jarosławiu – Piechuro–wa, w
Piotrogrodzie – metropolitę Beniamina. I na wieki wieków amen). Pod
lazurowym nieboskłonem, po błękitnych falach płynęli za granicę nasi
pierwsi dyplomaci i żurnaliści. CENTRALNY KOMITET WYKONAWCZY DEPUTATÓW
ROBOTNICZYCH I CHŁOPSKICH trzymał zaś sobie za pazuchą wiecznych
zakładników.
Członkowie partii rządzącej przeczytali wszystkie sześćdziesiąt numerów
Prawdy ze sprawozdaniami o procesie (byli pilnymi czytelnikami gazet) i
wszyscy powiedzieli tylko TAK, TAK, TAK. Nikt z nich nie zdobył się na
NIE.
I co ich później tak dziwiło w 37.? Na co właściwie się skarżyli? Czy
wszystkie fundamenty tego bezprawia nie były już założone – czy nie
32 Str. 407.
33 Str. 409.
350
złożyły się na nie naprzód pozasądowe represje Czeki, i sądowe –
re–wwojentrybunałów, a następnie te oto pierwsze procesy i ten właśnie
kodeks – osesek? Czy 1937 rok nie był także czymś CELOWYM (zgodnym z
celami Stalina, a może nawet samej Historii?).
Wyrwała się Krylence prorocza uwaga, – że to nie przeszłość stoi tu
przed sądem, ale przyszłość.
Przy kośbie tylko pierwszy pokos trudny.
Około 20 sierpnia 1924 roku przekroczył granicę sowiecką Borys
Wi–ktorpwicz Sawinkow. Został natychmiast aresztowany i odwieziony na
Łubiankę. Ten powrót był przedmiotem wielu plotek i domysłów. Sowiecki
miesięcznik „Newa” (1967, nr II) potwierdził wersję, ogłoszoną przez
Burcewa w 1933 roku („Byłoje”, Paryż, nowa seria, II, Biblioteka
„Illustrowannaja Rossija”, tom 47).
Namówiwszy do zdrady część ludzi Sawinkowa, innych zaś – wprowadziwszy w
błąd, GPU z ich pomocą zarzuciło haczyk z dobrą przynętą: tu, w Rosji,
istnieje duża organizacja podziemna, cierpiąca na brak wybitnego
przywódcy! Nie sposób było wymyśleć przynęty bardziej łakomej. Jak mogło
zresztą burzliwe życie Sawinkowa zakończyć się w Nicei. Nie mógł sobie
odmówić okazji do jeszcze jednej potyczki i dobrowolnie wrócił do Rosji,
na własną zgubę.
Śledztwo sprowadziło się do jednegp tylko przesłuchania – składały się
na nie dobrowolne zeznania i ocena działalności. 23 sierpnia gotowe już
było oskarżenie. (Szybkość zawrotna, ale to właśnie dało spodziewany
efekt. Ktoś to dobrze wykalkulował: wyciskać mękami fałszywe i żałosne
zeznania z takiego Sawinkowa – to mogłoby tylko podważyć wrażenie
wiarygodności).
O co tylko nie oskarżano Sawinkowa we wniosku, sformułowanym w zwykły,
szablonowy i przewrotny sposób: i że jest „konsekwentnym wrogiem
chłopskiej biedoty”; i że „pomagał rosyjskiej burżuazji w
urzeczywistnieniu jej imperialistycznych zamiarów” (to znaczy – że był
zwolennikiem kontynuowania wojny z Niemcami); i że „miał kontakty z
przedstawicielami alianckiego dowództwa” (kiedy by! kierownikiem
ministerstwa wojny!); i że „prowokacyjnie brał udział w działalności
żołnierskich komitetów” (to znaczy, że żołnierze wybierali go jako
swojego deputata); i – tu już koń by się uśmiał – że miał „sympatie
monarchistyczne”.
351
Ale to wszystko – starzyzna. Były zaś również nowe rzeczy – oskarżenia,
które regularnie będą powtarzać się we wszystkich procesach w
przyszłości: pieniądze brane od imperialistów; szpiegostwo na rzecz
Polski (zapomnieli o Japonii!...) i – że cyjankiem potasu chciał wytruć
całą armię czerwoną (jakoś nie otruł ani jednego krasnoarmiejca).
Już 26 sierpnia zaczął się proces. Przewodniczącym był Ulrych (tu
spotykamy go po raz pierwszy), nie było zaś wcale ani oskarżyciela, ani
obrońców.
Sawinkow nie wysilał się na obronę, mówił od niechcenia, nie starał się
prawie podważyć poszlak. (I ponoć wpadała mu w ucho, bardzo zbijała
podsądnego z tropu, ta melodia: przecież i ty i my – jesteśmy Rosjanam
i!... Ty i my – to po prostu my! Kochasz Rosję, nie podajemy tego w
wątpliwość, szanujemy tę twoją miłość – a czy my jej nie kochamy? Czy to
nie my teraz jesteśmy siłą i chwałą Rosji? A ty chciałeś walczyć z nami?
Żałuj za grzechy!...)
Ale najbardziej zadziwiający był sam wyrok: zastosowania najwyższego
wymiaru kary nie wymagają tu koniecznie interesy obrony porządku
rewolucyjnego, a ponadto, wychodząc z założenia, że świadomość prawna
mas proletariackich nie może kierować się motywami zemsty – „zamienić
rozstrzelanie na karę 10 lat pozbawienia wolności”.
To była sensacja, to wielu ludzi wówczas zbiło z pantałyku: złagodzenie
reżymu? Metamorfoza? Ulrych... w Prawdzie nawet się sumitował i
usprawiedliwiał, tłumacząc, dlaczego Sawinkowa ułaskawiono. No, bo
przecież jakaż silna stała się teraz władza sowiecka po siedmiu latach –
czyż powinna się bać jakiegoś tam Sawinkowa! (A po dwudziestu latach –
jakoś widać osłabnie ta władza i wtedy, wybaczcie państwo, ale
rozstrzeliwać będziemy setkami tysięcy).
W ten sposób – po pierwszej zagadce powrotu, następną byłby ten łagodny
wyrok. (Burcew widzi w tym dowód, że Sawinkowa łudzono obecnością w GPU
jakiejś frakcji, gotowej zawrzeć sojusz z socjalistami, w rezultacie
czego on sam mógłby jeszcze odzyskać wolność i wypłynąć na fali ruchu –
oto dlaczego przystać miał na ugodę z organami śledczymi). Po wyroku
Sawinkowowi pozwolono... wysłać za granicę listy otwarte, m. in. do
Burcewa, w których starał się przekonać socjalrewolucjonistów, że władza
bolszewików cieszy się poparciem mas i dlatego walka z nią jest
niedopuszczalna.
A w maju dwie te zagadki całkiem przesłoniła trzecia: Sawinkow w chwili
depresji wyskoczył z pozbawionego krat okna na wewnętrzny podwórzec
Łubianki, zaś anioły stróże z GPU jakoś nie potrafiły go uratować,
przytrzymać za połę. Jednakże, na wszelki wypadek, zostawił im Sawinkow
pismo usprawiedliwiające wszysko (aby nie było później przykrości
służbowych) rozsądnie i logicznie wyjaśniając, dlaczego właściwie
decyduje się na samobójstwo, przy tym list był sporządzony tak
przekonywająco, tak jasny był w nim styl i duch Sawinkowa, że wszyscy
byli całkiem pewni, iż nikt prócz Sawinkowa nie mógł napisać tego listu
i że zabił się on w poczuciu bankructwa politycznego. Nawet
wszystkowiedzący Burcew sprowadził całą tę sprawę do wersji o
Sawinkowie–renegacie, nie podając w wątpliwość ani autentyczność jego
listu, ani samobójstwa. Ma swoje granice największa nawet
przenikliwość.)
A my, durnie, wiele późniejsi mieszkańcy Łubianki, powtarzaliśmy z
papuzim przekonaniem, że metalowe siatki nad lukami łubiańskich klatek
schodowych założone zostały właśnie po skoku Sawinkowa. Do tego stopnia
poddajemy się urokom legendy, że zapominamy iż należy to do
międzynarodowego repertuaru więziennego! Przecież takie siatki w
amerykańskich więzieniach istniały już w początkach naszego stulecia – a
jakże mogłaby sowiecka technika pozostawać tu w tyle?
W 1937 roku, konając w kołymskim łagrze, były czekista Artur Sehruebel
opowiadał komuś ze swego otoczenia, że był jednym z tych czterech,
którzy wyrzucili Sawinkowa z okna 5. piętra na, łubiariski podwórzec! (I
wcale to nie przeczy wersji pisma „Newy” ten niski parapet, prawie jak
przy drzwiach balkonowych, nie jak w normalnym oknie – pokój był
odpowiednio dobrany! Tylko według „Newy” aniołkowie się zagapili, a
według Sehruebela – rzucili się kupą).
W ten sposób druga zagadka – ów niezwykle łagodny wyrok – znajduje
chamskie rozstrzygnięcie w zagadce trzeciej.
Głucha to pogłoska, ale doszła do moich uszu, i powtórzyłem ją w 1967
roku M. P. Jakubowiczowi, ten zaś z całym swoim, aż do starości
zachowanym, młodzieńczym ferworem, z błyskiem w oku zawołał: „Chętnie
wierzę! Zgadza się! A ja nic wierzyłem Błumkinowi, myślałem, że się
przechwala”. Oto co się wyjaśniło: w końcu lat dwudziestych w
najgłębszym sekrecie Blumkin opowiedział Jakubowiczowi, że to on napisał
tzw. ostatni list Sawinkowa i to na zlecenie GPU. W czasie pobytu
Sawinkowa w więzieniu Blumkin – jak to teraz jest jasne – miał stałe
prawo wstępu do jego celi – „bawił” go wieczorem rozmowami. (Czy
Sawinkow wyczuł aby, że to śmierć składa mu te częste wizyty –
przemilna, pełna braterskich uczuć śmierć, od której nie sposób
dowiedzieć się, jaki rodzaj zguby człowieka oczekuje?). To właśnie dało
Błumkinowi możność dokładnego zapoznania się ze stylem i sposobem
myślenie Sawinkowa, spenetrowania kręgu jego ostatnich myśli.
Ktoś zapyta: a po co to okno? Czy nie prościej było go otruć?
Przypuszczalnie musiano komuś pokazać zwłoki albo liczono się z taką
możliwością.
Gdzież, jeśli nie tu, dopowiedzieć do końca historię Blumkina, tego
samego, z którym – bez cienia strachu – starł się Mandelsztam? Erenburg
zaczął o nim mówić, ale nagle zacukał się i przerwał opowieść. A jest o
czym pogadać. Po zdławieniu buntu lewicowych eserowców w 1918 roku,
Blumkin – zabójca posła niemieckiego, Mirbacha – nie tylko nie został
ukarany, nie tylko nie podzielił losu wszystkich swoich towarzyszy z
partii S–R, ale został wzięty pod opiekę przez Dzierżyńskiego (podobnie,
jak to miało być z Kosyriewem) i nawrócił się, przynajmniej z pozorów,
na bolszewizm. Chciano go widać wykorzystać do mokrej roboty tam, gdzie
potrzebny był odpowiedzialny wykonawca. Na przełomie lat trzydziestych
posłano go za granicę; dokonał tam egzekucji, mordu politycznego.
Jednakże awanturnicze usposobienie – albo i podziw dla wygnańca
Trockiego – zawiodły Blumkina na Wyspy Książęce. Zapytał tam swego
mistrza, czy nie da mu jakichś zleceń? Trocki dał mu pakiet dla Radka.
Blumkin przywiózł pakiet, przekazał adresatowi i cała jego wizyta ii
Trockiego pozostałaby tajemnicą, gdyby błyskotliwy Radek już wtedy nie
był delatorem. Radek sypnął Blumkina i ten znalazł się w paszczy
potwora, którego sam karmił w niemowlęctwie pierwszą krwawą siarką.
A wszystkie inne, sławne procesy – wciąż jeszcze są sprawą
przyszłości...
X
PRAWA WIEK M ĘSKI
Gdzie jednak są te tłumy pchające się, jak oszalałe z Zachodu na druty
kolczaste naszej granicy, aby narazić się na rozstrzelanie zgodnie z
artykułem 71. kodeksu karnego – za samowolny powrót do RSFSR? Wbrew
wszelkim naukowym przewidywaniom, nie widać jakoś było tych tłumów i
artykuł podyktowany Kurskiemu pozostał martwą literą. Jedynym takim w
całej Rosji dziwakiem był Sawjnkow, ale nawet w stosunku do niego nie
potrafiono użyć zręcznie tego artykułu. Za to kara przeciwstawna –
ekspulsja za granicę zamiast rozstrzelania – zastosowana została szeroko
i bez zwłoki.
Jeszcze w trakcie tych dni, kiedy kodeks układano, Włodzimierz Iljicz –
pomny na pomysł, który mu był zaświtał – napisał na gorąco, 19 maja:
„Towarzyszu Dzierżyński! W sprawie ekspulsji za granicę pisarzy i
profesorów, okazujących pomoc kontrrewolucji. Rzecz trzeba jednak
staranniej przygotować. Bez przygotowania narobimy głupstw... Sprawę
trzeba postawić tak, żeby tych „szpiegów czasu wojny” wyłapać i
wyłapywać stale i systematycznie, po czym wysyłać za granicę. Proszę
pokazać to w zupełnym sekrecie, nie przepisując, członkom Biura
Politycznego1”.
Naturalna w tym wypadku dyskrecja tłumaczyła się wagą i przykładowością
stosowanego środka. Olśniewająco jasny podział sił klasowych Sowieckiej
Rosji mąciła tylko ta galeretowata, rozlana plama starej burżuazyjnej
inteligencji, która w dziedzinie ideologii odgry–
Lenin, Dzielą, wyd. 5., str. 265–266. wała istotnie rolę szpiegów czasu
wojny – i niczego lepszego nie można było wymyśleć, niż jak najszybsze
zeskrobanie i wyrzucenie za granicę całej tej zastoiny myślowej.
Sam towarzysz Lenin był już obłożnie chory, ale członkowie Biura
Politycznego wyrazili zapewne aprobatę i tow. Dzierżyński przeprowadził
pomienione wyłapywanie w końcu 1922 roku. Około 300 najwybitniejszych
rosyjskich przedstawicieli kultury i nauk humanistycznych wsadzono na...
galary?... nie, na statek parowy i posłano na europejskie śmietnisko.
(Oto kilka nazwisk ludzi, którzy tam zapuścili korzenie i zyskali sławę:
filozofowie – N. O. Łosski, S. N. Bułhakow, N. A. Bierdiajew, F. A.
Stepun, B. P. Wyszesławcew, L. P. Karsawin, S. L. Miakotin, A. A.
Kiesewetter, I. I. Łapszyn, i inni; literaci i publicyści: J. I.
Eichenwald, A. S. Izgojew, M. A. Osorgin, A. W. Pieszechonow. Małe grupy
wysyłane były w ślad za wymienionymi jeszcze w początkach 1923 roku – na
przykład sekretarz Lwa Tołstoja W. F. Bułhakow. Niefortunne znajomości
doprowadziły do tego, że trafiali tam również matematycy – jak D. F.
Seliwanow).
Jednakże stale i systematycznie stosować się tego nie udało. Radosne
krzyki emigracji, zadowolonej z tego „podarunku” dały do zrozumienia, że
nawet ten sposób nie jest najlepszy, że niepotrzebnie wypuszcza się z
rąk dobry materiał dla ewentualnych egzekucji, który na rzeczonym
śmietniku mógł rozkwitnąć trującymi kwiatami. Więc – tę metodę
odrzucono. I cała dalsza akcja wyczesywania miała inny adres: albo do
sztabu Duchonina*, albo na Archipelag.
Zatwierdzony w 1926 roku (i aktualny aż do czasów Chruszczowa) ulepszony
kodeks karny splótł ze wszyst–361kich starych stryków swoich
politycznych artykułów jeden mocny niewód artykułu 58.; przeznaczonego
do tych właśnie połowów. Połowy szybko rozszerzone zostały na
inteligencję inżynieryjno–techniczną, która była tym niebezpieczniejsza,
że zajmowała mocną pozycję w gospodarce narodowej i że trudno było
kontrolować ją z pomocą samej tylko Przodującej Doktryny. Wyjaśniło się
teraz, że omyłką było wytoczenie procesu sądowego w obronie Oldenborgera
(a jakież tam śliczne centrum już się zarysowało!) i że zbyt pochopnie,
ze zbytnią pobłażliwością oznajmił Krylenko: „o sabotażu inżynierów nie
było już mowy w latach 1920–19212. Nie sabotaż, tylko coś gorszego, bo
szkodnictwo {ten termin – wreditiel–
* Zwykła formula posyłania na rozstrzelanie w okresie wojny domowej.
7 Krylenko, str. 437. stwo – odkryty został, jak się zdaje, przez
szeregowego funkcjonariusza śledczego przy okazji procesu inżynierów z
Szacht).
Ledwie się połapano, czego trzeba szukać: szkodnictwa – a natychmiast,
nie bacząc na bezprzykładny w całej historii ludzkości charakter tego
pojęcia – bez żadnego trudu zaczęto znajdować jego dowody we wszystkich
gałęziach przemysłu i w każdym poszczególnym przedsiębiorstwie. Jednakże
te drobne odkrycia nie dawały jeszcze pojęcia o spójnej całości sprawy,
nie było w nich jeszcze perfekcji, a do niej właściwje miał z natury
skłonność Stalin, o nią też chodziło oczywiście wnikliwej części naszego
aparatu sprawiedliwości. A wreszcie, nasze prawo już zmężniało i mogło
światu zademonstrować coś naprawdę bezbłędnego! – jakiś spójny, wielki,
doskonale skoordynowany proces, tym razem – inżynierów. W ten sposób
doszło do:
k) Sprawy Szachtyńskiej (18 maja – 15 lipca 1928 roku).
Izba Specjalna Najwyższego ZSSR, przewodniczący A. J. Wyszyński (jeszcze
jako rektor pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego), główny
oskarżyciel – M. W. Krylenko (znamienne spotkanie! – jest to jakby
przekazanie pałeczki w sądowej sztafecie3), 53 podsądnych, 56 świadków.
Monumentalne!!!
Niestety, monumentalność była jednocześnie piętą achillesową tego
procesu: jeśli od każdego podsądnego do aktu oskarżenia przeciągnąć
tylko trzy nitki, to będzie ich razem 159, Krylenko zaś ma tylko 10
palców i Wyszyński również 10. Oczywiście „podsądni czynili wysiłki, aby
dać społeczeństwu wgląd w swoje ciężkie zbrodnie”, ale nie wszyscy,
tylko 16 z nich. Bo 13 usiłowało się wykręcać. A 24 w ogóle nie Chciało
się przyznać do winy4. Było to powodem niedopuszczalnego bałaganu, masy
w ogóle nie mogły tego zrozumieć. Obok pozytywnych stron (osiągniętych
już zresztą w poprzednich procesach) – mowa o bezbronności podsądnych i
adwokatów, o ich niezdolności do odwalenia, albo przynajmniej odsunięcia
głazu oskarżenia – biły w oczy ujemne cechy nowego procesu, a komu, jak
komu, ale doświadczonemu Krylcnce nie wolno tego było wybaczyć.
Na progu społeczeństwa bezklasowego mogliśmy nareszcie pozwolić sobie na
wytoczenie bezkonfliktowego procesu sądowego (od–
1 Ławnikami zaś byli starzy rewolucjoniści Wasiliew–Jużyn i
Antonow–Saratowski. Budziło sympatię już ludowe brzmienie ich nazwisk.
Łatwo je było zapamiętać. I nagle w 1962 roku czytamy w Izwiestiach
nekrologi zrehabilitowanych ofiar represji – a któżj: firmuje?
Długowieczny Antonow–Saratowski!
4 Prawda, 24 maja 1928, str. 3. zwierciedlającego wewnętrzną
bezkonfliktowość naszego systemu, w którym dążyliby zgodnie do wspólnego
celu zarówno sąd i prokurator, jak obrona i podsądni).
Zresztą zasięg Sprawy Szachtynskiej – samo tylko kopalnictwo węgla, przy
tym tylko w Zagłębiu Donieckim – nie odpowiadał jednak wielkości epoki.
Chyba więc już od dnia zakończenia Sprawy Szachtynskiej Krylenko zabrał
się do kopania nowego, pojemniejszego dołu (wpadli do niego nawet jego
dwaj koledzy z tej sprawy, oskarżyciele publiczni – Osadczy i Szejn).
Nie trzeba nawet podkreślać, z jaką chęcią i z jaką wprawą pomagał mu w
tym cały aparat OGPU, którego cugle brał już Jagoda w swoje twarde ręce.
Zadanie polegało na tym, aby stworzyć i zdemaskować organizację
inżynierów, ogarniającą cały kraj. Potrzeba było do tego>kilku wybitnych
szkodników o kwalifikacjach przywódczych. Kto w środowisku inżynierskim
nie znał takiej właśnie silnej, pełnej drażniącej dumy postaci – Piotra
Akimowicza Palczyńskiego? Inżynier–górnik, uznany za wybitnego
specjalistę jeszcze na początku stulecia, podczas wojny światowej był
już wiceprzewodniczącym Komitetu Przemysłu Wojennego, co znaczy, że
kierował wysiłkiem wojennym całego prywatnego rosyjskiego przemysłu,
który potrafił już w trakcie działań wojennych nadrobić zaniedbania. Po
rewolucji lutowej został wiceministrem Handlu i Przemysłu. Za swoją
działalność rewolucyjną prześladowany był przez carat; trzykrotnie zaś
szedł za kraty po Październiku (1917, 1918, 1922); od 1920 roku był
profesorem Instytutu Górnictwa oraz konsultantem Gosplanu. (Szczegółowo
o nim się mówi w części trzeciej, roz-dział X).
Tego właśnie Palczyńskiego wytypowano na głównego oskarżonego w nowym,
monumentalnym procesie. Jednakże lekkomyślny Krylenko, stawiając
pierwsze kroki w nieznanym sobie kraju inżynierii, nie tylko nie
wiedział nic o wytrzymałości materiałów, ale także pojęcia nie miał o
granicach wytrzymałości ludzkich dusz, nie bacząc na dziesięcioletnią
już, gromką swoją działalność w roli prokuratora. Wybór, dokonany przez
Krylenkę, okazał się mylny. Palczyński wytrzymał nacisk wszystkich
środków, znanych OGPU – i nie poddał się. Umarł, nie podpisując przedtem
żadnych idiotyzmów. Razem z nim wytrzymali tę próbę i też się
najwidoczniej nie poddali N. K. von Meck i A. F. Wieliczko. Czy skonali
oni w trakcie tortur, czy też ich rozstrzelano – tego tymczasem jeszcze
nie wiemy, ale przecież dowiedli, że MOŻNA okazać opór i MOŻNA wytrwać –
i tak oto został po nich płomienny odblask wyrzutu pod adresem
wszystkich słynnych oskarżonych w następnych procesach.
Maskując swoją porażkę, Jagoda opublikował 24 maja 1929 roku krótki
komunikat OGPU donoszący o rozstrzelaniu tych trojga za nadzwyczaj
niebezpieczne szkodnictwo i o skazaniu jeszcze wielu innych, nie
wymienionych z nazwiska5.
A ileż tu czasu stracono nadaremnie! – prawie cały rok! Ile nocnych
przesłuchań! ile fantazji śledczych! – i wszystko psu na budę. Krylenko
musiał zaczynać wszystko od początku, szukać postaci i pełnej blasku, i
silnej – a zarazem bardzo słabej, jak najbardziej podatnej na wpływy.
Ale tak mało znał tych przeklętych inżynierów, że jeszcze cały rok
zbiegł mu na nieudanych próbach. Od lata 1929 roku guzdrał się z
Chrennikowem, ale również Chrennikow umarł, nie zgadzając się na
odegranie podłej roli. Skręcili w pałąk starego Fedotowa, ale był zbyt
sędziwy, zresztą – był to włókniarz, a to dziedzina mało atrakcyjna.
Więc jeszcze jeden rok poszedł na marne! Cały kraj czekał na ogromny
proces szkodników, czekał sam towarzysz Stalin, a Krylence ani rusz nie
chciała wyjść karta6. I dopiero latem 1930 roku ktoś zrobił odkrycie i
zaproponował: dyrektor Instytutu Techniki Cieplnej, Ramzin! –
aresztowano go i w ciągu trzech miesięcy został przygotowany i zagrany
wspaniały spektakl, prawdziwy majstersztyk naszej sprawiedliwości i
niedościgły wzór dla światowej jurysdykcji:
1) Proces „Prompartii” (25 listopada – 7 grudnia), Izba Specjalna Sądu
Najwyższego, tenże Wyszyński, tenże Antonow–Saratowski, znów ten sam
nasz ulubieniec – Krylenko.
Nie ma już teraz „przyczyn technicznych”, które by przeszkadzały w
zaprezentowaniu czytelnikom pełnego stenogramu procesu – oto on7; nie
było też powodu, aby zabronić wstępu zagranicznym korespondentom., Ogrom
samej koncepcji: na ławie oskarżonych zasiąść miał cały przemysł
krajowy, wszystkie jego gałęzie i działy planowania. (Tylko oko samego
organizatora dostrzec mogło szczeliny, w których zniknął przemysł
górniczy i transport kolejowy). Jednocześnie – uderza oszczęd–
5 Izwieslia, 24 maja 1929.
6 Bardzo być może, zakarbowa) to sobie w swojej mściwej pamięci Wódz – i
to zadecydowało o symbolicznej śmierci byłego prokuratora pod ostrzem
tej samej gilotyny.
7 Proces „Protnpartii” wyd. „Sowietskoje zakonodatielstwo”, Moskwa, 1931
rok. ność materiału: oskarżonych jest tylko ośmiu (wzięto pod uwagę
błędy popełnione w sprawie Szachtyńskiej).
Już słyszę okrzyk zdziwienia: i tych ośmiu ludzi miało reprezentować
cały przemysł? Ależ nawet tych ośmiu to dla nas za dużo! Troje z nich –
to włókniarze, jako przedstawiciele dziedziny nadzwyczaj ważnej dla
obrony kraju. Wobec tego – chyba całe tłumy świadków? Wszystkiego
siedmiu, takich samych szkodników i też już aresztowanych. Zatem – góry
obciążających dokumentów? wykresy? projekty? dyrektywy? sprawozdania?
opinie? donosy? prywatne notatki? Ani jednej! To jest – ANI JEDNEGO
PAPIERKA! No i jakże to GPU mogło tak się zagapić – tylu aresztowało i
ani jednego papierka nie zdołało znaleźć? „Było tego dużo” ale „wszystko
zniszczyliśmy”. Dlatego, że – „gdzie mieliśmy chować archiwa”? Na
procesie podlega odczytaniu tylko kilka wcale nie tajnych, artykulików
gazetowych – z prasy emigracyjnej i z naszej. Więc jak tu oskarżać?!...
Jakże, jest przecież Mikołaj Wasiliewicz Krylenko. Toć nie pierwszy raz.
„W każdym wypadku najwymowniejszym dowodem jest przecież przyznanie się
oskarżonych do winy8.
Ale przyznanie nie byle jakie – nie wymuszone, lecz płynące z duszy,
kiedy skrucha wyrywa z piersi całe monologi, gdy człowiek chciałby mówić
a mówić, demaskować a biczować! Staremu Fedotowowi (66 lat) proponują,
żeby już usiadł, że wystarczy – nie, Fedotow naprasza się, żeby jeszcze
wyjaśniać, jeszcze coś naświetlić! Przez pięć dni rozprawy pod rząd nie
trzeba wcale zadawać pytań: podsądni sami mówią i mówią, wyjaśniają, a
potem jeszcze raz proszą o głos, aby dodać uzupełnienia. Metodą dedukcji
serwują wszystko to, co niezbędne jest dla celów oskarżenia, nie
czekając na żadne pytania. Ramzin po długich wyjaśnieniach daje jeszcze
dla wszelkiej pewności krótkie resume, jak dla studentów–żołtodziobów.
Podsądni najbardziej się boją, że coś jeszcze zostanie nie
dopowiedziane, że ktoś tam nie zostanie zdemaskowany, że czyjeś nazwisko
nie zostanie ujawnione, że jakiś szkodniczy zamiar nie zostanie
wyklarowany. A jak sami sobie wymyślają! –.jestem wrogiem klasowym!”,
„zostałem przekupiony”, „nasza burżuazyjna ideologia”. Prokurator: „czy
to było omyłką z waszego punktu widzenia?” Czarnowski: „było także
zbrodnią!” Krylenko nie ma po prostu nic do roboty!, przez pięć dni
rozprawy popija herbatę z biszkoptami, jeśli mu to właśnie podawano.
„Proces „Prompartli”, str. 453.
Ale jak podsądni wytrzymują to napięcie emocji? Nagrania magnetofonowego
nie ma, obrońca zaś, adwokat Ocep, tak relacjonuje: „Zeznania
oskarżonych składane były w sposób rzeczowy, chłodny, z zawodowym
spokojem”. Masz ci los! Taka namiętność cechuje tę spowiedź – a tu
rzeczowo? chłodno? Gorzej nawet, wydaje się, że swój pełen żalu i bardzo
gładki tekst mamrotali oni tak ospale, że Wyszyński często musi ich
prosić aby mówili głośniej, wyraźniej, że niczego nie słychać.
Przejrzystej konstrukcji procesu bynajmniej nie psuje obrona: zgadza się
ona ze wszystkimi, zgłaszanymi na bieżąco, wnioskami prokuratora;
przemówienie oskarżycielskie nazywa ona historycznym, swoje zaś
argumenty – wąskimi i cytowanymi wbrew wewnętrznemu przekonaniu, bowiem
„sowiecki obrońca – jest przede wszystkim obywatelem sowieckim” i ”wraz
ze wszystkimi ludźmi pracy doznawać może jeno oburzenia” w obliczu
zbrodni swoich klientów9. W fazie dochodzeniowej procesu obrona zadaje
nieśmiałe i skromne pytania, tylko po to, aby natychmiast je wycofać,
gdy tylko Wyszyński się wtrąci. Adwokaci bronią właściwie tylko dwóch
nieszkodliwych włókniarzy i nie wdają się w spory co do znamion
przestępstwa, ani co do kwalifikacji czynu, troszczą się jedynie o to,
czy ich podopieczny mógłby ewentualnie uniknąć rozstrzelania? Czy,
proszę towarzyszy sędziów, „więcej korzyści da nam jego praca, czyjego
śmierć”?
A jakież to ohydne zbrodnie popełnili ci burżuazyjni inżynierowie? Oto
one. Planowali zmniejszenie tempa rozwoju (na przykład zakładali, że
roczny wzrost produkcji ma wynosić zaledwie 20–22%, podczas gdy masy
pracujące gotowe są zapewnić 40 i 50% wzrostu). Pla-nowali zwolnienie
tempa wydobycia torfu i węgla brunatnego. Niedostatecznie szybko
roz-budowywali Zagłębie Kuźnieckie. Wykorzystywali spory
techniczno–ekonomiczne (czy zaopatrywać Zagłębie Donieckie w
elektryczność z Zapory Dnieprowskiej? Czy budować supermagistralę
Moskwa–Zagłębie Donieckie?) dla opóźniania decyzji dotyczących ważnych
problemów. (Inżynierowie sobie dyskutują, a tymczasem robota stoi!)
Hamowali rozpatrzenie technicznych projektów (nie zatwierdzali ich bez
namysłu). W swoich wykładach o wytrzymałości materiałów dawali wyraz
antysowieckim tendencjom. Wprowadzali przestarzałe maszyny. Zamrażali
kapitały (ładowali je w kosztowne i wymagające czasu konstrukcje).
Przeprowadzali zbędne (!) remonty. Źle wykorzystywaji metal (asortyment
gatunków żelaza był niezupełny). Wytwarzali dysproporcje między
oddziałami fabrycznymi, między zapasami
Proces „Prompartii”, str. 488. surowca i możliwościami jego przerobu
(przejawiało to się zwłaszcza w przemyśle włókienniczym, gdzie
wybudowali o jedną–dwie fabryki więcej, niż wymagał tego aktualny zbiór
bawełny). Dalej – przeskakiwali od planów minimalistycznych do planów
maksymalistycznych. Zaczęło się też wyraźnie szkodnicze przyśpieszone
rozbudowanie pechowego przemysłu włókienniczego. I najważniejsze:
planowali (ale ani razu i nigdzie nie doszło do realizacji) akty
dywersji w energetyce. W ten sposób szkodnictwo nie sprowadzało się do
łamania, czy psucia mechanizmów – tylko wkraczało w dziedzinę planowania
i organizacji, co powinno było doprowadzić do ogólnego kryzysu i nawet
paraliżu ekonomicznego w 1930 roku! Nie doszło zaś do tego jedynie
dzięki kontrzobowiązaniom mas w dziedzinie produkcji i jej wyników
finansowych (podwojenie cyfr!).
– Ejże, ejże... – już słyszę.sceptyczny głos czytelnika.
Jak to? Jeszcze wam tego mało? Ale jeżeli na rozprawie każdy z tych
punktów powtórzymy i przemiędlimy po pięciokroć, po ośmiokroć – to może
już nie będzie za mało?
– Ejże, ejże – kręci wciąż głową czytelnik lat 60. – a czy przyczyną
tego wszystkiego nie mogły być właśnie te kontrzobowiązania produkcyjne
i finansowe? Zawsze wyniknie dysproporcja, jeżeli na jakimś zeT braniu
związkowym, bez uzgodnienia z Gosplanem, można będzie dowolnie
przekabacić wszystkie proporcje.
O, jaki gorzki jest chleb prokuratorski! Przecież postanowiono tym razem
publikować każde słowo! To znaczy, że inżynierowie też to będą czytać.
Słowo się rzekło – kobyłka u płotu! I Krylenko nieustraszenie zabiera
się do roztrząsari i pytań dotyczących technicznych szczegółów! I całe
kolumny, i dodatkowe stronice ogromnych gazet wypełniają się petitem
specjalistycznych detali. Liczy się na to, że czytelnik od tego
zgłupieje, że nie starczy na to ani wolnych wieczorów, ani dnia
wychodnego, że nie zechce czytać wszystkiego, lecz zadowoli się tylko
refrenami, powtarzającymi się co kilka akapitów: szkod-nicy! szkodnicy!
szkodnicy!
A jeżeli jednak–zacznie czytać? I jeszcze wszystko po kolei?
Przekona się wtedy, przebijając się przez nudne samooskarżenia,
wymyślone bardzo niemądrze i niezręcznie, że łubiański dusiciel nie dó
swojej roboty się zabrał, że nie daje rady, że wymyka się z grubej pętli
skrzydlata i silna myśl XX wieku. Aresztanci – są tu, w kajdanach,
pokorni, pognębieni, ale lotna myśl zdołała się wymknąć. Nawet skołczałe
ze strachu, znużone języki podsądnych potrafią powiedzieć nam i nazwać
po imieniu wszystko.
Oto w jakich warunkach musieli oni pracować. Kalinnikow: „U nas przecież
zrodziła się nieufność do techniki”. Łariczew: „Czyśmy tego chcieli, czy
nie, ale musieliśmy wydobyć te 42 miliony ton ropy naftowej (to znaczy,
że otrzymali taki rozkaz z góry)... Ale wszystko jedno, 42 milionów ton
ropy nie można wydobyć pod żadnym pozorem10”.
W cęgach dwóch takich niemożności tłukła się cała praca nieszczęsnego
pokolenia naszych inżynierów. Instytut Techniki Cieplnej chlubi się
efektami najważniejszej z jego prac badawczych – uległ bardzo znacznemu
zwiększeniu współczynnik wykorzystania paliwa; dzięki temu do planu
perspektywicznego można było wstawić mniejsze cyfry dotyczące przyszłego
zapotrzebowania i wydobycia ropy i węgla – TO ZNACZY ŻE SZKODZILI,
zaniżając cyfry bilansu paliwowego! – W planie rozwoju transportu
przewidziano zaopatrzenie wszystkich wagonów w urządzenia do sprzęgania
automatycznego – A WIĘC SZKODNICTWO! zamrożenie kapitału! (Bo przecież
sprzęganie automatyczne dopiero po dłuższym czasie upowszechni się i
opłaci, a my chcemy mieć efekty już jutro!) – Żeby lepiej wykorzystać
jednotorowe szlaki kolejowe, postanowiono powiększyć wymiary parowozów i
wagonów. A więc modernizacja? Nie, SZKODNICTWO! – bo przecież trzeba
będzie wy-dać jakieś sumy na wzmocnienie mostów i torowisk! – Fedotow
wyprowadził taki wniosek z poważnej ekonomicznej analizy faktu, że w
Ameryce tani jest kapitał, droga zaś robocizna: nic nam teraz nie da
zakup drogich amerykańskich urządzeń konwejerowych, w ciągu
naj-bliższych dziesięciu lat lepiej nam się opłaci kupować tanio mniej
doskonałe maszyny angielskie, zatrudniając przy nich większą ilość
robotników, bo po dziesięciu latach tak czy owak maszynę trzeba będzie
zmienić, choćby była nie wiem jaka, a wtedy będziemy już mogli kupić te
droższe. To SZKODNICTWO – toć udając oszczędnego, ten facet nie chce
żeby sowiecki przemysł rozporządzał najnowocześniejszymi maszynami? –
Zaczęto budować nowe fabryki z żelazobetonu, stosując go zamiast
tańszegos zwyczajnego betonu i wyjaśniając, że za sto lat będą one
jeszcze jak znalazł – no to przecież SZKODNICTWO! zamrożenie kapitałów!
zamrożenie deficytowej armatury! (Chciano ją może zachować do wyrobu
sztucznych zębów?).
Siedząc na ławie oskarżonych Fedotow chętnie idzie na ustępstwa: –
oczywiście, jeżeli dzisiaj liczy się każda kopiejka, to możecie to uznać
za szkodnictwo. Anglicy powiadają: nie jestem tak bogaty, żeby kupować
tanie rzeczy...
10 Proces „Prompartii”, str. 325.
Próbuje łagodnie wyjaśnić twardogłowemu oskarżycielowi:
– Każde teoretyczne podejście prowadzi do ustalenia norm, które w końcu
okazują się (będą uznane za takie!) szkodliwymi11...
No jak tu jeszcze jaśniej może wypowiedzieć się zastraszony podsądny?...
To, co dla nas jest teorią – to dla was – jest szkodnictwem! Przecież wy
chcecie wszystko mieć już dzisiaj, zupełnie nie myśląc o dniu
jutrzejszym...
Stary Fedotow próbuje wyjaśnić, gdzie przepadają setki tysięcy i miliony
rubli, którymi się okupuje dziki pośpiech pięciolatki: bawełna nie jest
już sortowana tam, gdzie się ją zbiera, tak żeby każda fabryka dostawała
ten gatunek, który odpowiada jej profilowi, tylko wysyłają surowiec
bezładnie, jak leci. Ale prokurator nie słucha! Z kamiennym, tępym
uporem dziesięć razy w ciągu procesu wciąż wraca, wraca i wraca do
innej, bardziej spektakularnej, z dziecinnych klocków ułożonej kwestii:
dlaczego zaczęli budować „fabryki–pałace” – o wysokich kondygnacjach,
szerokich korytarzach, ze zbyt wydajną wentylacją? Czy to nie wyraźne
szkodnictwo? Przecież to bezpowrotne zamrożenie kapitału?! Wyjaśniają mu
burżu-azyjni szkodnicy, że Ludowy Komisariat Pracy chciał w kraju
proletariatu budować pomieszczenia dla robotników przestronne, ze
świeżym powietrzem (to znaczy, że w Komisariacie Pracy też są szkodnicy,
zaprotokołować!). Że lekarze żądali kondygnacji wysokich na dziewięć
metrów, Fedotow obniżył do 6 metrów – a dlaczego nie do 5? Proszę, macie
szkodnictwo! (A gdyby obniżył do 4,5 – to byłby już przykład szkodnictwa
bezczelnego: chciałby może, żeby wolni, sowieccy robotnicy pracowali w
koszmarnych warunkach kapitalistycznej fabryki). Tłumaczą Krylence, że w
stosunku do ogólnych kosztów fabryki wraz z wyposażeniem chodzi tu w
ogóle tylko o 3% całej sumy – otóż nie, on znowu, znowu i znowu wraca do
tej wysokości kondygnacji! I jeszcze–jak śmieli instalować takie potężne
wentylatory? Bo brali pod uwagę najgorętsze dni lata... A dlaczego
najgorętsze? W te najgorętsze dni niechby nawet robotnik trochę się
spocił!
A tymczasem: „dysproporcje były w tych warunkach naturalne...
Niedołęstwo organizacyjne spowodowało je jeszcze przed pojawieniem się
na widowni „inżynierskiego centrum” (Czarnowski)12. „Żadne akty
szkodnictwa nie są potrzebne... wystarczy postępować według przepisu – a
wszystko stanie się samo przez się13”. (Ten sam Czarnow–
„Proces „Prompartii”, sir. 365.
la Str. 204.
11 Str. 202. ski). Nie sposób wyrazić się jaśniej! I to po tylu
miesiącach Łubianki – i z ławy oskarżonych. Wystarczy według przepisu
(to znaczy według wskazań niedołężnych zwierzchników) – a niedorzeczny
plan sam się podkopie. – Oto ich całe szkodnictwo: „mieliśmy możliwość
wyprodukować, powiedzmy, 1000 ton, a powinniśmy byli (to znaczy –
zgodnie z głupim planem)– dać 3000 i nie postaraliśmy się, aby ta ilość
została wyprodukowana”.
Jak na oficjalny, przejrzany i wypucowany stenogram tych lat – to nie
jest mało, przyznajcie.
Po wielokroć doprowadza Krylenko swoich aktorów do akcentów znużenia –
bo muszą mleć ozorem bzdurę za bzdurą, bo muszą wstydzić się za swojego
dramaturga, ale trzeba dalej grać dla kawałka życia.
Krylenko: – Więc zgadzacie się?
Fedotow: – Zgadzam się... chociaż właściwie nie sądzę14...
Krylenko: – Więc potwierdzacie?
Fedotow: – Właściwie... W pewnej mierze... W ogólnych zarysach...
owszem15.
Inżynierowie (mowa o tych, którzy są jeszcze na wolności, jeszcze nie
aresztowani, o tych, którzy powinni teraz rześko pracować po osmarowaniu
przez sąd całej ich warstwy) – nie mają wyjścia. Każde wyjście jest złe.
Źle jest mówić tak, źle jest mówić n i e. Iść naprzód jest źle i cofać
się – źle. Gdy się spieszyli – to pośpiech był szkodnictwem, gdy
pracowali bez pośpiechu – to szkodzili przez opóźnianie – to opóźniali
umyślnie rozwój, to był sabotaż; gdy poddawali się kaprysom czyjejś
fantazji – to szkodzili przez tworzenie dysproporcji. Remont,
modernizacja, kapitalne prace przygotowawcze – to było zamrażanie
kapitałów; gorączkowa praca aż do zużycia urządzeń – to była dywersja!
(Przy tym funkcjonariusze śledczy wszystkiego tego dowiedzą się od nich
samych w znany sposób: bezsenność – karcer – a teraz sami przytoczcie tu
nam przekonywające przykłady waszej szkodliwej działalności).
– Jakiś wymowny przykład! Dajcie wymowny przykład waszego szkodnictwa! –
poszturchuje podsądnych niecierpliwy Krylenko.
(Dadzą, oj dadzą warn wymowne przykłady! Ktoś przecież niedługo już
napisze historię techniki tych lat! Przytoczy warn wszystkie przykłady i
kontrprzykłady. Da należną ocenę wszystkich konwulsji waszej
epileptycznej pięciolatki „w cztery lata”. Dowiemy się wtedy ile
14 Str. 425.
15 Str. 356. dobra narodowego i sił poszło na marne. Dowiemy się, jak
wszystkie najlepsze projekty postały utrącone, wykonano zaś – najgorsze
i w najgorszy z możliwych sposobów. No, ale skoro hunwejbini dyrygują
diamentowymi inżynierami – to co może z tego wyjść dobrego?
Dyletancientuzjaści narobili jeszcze więcej nieszczęść niż tępe
naczałstwo.
Wdawać się w szczegóły? – to może się okazać niezbyt wygodne. Im
bardziej człowiek się wgłębia, tym jakoś trudniej znaleźć zbrodnie godne
rozstrzelania.
Ale chwileczkę, toż to jeszcze nie wszystko! Jeszcze nie było mowy o
najważniejszych przestępstwach! Tu je macie, tu są, wyłożone
przystępnie, zrozumiałe nawet dla analfabetów!! Prompartia: 1)
przygotowywała interwencję; 2) była na żołdzie imperialistów; 3)
prowadziła działalność szpiegowską; 4) rozdzielała teki przyszłego
gabinetu ministrów.
No ijuż! I wszystkie usta – jak zasznurowane. I wszyscy – co chcieli
protestować – opuścili głowy. I słychać tylko szurgot przeciągających
demonstracji i ryk za oknami: „ŚMIERĆ! ŚMIERĆ! ŚMIERĆ!”.
Może jakieś szczegóły? – A na co komu szczegóły?... No, wszystkim
kierował francuski sztab generalny. Bo wszak Francja nie ma swoich
kłopotów, ani trudności, ani walki międzypartyjnej, wystarczy gwizdnąć –
i już kroczą dywizje, żeby rozpocząć interwencję! Z początku wyznaczyli
ją na rok 1928. Ale jakoś nie potrafili się dogadać, brak było
koordynacji. W porządku, odroczyli ją do 1930 roku. Znów czegoś tam nie
uzgodnili. Dobra, niech będzie 1931. Mówiąc ściślej – Francja sama nie
będzie walczyć, tylko ma zabrać sobie (tytułem zapłaty za ogólną
organizację) część Ukrainy na zachód od Dniepru.
Anglia tym bardziej nie będzie walczyć sama, ale obiecuje posłać na
postrach swoją flotę na morza – Czarne i Bałtyckie (ma za to dostać
kaukaską naftę). Wojować zaś miało przede wszystkim – 100.000 emigrantów
(dawno już się rozproszyli, rozjechali, ale też wystarczy gwizdnąć, a w
te pędy się zgromadzą). Następnie – Polska (też ma dostać pół Ukrainy).
Rumunia (znane są jej olśniewające przewagi w I wojnie światowej).
Łotwa! I Estonia! (te dwa maje kraje chętnie zapomną o kłoptach swoich
młodych systemów państwowych, żeby hurmą rzucić się w wir wojny). Ale
jeszcze straszniejszy jest wybór kierunku głównego natarcia. Jak to, już
jest znany? A tak! Atak wyjdzie z Besarabii i dalej, w oparciu o prawy
brzeg Dniepru – prościutko na Moskwę16!
16 Kto też narysował tę strzałkę Kryłence na pudełku papierosów? Czy aby
nie ten, co obmyślił całą naszą koncepcję obrony przed 1941 rokiem? I w
tej fatalnej chwili wszystkie trasy kolejowe... zostaną wysadzone w
powietrze?? – nie, zostaną zatkane przez korki! I we wszystkich
elektrowniach Prompartia też wykręci korki i cały Związek Sowiecki
pogrąży się w ciemnościach, i wszystkie maszyny staną, w tym również –
tkackie! rozszaleje się dywersja. (Uwaga, podsądni. Metody dywersji
opisać dopiero na rozprawie przy drzwiach zamkniętych! Nie wymieniać
fabryk! Nie wymieniać miejscowości! Nie wymieniać nazwisk – ani
cudzoziemców, ani naszych rodaków!). Dodajcie do tego śmiertelny cios,
który w tym czasie zostanie zadany przemysłowi włókienniczemu! Weźcie
nadto pod uwagę, że dwie–trzy fabryki włókiennicze budowane są w
dywersyjny sposób na Białorusi po to, aby służyły za punkty oparcia dla
i n t e r w e n t ó w17! Mając już te zakłady włókiennicze, interwenci
bez żadnej litości uderzą na Moskwę! Ale najbardziej zdradziecka intryga
na tym polega, że ci szkodnicy chcieli (tylko nie zdążyli) osuszyć
kubańskie moczary, poleskie bagna i trzęsawiska koło jeziora Ilmeń
(Wyszyński zabrania wymieniania ścisłych nazw geograficznych, ale jeden
ze świadków się wygadał) – i wówczas przed interwentami staną otworem
najkrótsze szlaki, dzięki czemu, nie przemoczywszy nóg, ani końskich
kopyt, zdołają dotrzeć do Moskwy. (Bo i dlaczego Tatarzy mieli takie
trudności? Dlaczego Napoleon ani rusz nie mógł Moskwy znaleźć? Wszystko
przez te poleskie oraz ilmeńskie moczary. A gdy zostaną osuszone – zaraz
białokamienna stolica zostanie bez osłony!). A jeszcze, jeszcze trzeba
dodać, że pod pozorem budowy tartaków zostały skonstruowane (nie
wskazywać miejscowości – to tajemnica!) hangary, żeby samoloty
interwentów nie mokły na deszczu, tylko miały gdzie się schronić.
Zostały też pobudowane (nie wymieniać miejscowości!) pomieszczę n–i a
dla interwentów! (Gdzie też kwaterowali bezdomni okupanci w trakcie
wszystkich wojen przeszłości?). Wszystkie instrukcje na ten temat
otrzymywali podsądni od zagadkowych cudzoziemców K. i R. (nie wymieniać
nazwisk w żadnym wypadku! Nie mówić nawet o jakie państwa cho–’ dzi18!).
A ostatnio przystąpili wręcz do „przygotowania aktów zdrady w
poszczególnych jednostkach Armii Czerwonej (nie wymieniać rodzaju wojsk!
Nie wymieniać jednostek! Nie podawać nazwisk!). Żadnego z tych planów
nie zdołali, co prawda, wykonać, ale za to mieli zamiai (też tego nie
wykonali) w jakiejś centralnej instytucji wojskowej zorganizować komórkę
specjalistów od zagadnień finansowych, złożoną
17 Proces „Prompartii”, str. 356, ani myśleli o żartach.
18 Str. 409. z byłych oficerów białej armii. (Ach, białej armii?
Zaprotokołujcie, przeprowadzić areszty!). Komórki antysowiecko
nastawionch studentów... (Studentów? – zaprotokołować, wyaresztować).
(A zresztą, uważać na zakrętach. Żeby tylko masy pracujące nie wpadły w
rozpacz, że teraz wszystko stracone, że sowieckie władze zdążyły
wszystko przegapić. Naświetla się więc także tę stronę kwestii: chęci
mieli duże ale zrobili niewiele! Ani jedna gałąź przemysłu nie poniosła
poważniejszych strat!).
Dlaczego jednak w końcu nie doszło do interwencji? Z różnych
skomplikowanych przyczyn. To Poincare przegrał we Francji wybory, to
znów nasi emigranci–przemysłowcy doszli do wniosku, że ich dawne
przedsiębiorstwa jeszcze niewystarczająco dobrze zostały zrekonstruowane
przez bolszewików – i że bolszewicy powinni jeszcze trochę nad nimi
popracować! No i z tą Polską, czy z Rumunią nijak nie mogli się dogadać.
W porządku, interwencji nie było, ale Prompartia przecież była! Czy
słyszycie ten szurgot? Słyszycie krzyki ludzi pracy: „ŚMIERĆ! ŚMIERĆ!
ŚMIERĆ!”. To kroczą „ci, którzy w przypadku wojny będą musieli swoim
życiem, swoimi wyrzeczeniami i cierpieniami płacić za knowania tych
osobników19.
(I rzeczywiście, jakbyś zgadł: właśnie swoim życiem, swoimi
wyrzeczeniami i cierpieniami zapłacą w 1941 roku ci łatwowierni
demonstranci za knowania TYCH OSOBNIKÓW! Ale twój palec, prokuratorze?
Kogo wskazuje twój palec?).
A teraz – dlaczego nazywa się to Prompartia, „Promyszliennaja partia”,
partia przemysłu? Dlaczego – partia, nie zaś Centrum
Inżynieryjno–Techniczne? Przecież przyzwyczailiśmy się, że ma być
Centrum!
Było również Centrum, owszem. Ale postanowili przekształcić się w
Partię. To solidniejsze. W ten sposób łatwiej będzie walczyć o teki w
przyszłym rządzie. To „mobilizuje masy inżynierów i techników, do walki
o władzę”. A z kim tu walczyć? A – z innymi partiami! W pierwszym
rzędzie – z TKP, z Chłopską Partią Pracy, przecież mają 200.000
członków! Po drugie – z partią mienszewicką! A Centrum? Właśnie te trzy
partie powinny były razem tworzyć Zjednoczone Centrum. Ale GPU je
rozbiło. No i dobrze, że rozbito nas do szczętu! (Podsądni są bardzo
radzi).
(Stalinowi pochlebia myśl, że rozbił jeszcze trzy partie! A trzy
„centra” niewiele by mu sławy przysporzyły!).
„Proces Prompartii”, z przemówienia Krylenki, str. 437.
A skoro już jest partia – to musi być KC, tak jest, własny KC! Co
prawda, żadnych konferencji, żadnych wyborów nie było ani razu. Kto
chciał, tego przyjmowano, razem było ich pięciu. Jeden drugiemu
ustępował miejsca. I stanowisko prezesa też jeden drugiemu chciał
odstąpić. Nie odbywały się również posiedzenia – ani KC (nikt sobie nie
przypomina, prócz Ramzina, on pamięta wszystko i wymieni po kolei!), ani
grup specjalistycznych. Dziwna jakaś pustka... Czarnowski: „Toć formalne
utworzenie Prompartii nie miało miejsca”, a ilu było członków? Łariczew:
„Ewidencja członków była trudna, nie znaliśmy dokładnej ilości”. A w
jaki sposób prowadziliście szkodniczą działalność? Jak przekazywaliście
dyrektywy? Tak jakoś, jak człowiek kogoś spotkał w biurze – to
przekazywał mu to i owo ustnie. A dalej to już każdy szkodził, zależnie
od stopnia uświadomienia. (No, Ramzin z całą stanowczością wymienia
liczbę dwóch tysięcy członków. Gdzie są dwa tysiące, tam aresztuje się
pięć. W ogóle zaś w Związku Sowieckim – według danych sądu – jest 30–40
tys. inżynierów. To znaczy, że co siódmy pójdzie za kraty, a sześciu się
nastraszy). – A kontakty z Chłopską Partią Pracy? A no tak, spotka się
kogoś czasem w Gosplanie, albo w Komitecie Gospodarki Narodowej i tam
się „planuje systematyczne akty wymierzone przeciw komunistom
wiej-skim”...
Gdzieśmy to już widzieli? Ba – w ”Aidzie”. Radames wyrusza na wojnę,
grzmi orkiestra, stoi ośmiu wojowników w szyszakach i z włóczniami, a
dwa tysiące dorysowano na tylnym horyzoncie.
Tak samo jest z Prompartią.
Ale nie szkodzi, akcja się toczy, tak też da się zagrać! (Teraz nie chce
się nawet wierzyć, jak groźnie i serio wszystko to wtedy wyglądało, jak
nas dławiło).
A jeszcze wykuwa się na blachę przez ciągłe powtarzanie, każdy epizod
wałkuje się kilkakrotnie. Stąd wrażenie narastającego koszmaru.
Wreszcie, żeby mniej to było jałowe, podsądni nagle „zapomną” czegoś na
kopiejkę, próbują udzielić wymijającej odpowiedzi” – a wtedy od razu
„biorą ich w krzyżowy ogień pytań” i spektakl w sumie jest żywy, jak w
MCHAT–cie.
Ale w końcu Krylenko przesolił. Chciał Prompartię wychłostać z jeszcze
jednej strony – pokazując jej bazę społeczną. A że tu powinien przemówić
żywioł klasowy, że analiza gwarantuje wynik – więc pozwolił sobie
Krylenko na odstępstwo od systemu Stanisławskiego, nie rozdał ról i zdał
się na improwizację: niech tam już każdy opowie o swoim życiu, o tym,
jak odnosił się do rewolucji i jak się stoczył aż do szkodnictwa.
I to niebacznie zaprojektowane intermedium, ta jedna ludzka scena
zepsuła nagle całe 5 aktów.
Pierwsza rzecz, o której dowiadujemy się ze zdumieniem to fakt, że te
burżuazyjne rekiny, tych ośmiu inteligentów – wszyscy pochodzą z
biednych rodzin. Syn chłopa, syn obarczonego mnóstwem dzieci biuralisty,
syn rzemieślnika, syn wioskowego nauczyciela, syn domokrążcy...
Wszystkich ośmiu uczyło się za wysupłany grosz, sami zarabiali na swoje
wykształcenie i to od którego roku życia? – Od 12., 13., 14.! Jeden
dawał korepetycje, drugi pracował na kolei. Wychodzi na jaw rzecz
monstrualna: za caratu nikt nie przeszkadzał im się kształcić! Wszyscy
oni normalnie ukończyli gimnazja realne, następnie wyższe uczelnie
techniczne i zostali wybitnymi, znanymi profesorami. (Więc jak to? A nam
powtarzano, że za caratu... tylko dzieci ziemian i kapitalistów...? Bo
to mogą kłamać nasze wyrocznie?...).
A tymczasem teraz w sowieckiej epoce, inżynierowie byli w wielkim
kłopocie: prawie niemożliwością było dla nich zapewnienie wyższego
wykształcenia własnym dzieciom (przecież dzieci inteligentów – to
ostatni gatunek ludzi, przypomnijmy sobie te czasy!). Sąd nie
polemizuje. Krylenko również nie dyskutuje. (Podsądni sami dodają
skwapliwie, że gdy wziąć pod uwagę ogólne sukcesy – oczywiście nie ma to
znaczenia).
Zaczynamy po mału odróżniać poszczególnych podsądnych (do tej chwili
przemawiali oni w sposób prawie jednakowy). Granica wieku, dzieląca ich
na dwie grupy – jest zarazem miedzą osobistej przyzwoitości. Wyjaśnienia
tych, którzy mają koło sześćdziesiątki, albo i więcej – budzą
współczucie. Natomiast 43–letni Ramzin oraz Łariczew i 39–letni Oczkin
(to ten, który w 1921 roku był autorem donosu na Gławtop) są czelni i
bezwstydni i wszystkie najważniejsze zeznania dotyczące Prompartii a
także interwencji pochodzą właśnie od nich. Ramzin był człowiekiem tego
typu (biorąc pod uwagę jego nadzwyczajne i bardzo wcześnie osiągnięte
sukcesy), że cała brać inżynierska nie podawała mu ręki – ale zniósł to
jakoś! Na rozprawie zaś w pół słowa pojmuje każdą aluzję Krylenki i
odpowiedzi formułuje precyzyjnie. Całe oskarżenie wspiera się na jego
pamięci. Odznacza się taką przytomnością umysłu i dynamizmem, że mógłby
bodaj (na zlecenie GPU, rzecz jasna) prowadzić w Paryżu samodzielne
pertraktacje w sprawie interwencji. – Człowiekiem sukcesu był również
Oczkin: w wieku 29. lat już „cieszył się bezgranicznym zaufaniem Rady
Pracy i Obrony oraz Sownarkomu”.
Nie można tego powiedzieć o 62–letnim profesorze Czarnowskim: anonimowi
studenci prowadzili na niego nagonkę w gazetce ściennej; po 23 latach
wykładów został wezwany na ogólne zebranie studenckie, aby tam „zdać
sprawę ze swojej działalności”‘ (nie stawił się).
A znów profesor Kalinnikow w 1921 roku kierował ruchem otwarcie
zwalczającym władzę sowiecką! – chodziło mianowicie o strajk profesorów!
W 1921 roku profesorowie tej wyższej uczelni znów wybrali rektora
Kalinnikowa na nową kadencję, a tymczasem Komisariat Ludowy nie
zatwierdził go, nominując własnego kandydata. Ale studenci proklamowali
strajk, a profesorowie ich poparli (jeszcze przecież nie było wtedy
prawdziwych proletariackich studentów) – i przez cały rok Kalinnikow był
rektorem wbrew woli sowieckiej władzy. (Dopiero w 1922 roku ukręcono łeb
tej autonomii po fali aresztowań).
Fedotow ma 66 lat i fabrycznym inżynierem został 11 lat przed powstaniem
Rosyjskiej Partii Socjal–Demokratycznej. Pracował we wszystkich
przędzalniach i tkalniach Rosji (jaką nienawiść budzą tacy ludzie, jak
bardzo chciałoby się najprędzej ich pozbyć!). W 1905 roku zrezygnował ze
stanowiska dyrektora zakładów Morozowa, wzgardził wysokim uposażeniem –
bo wolał wziąć udział w ”czerwonym pogrzebie”, wolał odprowadzić na
cmentarz trumny robotników, których zastrzelili Kozacy. Teraz jest
schorowany, niedowidzi, wieczorami nie mógł już wychodzić z domu, nawet
do teatru.
I to ci ludzi chcieli sprowadzić na kraj interwencję? – chaos
gospodarczy?
Czarnowski przez wiele lat z rzędu nie miał ani jednego wolnego
wieczoru, tak zajęty był wykładaniem i studiami nad nowymi dyscyplinami
naukowymi (organizacja produkcji, naukowe zasady racjonalizacji).
Ówczesnych inżynierów–profesorów zapamiętałem z dzieciństwa, tacy
właśnie byli: wieczorami nachodzili ich doktoranci, projektanci,
aspiranci, wracali do swoich domów rodzinnych dopiero o 11 wieczór.
Przecież w całym kraju jest ich tylko 30.000, a tu zaczyna się
pięciolatka, toć są rozrywani!
I ci ludzie chcieli sprowadzić kryzys? i szpiegowali dla miłego grosza?
Jedną rzecz uczciwą powiedział Ramzin na rozprawie: „szkodnictwo jest
czymś z gruntu obcym najgłębszej istocie fachu inżynierskiego”.
W ciągu całego procesu Krylenko każe podsądnym poniżać się i sumitować,
że są „ignorantami”, „analfabetami” w polityce. Bo wszak polityka – to
coś znacznie trudniejszego i ważniejszego niż jakaś tam metalurgia albo
konstrukcja turbin! Tu nic pomoże ci ani głowa, ani wykształcenie. Nie,
proszę lepiej powiedzieć jak odnieśliście się do zwycięstwa
Październikowej rewolucji? – Sceptycznie. – To znaczy – z wrogością?
Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Dopieka im Krylenko swoimi teoretycznymi pytaniami – i zwykłe ludzkie
lapsusy, momenty, w których aktor wypada z roli pozwalają nam nagle
zobaczyć prawdę, zorientować się O CO WŁAŚCIWIE CHODZIŁO, z jakiej
kropli wydmuchano tę banię.
Pierwszą rzeczą, która inżynierów uderzyła po przewrocie październikowym
była ruina. (I rzeczywiście wiele lat nie było nic, prócz ruiny).
Następnie rzeczą, którą zobaczyli, była likwidacja swobód obywatelskich.
(I swobód tych nigdy już nie przywrócono). Jak mogli inżynierowie
aprobować bez zastrzeżeń dyktaturę robotników – podporządkowanych im,
mniej wykwalifikowanych wykonawców, nie mogących ogarnąć myślą ani
fizycznych, ani ekonomicznych praw produkcji – ale którzy zajęli oto
najważniejsze stanowiska, aby kierować inżynierami? Dlaczego nie powinni
byli inżynierowie uważać za bardziej naturalną takiej konstrukcji
społeczeństwa, przy jakiej na jego czele staliby ci, którzy potrafiliby
rozsądnie pokierować jego czynnościami? (I czy dzisiaj – pomijając tylko
sprawę moralnego kierownictwa – czy nie do tego zmierza cała cybernetyka
społeczna? Czy zawodowi politycy nie są tylko wrzodami na karku
społeczeństwa, przeszkadzającymi mu swobodnie kręcić głową i poruszać;
rękoma?). I czemu to inżynierowie nie powinni mieć politycznych
poglądów? Przecież polityka – to nawet nie jakaś szczególna dyscyplina
naukowa, tylko dziedzina empirii, nie dająca się spenetrować z pomocą
żadnej aparatury matematycznej, a nadto jeszcze podporządkowana
egoizmowi ludzkiemu i ślepym namiętnościom. (Nawet na rozprawie tak
powie Czarnowski: „Polityka powinna jednak w pewnym stopniu korzystać ze
wskazań techniki”).
Dziki impet komunizmu wojennego’mógł tylko odstręczać inżynie–, rów,
inżynier nie może brać udziału w operacjach bezmyślnych – i oto aż do
roku 1920 większość z nich oddaje się bezczynności, chociaż bieduje na
modłę jaskiniową. Zaczyna się NEP – i inżynierowie z chęcią przystępują
do pracy: NEP uznali oni za objaw świadczący, że władza poszła po rozum
do głowy. Ale niestety, to już nie dawne czasy i warunki: stan
inżynierski uznany jest nie tylko za warstwę socjalnie podejrzaną, nie
mającą nawet prawa do kształcenia własnych dzieci, ten stan nie tylko
wynagradzany jest w sposób zupełnie nieproporcjonalny w stosunku do jego
roli w produkcji, ale – wymagając od inżynierów sukcesów produkcyjnych i
utrzymania dyscypliny produkcji – pozbawiono ich prawa egzekwowania tej
dyscypliny. Teraz każdy robotnik może nie tylko nic wykonać
rozporządzenia inżyniera, ale może bezkarnie go obrażać, a nawet
uderzyć, przy tym – jako przedstawiciel klasy rządzącej robotnik w
takich razach zawsze MA RACJĘ.
Krylenko oponuje: – A pamiętacie proces Oldenborgera? (to znaczy –
jakeśmy to go bronili).
Fedotow: – Owszem. Aby zwrócić uwagę na sytuację inżynierów, trzeba było
dopiero stracić życie.
Krylenko (z rozczarowaniem): – Problem nie tak się przedstawiał.
Fedotow: – On umarł – i nie on jeden zginął. Oldenborger zginął z
własnej ręki, a wielu innych zabito20.
Krylenko milczy. Więc to prawda. (Zajrzyjcie jeszcze raz do sprawy
Oldenborgera, wyobraźcie sobie tę nagonkę i ten końcowy akcent: „wielu
innych zabito”).
Tak więc, inżynier winien jest wszystkiemu już wtedy, gdy nie ponosi
jeszcze żadnej winy! A jeżeli zdarzy mu się gdzieś omyłka, przecież jest
tylko człowiekiem – to go rozszarpią, jeżeli koledzy nie zatuszują
sprawy. Bo o n i potrafią docenić szczerość?... Czy w ten sposób
inżynierowie czasem nie czują się zmuszeni do okłamywania partyjnej
zwierzchności?
Aby odzyskać autorytet i prestiż stan inżynierski rzeczywiście musi
robić użytek z solidarności. Ci ludzie muszą sobie wzajemnie pomagać –
bo wszystkim grozi to samo. Ale dla takiego zjednoczenia nie potrzebne
są żadne konferencje, ani żadne legitymacje członkowskie. Jak to zawsze
bywa wśród rozumnych i przyzwyczajonych do ścisłego myślenia ludzi,
porozumienie wzajemne da się osiągnąć z pomocą niewielu cichych, a nawet
przelotnie rzuconych słów, głosowania tu zupełnie nie są potrzebne.
Tylko ograniczone umysły czują potrzebę rezolucji i partyjnej pałki.
(Tego właśnie w żaden sposób nie zrozumie ani Stalin, ani oficerowie
śledczy, ani nikt z tej kompanii! Nie znają stosunków międzyludzkich
tego typu, czegoś podobnego nie widzieli nigdy w dziejach partii!). Ta
jedność zresztą dawno już istnieje wśród rosyjskich inżynierów, żyjących
w ogromnym, ciemnym kraju zarozumiałych sobiepanów, wytrzymała już próbę
kilku dziesięcioleci – ale podpadła naszej władzy, która się jej zlękła.
A tu nadchodzi rok 1927 – gdzież podział się rozsądny pragmatyzm NEP–u!
– okazało się wręcz, że cały NEP był cynicznym oszustwem. Wysuwane są
bałamutne, nierealne plany superskoku industrialnego, ogłaszane są
niedorzeczne plany i zadania. Co w tych warunkach może przedsięwziąć
kolektywny mózg – inżynierska elita Gosplanu
„Prompartia”, str. 228. i Wszechzwiązkowego Komitetu Gospodarki
Narodowej?! Ma skapitulować przed obłędem? Może usunąć się na bok? Dla
nich osobiście to nie jest groźne, na papierze można napisać dowolne
cyfry – ale „nasi towarzysze, wykonawcy praktyczni, nie będą mogli
później podołać tym zadaniom”. To znaczy, że trzeba postarać się te
plany utemperować, poddać je rozsądnej regulacji, a najbardziej
przesadne projekty w ogóle wyeliminować. Stworzyć coś w rodzaju
własnego, fachowego Gosplanu dla korygowania głupstw narzuconych przez
szefów – a najśmieszniejsze, że to w ich interesie! W interesie całego
przemysłu i całego ludu: zawsze ktoś będzie próbował zwekslować w bok
rujnujące decyzje i podnieść z ziemi rozbryzgane i rozsypane miliony.
Wśród powszechnych krzyków o ilość, nawoływań do wykonania i
przekroczenia planów – trzeba bić się o j a k o ś ć, bo to dusza
techniki”. I tak trzeba wychowywać studentów.
Oto macie cienką, zwiewną tkaninę prawdy. Tak, jak to było.
Ale powiedzieć to na głos w 1930 roku? – To już równało się
rozstrzelaniu!
A dla rozwścieczonego tłumu – to zbyt blade, nie bije w oczy!
I dlatego milczą i zbawienną dla kraju zmowę inżynierów trzeba mleć na
grubą kaszę interwencji i szkodnictwa.
Tak w formie wtrętu ukazała nam się nagle bezcielesna – i bezowocna! –
świadomość prawdy. Reżyserska robota rozłaziła się w palcach. Już
wyrwało się Fedotowowi zdanie o bezsennych nocach(!) w czasie
ośmiomiesięcznego siedzenia; o jakimś wybitnym eksponencie GPU, który
uścisnął mu rękę (?) niedawno (a więc istniała jakaś umowa? zagraj-cie
tylko swoje role, a GPU dotrzyma swojej obietnicy?). Ale już nawet
świadkowie, chociaż role mają o wiele mniejsze, też zaczynają się sypać.
Krylenko: – Więc braliście udział w zebraniach tej grupy?
Świadek Kirpotenko: – Dwa, trzy razy, kiedy mowa była o problemie
interwencji.
Właśnie tego potrzeba! Krylenko (tonem zachęty): – Mówcie dalej!
Kirpotenko (pauza): – Prócz tego nic mi nie jest wiadome.
Krylenko zachęca, upomina.
Kirpotenko (całkiem otępiały): – Prócz tej interwencji, to nic mi więcej
nie wiadomo21.
„Prompartia”, str. 354.
A przy konfrontacji z Kuprijanowem myli nawet fakty. Krylenko sierdzi
się i krzyczy na niepojętnych aresztantów:
– To trzeba się postarać, żeby odpowiedzi były zgodn e22!
Ale w czasie przerwy, za kulisami, wszystko znów zostało podciągnięte do
należnego standardu. Wszyscy podsądni – znów jak na sznurkach i każdy
czeka tylko na pociągnięcie. I Krylenko szarpie od razu sznurki
wszystich ośmiu: przemysłowcy–emigranci opublikowali, wyobraźcie sobie,
artykuł, że żadnych pertraktacji z Ramzinem i Łariczewem nie prowadzili
– i żadnej „Prompartii” nie znają, zeznania zaś podsądnych uważają za
najprawdopodobniej wymuszone przy pomocy tortur. No i co wy na to
powiecie?...
Boże! Jak oburzeni są podsądni! Na wyprzódki proszą o głos! Gdzie się
podział ten znużony spokój, z którym przed kilkoma dniami upokarzali oni
samych siebie i swoich towarzyszy. Nie mogą wprost pohamować wrzącego
gniewu, który budzą w nich emigranci! Płoną chęcią napisania
oświadczenia do gazet – kolektywnego listu podsądnych w obronie metod
GPU! (No, czy to nie klejnot, nie brylant?). Ramzin: „Że nie byliśmy
poddawani żadnym torturom i mękom – tego wystarczającym dowodem jest
nasza obecność tutaj!” (a cóż są warte tortury, których skutki widać
potem na rozprawie!). Fedotow: „Aresztowanie przyniosło pożytek nie mnie
jednemu... Ja nawet lepiej czuję się w więzieniu, niż na wolności”.
Oczkin: „Ja też, ja też!”.
To po prostu wspaniałomyślność każe Krylence i Wyszyńskiemu zrezygnować
z tego dzieła zbiorowego. A przecież tamci by podpisali! Podpisaliby!
Ale może jeszcze został jakiś cień podejrzenia? Towarzysz Krylenko
rozproszy go blaskiem swojej logiki: „Gdyby przypuścić choćby na
sekundę, że ci ludzie, mówią nieprawdę – to czym wytłumaczyć, ż e
właśnie oni zostali aresztowanii dlaczego nagle ci ludzie złożyli takie
zeznania23?
Co za potęga myśli! – W ciągu tysięcy lat oskarżyciele nie ośmielali się
twierdzić, że sam fakt aresztowania jest już dowodem winy! Jeżeli
podsądni są niewinni – to dlaczego ich miano aresztować? Skoro zaś j są
już aresztowani – to znaczy, że są winni!
No i rzeczywiście: DLACZEGO BY MIELI SKŁADAĆ TAKIE ZEZNANIA?
Str. 358.
Str. 452.
„Kwestię tortur możemy odrzucić!... ale postawmy pytanie psychologiczne:
dlaczego więc przyznają się do winy? A ja na to odpowiem pytaniem: a co
im innego zostało24?”.
No, jakie to słuszne! Jak psychologicznie trafne! Kto był gościem tej
instytucji, niech wspomni: cóż innego człowiekowi zostało?...
(Iwanow–Razumnik pisze25, że w 1938 roku siedział z Krylenką w jednej
celi, w Butyrkach, i że Krylenko musiał leżeć na ziemi, pod narami.
Bardzo dobrze to sobie wyobrażam (sam tam wpełzałem): nary są tam tak
niskie, że tylko po indiańsku można wpełznąć pod nie po brudnej,
asfaltowej podłodze, ale nowicjusz z początku w żaden sposób nie może
tej sztuki opanować i gramoli się na czworakach. Głowę udaje mu się tam
wsunąć, ale wypięty zad przeszkadza i zostaje na zewnątrz. Myślę, że
prokuratorowi naczelnemu było szczególnie trudno się przyzwyczaić i że
jego – niewychudły jeszcze – tyłek długo tak sterczał ku chwale
sowieckiego sądownictwa. Człowiek ze mnie grzeszny, nie bez złośliwej
satysfakcji wyobrażam sobie ten zaklinowany tyłek i przy całym długim
opisywaniu tych wszystkich procesów ten obraz jakoś przywraca mi
spokój).
Nie dość na tym – ciągnie prokurator – jeśliby to wszystko była prawda
(mowa o torturach), to cóż właściwie zmusiło wszystkich podsądnych, aby
z taką jednomyślnością, bez żadnych odstępstw i różnic przyznawać się do
winy chórem?... Bo przecież – gdzie mogłoby dojść do tak gigantycznej
zmowy? – przecież oni nie komunikowali się ze sobą w czasie śledztwa?!
(Na jednej z następnych stronic ocalały świadek opowie nam – gdzie...).
A teraz – nie ja czytelnikowi, ale niechże czytelnik mnie wyjaśni, na
czym polega sławetna „zagadka procesów moskiewskich lat 30.”. (Z
początku ludzie nie mogli się nadziwić sprawie „Prompartii”, później
największą zagadką zaczęły się wydawać procesy partyjnych przywódców).
Przecież na ławie oskarżonych posadzono nie dwa tysiące wmieszanych w
sprawę, nawet nie 200–300, lecz tylko ośmiu ludzi. Dyrygować
ośmioosobowym chórem nie jest tak już znowu beznadziejnie trudno.
Wybierać zaś Krylenko mógł spośród tysiąca – i wybierał przez dwa lata.
Palczynski się nie załamał – więc został rozstrzelany (a pośmiertnie
awansowany na „szefa Prompartii”), tak właśnie nazywany
24 Str. 454.
15 Iwanow–Razumnik, Więzienia i zesłania, Wyd. Im. Czechowa. jest w
zeznaniach, chociaż ani słówka po nim nie zostało. Później spodziewano
się, że da się wydusić, co potrzeba, z Chrennikowa, ale również
Chrennikow nie ustąpił. Więc raz tylko mówi się petitem w odnośniku:
„Chrennikow zmarł podczas śledztwa”. Petitu możecie używać dla durniów,
ale my już wiemy, my napiszemy największymi literami: ZADRĘCZONY NA
ŚMIERĆ PODCZAS ŚLEDZTWA! (On również pośmiertnie uznany został za szefa
„Prompartii”. Ale gdzież choćby jeden fakcik, pochodzący od niego,
chociażby jedno zeznanie w tym wspólnym chórze? Ani jednego. Dlatego, że
ANI JEDNEGO NIE ZŁOŻYŁ!) I nagle odkryty zostaje – Ramzin! To dopiero
energia, ten ma dopiero wzięcie! I wszystko zrobi, żeby żyć! a co za
talent! Aresztowany został w końcu lata, tuż przed procesem – a nie
tylko wżył się w rolę, ale tak się zachowuje, jakby sam całą sztukę
napisał, bo i opanował pamięciowo całą górę dodatkowego materiału, i
wszystko, jak z igły, każde nazwisko, każdy fakt. Czasem leniwy
prominent mówi z pokrętną gładkością: „Działalność Prompartii tak bardzo
była rozgałęziona, że nawet na jedenastodniowej rozprawie nie ma
możności wniknąć w jej szczegóły”. (To znaczy: szukajcie! Szukajcie
dalej!). „Jestem głęboko przekonany, że cienka warstwa antysowieckich
elementów wciąż jeszcze zachowała się w środowisku inżynierskim”.
(Ciepło, ciepło, łapcie dalej!). I jakiż to zdolny człowiek: wie, że
dookoła zagadki, a zagadkę trzeba umieć rozwiązać z artystycznym
wdziękiem. I – zazwyczaj nieczuły, jak pałka – nagle potrafi odkryć w
sobie „cechy typowo rosyjskiego zbrodniarza, który zna tylko jeden
rodzaj oczyszczenia – publiczną pokutę26”.
Tak więc jedyną trudnością, jaką pokonać musiał Krylenko i GPU – był
właściwy wybór osób dramatu. Ale ryzyko nie było duże: odpady śledztwa
zawsze można było posłać prosto na cmentarz. Kto zaś przeszedł przez
wszystkie sita i rzeszota – tego wystarczy podleczyć, dokarmić i śmiało
pokazać na rozprawie!
Na czym więc polega zagadka? Jakiej obróbce trzeba było ich poddać? A
takiej: czy chce pan żyć? (Kto nie myśli już o sobie, ten chciałby żyć
dla dzieci, dla wnuków). Czy rozumie pan, że nic nas nie kosztuje
posłanie pana pod mur – i to nie wychodząc nawet za bramę GPU? (Tak jest
na pewno. A kto tego jeszcze nie zrozumiał – tego
26 Rosyjska pamięć niezaslużenie lekceważy Ramzina. Sądzę, że zasłużył
on w zupełności na to, aby stać się postacią przysłowiową, typem
cynicznego, niezrównanego zdrajcy. Bengalski ogień zdrady. Nie on jeden
w tej epoce – ale był figurą najbardziej rzucającą się w oczy. wystarczy
przepuścić przez łubiańską młockarnię). Ale i dla pana i dla nas będzie
wygodniej, jeżeli zagra pan coś w rodzaju spektaklu, tekst który
napiszecie wy sami, jako specjaliści, my zaś, oskarżyciele, wykujemy i
postaramy się zapamiętać techniczne terminy. (Na rozprawie Krylenko
czasami popełnia błędy, oś parowozu myli mu się z osią wagonu).
Występować w tym przedstawieniu – to nie będzie dla pana przyjemne,
będzie wstyd, ale to trzeba znieść! Przecież najważniejsze to żyć! – A
jaką mam gwarancję, że mnie potem nie rozstrzelacie? – A za co mamy się
na was mścić? Przecież jesteście znakomitymi specjalistami, nie
popełniliście żadnej zbrodni i my was cenimy. Zresztą, proszę spojrzeć,
już tyle było spraw szkodników – a wszyscy, którzy dobrze się
sprawowali, zostali przez nas oszczędzeni, żyją. (Zachować przy życiu
posłusznych podsądnych z poprzedniego procesu – to ważny warunek
powodzenia następnej sprawy. Ten łańcuszek ciągnie się i ta nadzieja
przekazywana jest sztafetą aż do samego Zinowiewa z Kamieniewem). Ale
musi pan wypełnić wszystkie nasze warunki od A do Z! Proces powinien
oddać ważną przysługę społeczeństwu socjalistycznemu.
I podsądni honorują wszystkie postawione im warunki...
Całą przemyślną ulotność intelektualnej opozycji inżynierskiej
przedstawiają oni jako brudne szkodnictwo, tak żeby zrozumiał to ostatni
z wczorajszych analfabetów. (Ale jeszcze nie ma mowy o tłuczonym szkle,
sypanym do talerzy ludzi pracy! – Na ten pomysł jeszcze prokuratura nie
wpadła).
Następnie – motyw ideowości. Dlaczego zabrali się do szkodzenia? – Z
pobudek wrażych, ale ideowych; teraz zaś – dlaczego tak zgodnie
przyznają się do winy? – Również z pobudek ideowych, ponieważ olśnił ich
(za kratami) płomienny, hutniczy blask 3. roku Pięciolatki! W ostatnim
słowie proszą o darowanie życia, ale nie to jest dla nich najważniejsze.
(Fedotow: „To, co zrobiliśmy jest niewybaczalne! Oskarżyciel ma
rację!”). Najważniejszą rzeczą dla tych dziwnych podsądnych, stojących
na progu śmierci jest przekonanie całego narodu i całego świata o
nieomylności i dalekowzroczności sowieckiego rządu. Ramzin sławi pod
niebiosa „rewolucyjną świadomość proletariackich mas oraz ich
przywódców, którzy „potrafili wytyczyć nieporównanie słuszniej sze
szlaki polityki ekonomicznej”, niż uczeni i w znacznie lepszy sposób
wyznaczyli tempo rozwoju gospodarki narodowej. Teraz „zrozumiałem, że
koniecznie trzeba rzucić się naprzód, że trzeba wykonać skok27,
„„Prompartia”, str. 504. Oto, jak U NAS mówiło się o tych sprawach w
1930 roku, kiedy Mao uchodził jeszcze za żółtodzióba. że trzeba wziąć
szturmem...” itd. Łariczew: „Związku Sowieckiego nie może pokonać
umierający świat kapitalistyczny”. Kalinnikow: „Dyktatura proletariatu
jest nieuniknioną koniecznością”. „Interesy ludu oraz interesy władzy
sowieckiej są jednością, mającą wspólny cel”. Zresztą również na wsi
„okazała się słuszna generalna linia partii, zmierzająca do likwidacji
klasy kułaków”. W oczekiwaniu kaźni mają czas wygadać się na każdy
temat... I nawet takie proroctwo przechodzi przez gardło tym skruszonym
inteligentom: „W miarę rozwoju społeczeństwa zakres życia indywidualnego
ulegnie zawężeniu... kolektywna wola jest formą o wiele wyższą28”.
Tak oto osiągnięte zostały wszyskie cele procesu dzięki wysiłkom tego
ośmiogłowego zaprzęgu:
1) Wszystkie nieszczęścia krajowe, i głód, i chłód, i brak przyodziewku,
i bałagan, i oczywiste nonsensy – wszystko to przypisane zostało
szkodnikom–inżynierom;
2) Społeczeństwo zastraszone zostało groźbą interwencji i gotowe jest do
nowych ofiar;
3) Koła lewicowe na Zachodzie uczulone zostały na intrygi tamtejszych
rządów;
4) Solidarność inżynierska doznała uszczerbku, cała inteligencja jest
nastraszona i zdezintegrowana. I żeby nie było co do tego żadnych
wątpliwości, ten cel procesu zostanie jeszcze raz wyraźnie wyakcentowany
przez Ramzina:
„Chciałbym, aby w rezultacie niniejszego procesu Prompartii n a ciemnej
i haniebnej przeszłości całej inteligencji można było raz na zawsze
postawić krzyżyk20”.
Podobnie Łaryczew: „Ta kasta powinna być rozbita... nie ma i nie może
być lojalności wśród inżynieró w30!”. I Oczkin: Inteligencja „to jakieś
błoto, nie ma ona – jak powiedział oskarżyciel publiczny – kręgosłupa,
to jest zupełny brak charakteru... O ileż wyżej sięga wyczucie
proletariackie31...”. I za co tu rozstrzeliwać takich gorliwców?... Z
początku dano im po wyroku śmierci, ale z miejsca zamieniono karę na
dziesiątaka. Ramzin pojechał organizować termotechniczną szaraszkę,
zakład pracy przymusowej dla więźniów – fachowców i uczonych.
2* „Prompartia”, str. 510.
M Str. 49.
J0 Str. 508.
„Str. 509.1 zawsze to, co proletariat ma najważniejszego, to wyczuci
e... wszystko tylko na nos.
W ten oto sposób pisana była przez całe dziesięciolecia historia naszej
inteligencji – od anatemy w roku 20. (czytelnik przypomina sobie
zapewne: „To nie mózg narodu, tylko jego łajno”, „sojusznik czarnych
generałów”, najemny agent imperializmu”) poprzez anatemę roku 30.
I jak tu się dziwić, że termin „inteligencja” przybrał u nas charakter
wyzwiska?
W ten oto sposób prowadzone są u nas publiczne procesy sądowe. Wnikliwa
myśl stalinowska dosięgła wreszcie ideału. Dopieroż zazdrościć będą te
niedojdy – Hitler i Goebbels, wstydu sobie tylko narobią tym podpaleniem
Reichstagu...
Standard został osiągnięty – i teraz można go się trzymać przez wiele
lat i powtarzać spektakl choćby w każdym sezonie – jeśli Główny Reżyser
rozkaże. Życzy zaś sobie ów Główny, aby następna premiera odbyła się już
po trzech miesiącach. Mało czasu na próby, ale to nic. Patrzcie i
słuchajcie. Tylko w naszym teatrze! Jest to premiera:
1) Procesu Związkowego Biura Mienszewików (od 1 do 9 marca 1931 roku).
Izba Specjalna Sądu Najwyższego, przewodniczący – ni stąd, ni zowąd –
Szwernik, poza tym – wszyscy ci sami – Antonow–Saratowski, Krylenko,
jego pomocnikiem jest Rogiński. Reżyser pewien jest swoich sił (zresztą
material również nie je.st techniczny, tylko partyjny, wfęc dobrze
znany) – r i wprowadza na scenę 14 podsądnych.
Sprawa ma przebieg nie tylko gładki – lecz osłupiająco gładki.
Miałem wówczas 12 lat, już trzeci rok uważnie wyczy ty wałem wszystkie
wiadomości polityczne z wielkich stronic Izwiestii. Stenogramy tych
dwóch procesów przeczytałem też od deski do deski. Już w sprawie
„Prompartii” uderzała serce chłopca przesada, fałsz, klimat insenizacji,
ale tam przynajmniej dekoracje były imponujące – potężna interwencja!
paraliż całego przemysłu! rozdział tek ministerialnych! W procesie zaś
mienszewików dekoracje zastosowano niby te same, ale już wyblakłe,
aktorzy wypowiadali swoje kwestie bez ognia i przedstawienie nudne było
że aż ziewać się chciało, ot, żałosna powtórka, robiona bez talentu.
(Czyżby Stalin wyczuł to przez skórę mimo, że była grubsza niż u
nosorożca? Jak wytłumaczyć inaczej, że odwołał sprawę TKP i że przez
kilka lat nie było procesów?).
Nieciekawe byłoby tutaj trzymanie się stenogramu. Mam jednak pod ręką
niedawne zwierzenia jednego z głównych podsądnych na tym procesie –
Michała Piotrowicza Jakubowicza. Ostatnio jego podanie w sprawie
rehabilitacji, wraz z wyliczeniem wszystkich umyślnych fałszerstw,
przesączyło się do Samizdatu, który jest naszą deską ratunku i już
ludzie czytają sobie, jak to było32. Opowiadanie jego jest rzeczowym
komentarzem do całego łańcucha moskiewskich procesów lat 30.
Jak powstało nieistniejące „Związkowe Biuro”? GPU miało zadanie planowe:
wykazać, że mienszewicy zdołali się wszędzie wcisnąć i opanować w
kontrrewolucyjnych celach wiele ważnych stanowisk państwowych. Prawdziwy
stan rzeczy nie pasował do tego schematu: autentyczni mienszewicy
żadnych stanowisk nie zajmowali. Ale ci autentyczni wcale w tym procesie
nie brali udziału. (W. K. Ikow podobno rzucTywiście należał do
nielegalnego, siedzącego jak mysz pod miotłą i nie uprawiającego żadnej
działalność moskiewskiego biura mienszewików – ale na procesie wcale to
nie wyszło na jaw, Ikow należał tam do postaci drugoplanowych i dostał
tylko 8 lat). GPU założyło sobie z góry taki schemat: żeby dwóch było z
Komitetu Gospodarki Narodowej, dwóch – z Komisariatu Handlu
Zagranicznego, dwóch – z Banku Państwa, jeden – ze spółdzielczości,
jeden – z Komitetu Planowania. (Jakie to nudne i niewynalazcze! Dlatego
to ściągnięto na ławę oskarżonych tych, którzy nadawali się ze względu
na swoje stanowisko. A czy byli oni rzeczywiście mienszewikami – tu
polegano raczej na pogłoskach. Niektórzy w ogóle nic wspólnego z
mienszewikami nie mieli, ale kazano im podawać się za takich. Prawdziwe
polityczne poglądy oskarżonych w ogóle GPU nie interesowały. Nawet nie
wszyscy skazani znali się wzajemnie. Świadkami byli również ludzie
przypadkiem jako mienszewicy wyskrobani z różnych kątów33. (Wszyscy bez
wyjątku świadkowie też dostali później swoje wyroki). Jako świadek –
usłużny i gadatliwy – wystąpił również Ramzin. Ale GPU liczyło przede
wszystkim
12 Rehabilitacji mu odmówiono: przecież ten proces wszedł do skarbca
naszej historii, przecież z jej sklepień nie można wyciągać ani kamyka,
bo jeszcze wszystko runie. W ten sposób Jakubowicz należy dalej do
słusznie ukaranych, ale na pociechę otrzyma! personalną emeryturę za
działalność rewolucyjną. Dużo u nas takich pokracznych sytuacji.
» Jednym z nich był Kużma A. Gwozdiew, człowiek, którego los nie był
lekki _ ten sam Gwozdiew, przewodniczący grupy robotniczej przy
Komitecie przemysłu wojennego, którego później rewolucja lutowa uczyniła
ministrem pracy. Gwozdiew stał się jednym z męczenników, wiecznych
więźniów GUŁagu. Pierwszy raz czekiści zapolowali na niego w 1919 roku,
ale zdołał im się wymknąć (jego rodzinę długo trzymano pod nadzorem,
niemal więziennym i nawet dzieci nie puszczano do szkoły). Później
rozkaz aresztu anulowano, ale w 1928 roku zacharapczono go już raz na
zawsze; od tej chwili siedział bez przerwy aż do 1957 roku. Wrócił z
więzienia ciężko chory i wkrótce zmarł. na głównego oskarżonego – W. G.
Gromana (osławionego działacza Dumy Państwowej), tudzież na prowokatora
Pietunina.
Przedstawmy teraz M. P. Jakubowicza. Zabrał się do robienia rewolucji
tak wcześnie, że nawet nie ukończył gimnazjum. W marcu 1917 roku był już
przewodniczącym smoleńskiego Sowietu Deputatów. Ponieważ przemawiał z
przekonaniem (ono to wciąż go gdzieś popychało) został dobrym, wpływowym
oratorem. Na zjeździe żołnierskich deputatów Zachodniego Frontu
nieopatrznie nazwał wrogami ludu, tych dziennikarzy którzy nawołują do
kontynuacji wojny – a był to dopiero kwiecień 17. roku! Omal też nie
został ściągnięty z trybuny, przeprosił obrażonych, ale w dalszym ciągu
przemówienia zastosował takie chwyty i tak porwał słuchaczy, że pod
koniec znów nazwał tamtych wrogami ludu, ale już tym razem otrzymał za
to grzmiące oklaski i wybrany został członkiem delegacji, którą posłano
do Piotrogradzkiego Sowietu. Ledwie przyjechał do stolicy, z łatwością,
tak typową dla tych czasów, został dokooptowany do komisji wojskowej
Sowietu Piotrogradzkiego, miał wpływ na nominacje komisarzy
wojskowych34, a w końcu sam wyjechał jako komisarz armii na front
PołudniowoZachodni i w Berdyczowie osobiście aresztował Denikina (po
buncie generała Korniłowa); wyrażał później wielki żal (również na swoim
procesie), że Denikin nie został wtedy rozstrzelany.
Jasnooki, zawsze bardzo otwarty i zawsze oddany jakiejś swojej idei,
mniejsza, słusznej czy niesłusznej, w partii mienszewików uchodził za
przedstawiciela młodzieży i zresztą był nim. Mimo to z całą śmiałością i
zapałem podsuwał wciąż kierownictwu jakieś swoje projekty, na przykład
takie: żeby wiosną 1917 roku sformować rząd wyłącznie mienszewicki, albo
w 1919 roku – żeby mienszewicy weszli do Międzynarodówki Komunistycznej.
(Dan oraz inni przywódcy niezmiennie odrzucali wszystkie jego projekty).
W lipcu 1917 roku przeżył ciężko i uznał za fatalną omyłkę, że
socjalistyczny Sowiet Piotrogradzki uchwalił poparcie dla decyzji Rządu
Tymczasowego o wezwaniu wojska do walki z bolszewikami, choćby nawet ci
chwytali za broń. Natychmiast po przewrocie październikowym, Jakubowicz
zaproponował swojej partii, aby udzieliła całkowitego poparcia
bolszewikom, po to, aby przez swój wpływ i udział móc pozytywnie
oddziaływać na tworzony przez nich ustrój państwowy. W końcu został też
wyklęty przez Martowa, w 1920
„Nie mylić z pułkownikiem sztabu Generalnego, Jakubowiczem, który w tym
samym okresie i na tych samych posiedzeniach reprezentował Ministerstwo
Spraw Wojskowych. roku już ostatecznie odseparował się od mienszewików,
przekonawszy się, że nie jest w jego mocy przeciągnięcie ich na stronę
bolszewików.
Ja dlatego tak szczegółowo o tym wszystkim piszę, żeby stało się jasne,
że Jakubowicz nie mienszewikiem, lecz bolszewikiem był w ciągu całej
rewolucji – i to z pobudek całkowicie bezinteresownych. Ą w 1920 roku
był jeszcze na dodatek smoleńskim gubernialnym komisarzem aprowizacji
(jedyny to wypadek, że takim komisarzem został niebolszewik) i nawet
ludowy komisariat aprowizacji wyróżnił go jako n ajlepszego (zapewnia,
potrafił się obejść bez wojskowych ekspedycji karnych; nie wiem; na
rozprawie napomknął, że wystawiał oddziały zaporowe). W latach 20.
redagował Gazetę Handlową, zajmował również inne dość znaczne
stanowiska. Gdy zaś w 1930 roku takich właśnie mienszewików, którzy
potrafili się „wtrynić”, trzeba było w myśl planu GPU dobrać do kolekcji
– Jakubowicz został aresztowany.
I wtedy wezwał go na przesłuchanie Krylenko, który, co czytelnikowi jest
już wiadome, zawsze umiał zorganizować składny materiał śledczy z chaosu
zeznań. Okazało się, że są starymi, dobrymi znajomymi, bowiem w tamtych
właśnie latach (w przerwach między pierwszymi procesami) Krylenko
przyjeżdżał do okręgu smoleńskiego, dla aktywizacji roboty
aprowizacyjnej. I oto, co „mu teraz Krylenko powiedział:
– Michale Piotrowiczu, otwarcie warn mówię: uważam was za komunistę!
(Bardzo to podniosło na duchu Jakubowicza i dodało mu otuchy). Nie
wątpię, że jesteście niewinni. Ale przeprowadzenie tego procesu, to nasz
wspólny obowiązek partyjny. (Krylence wydał rozkaz Stalin, Jakubowicz
zaś odnosi się do idei z takim żarem, jak robotny koń, który nie może
doczekać się chwili, gdy będzie mógł wsadzić łeb w chomąto). Proszę was
zatem o wszechstronną pomoc, proszę was, abyście szli śledztwu na rękę.
Zaś na rozprawie, w wypadku jakichś niespodziewanych trudności, w chwili
najbardziej odpowiedzialnej będę prosił przewodniczącego, aby warn
właśnie udzielił głosu.
!!!
I Jakubowicz – mu to obiecał. Obiecał z poczucia obowiązku. Tak
odpowiedzialnego zadania chyba mu dotąd władza sowiecka nie powierzała!
Podobnie jak wszyscy, Jakubowicz trafił w ręce śledczych–rzeźników,
którzy zastosowali wobec niego całą gamę – i lodowaty karcer, i gorącą
izolatkę, i bicie po genitaliach. Nękali go tak, że Jakubowicz i jego
towarzysz z tej samej sprawy, Abram Ginzburg, z desperacji przecięli
sobie żyły. Gdy trochę wrócili do zdrowia już ich nie torturowano i nie
bito, zaaplikowano tylko bezsenność przez dwa tygodnie. (Jakubowicz
mówi: „Żeby tylko móc zasnąć! Już nie zostało człowiekowi ani czci, ani
sumienia...”)– A tu jeszcze konfrontacje z innymi, co już skapitulowali,
też skłaniają człowieka do uznania własnych win”, do powtarzania
wszelkich głupstw. W końcu sam śledczy (Aleksy Aleksiejewicz Nasiedkin)
powiadał: „Ja wiem, ja wiem, że nic z tych rzeczy. nie było! Ale
przecież – od nas tego wymagają!”.
Pewnego razu Jakubowicz wzięty jest na przesłuchanie i zastaje w
gabinecie śledczego jakiegoś zadręczonego aresztanta. Śledczy mówi z
uśmiechem: „Tu jest Mojżesz Isajewicz Teitelbaum, który prosi was,
abyście przyjęli go do waszej organizacji antysowieckiej. Pogadajcie
sobie tu sami swobodnie, ja wyjdę na chwilę”. I wyszedł. Teitelbaum
rzeczywiście prosi: „Towarzyszu Jakubowicz, błagam was, żebyście mnie
przyjęli do waszego Związkowego Biura mienszewickiego! Oskarżają mnie o
”przyjmowanie łapówek od firm zagranicznych”, grozi mi rozstrzelanie.
Ale wolę umrzeć jako kontra, niż jako kryminalista!” (A może mu
obiecali, że jako kontrrewolucjonistę potraktują go łagodniej? Nie
omylił się: dostał dziecinny wyrok, piątala). Jak trudno było GPU o tych
mienszcwików, jeżeli musiano przyjmować na ochotnika!... (A przecież
Teitelbaum miał do zagrania poważną rolę! – kontakty z za – granicznymi
mienszewikami i z II Międzynarodówką! Ale umowa została wykonana
uczciwie, dostał tego piątala). Z błogosławieństwa śledczego –
Jakubowicz przyjął Teitelbauma do Krajowego Biura. Innych również
„kooptował”, nawet tych, którzy wcale o tym nie marzyli, jak I. I.
Rubin, który zaprzeczył zeznaniom Jakubowicza podczas konfrontacji.
Później, w suzdalskim izolatorze, gdzie się znpw spotkali, zapytał: „Jak
mogło warn przyjść do głowy, że jestem członkiem Biura Krajowego?!”
Jakubowicz zaś odparł (a to odpowiedź znamienna, jest w niej plon całego
stulecia dziejów rosyjskiej inteligencji): „Cały naród cierpi, więc i
my, inteligenci, musimy cierpieć”.
Kilka dni przed procesem w gabinecie starszego śledczego Dymitra
Matwiejewicza Dmitriewa zwołane zostało pierwsze zebranie organizacyjne
Związkowego Biura Mienszewików: aby wszystko uzgodnić i aby każdy lepiej
zrozumiał swoją rolę. (O, w ten sam sposób zasiadał też KC „Prompartii”!
Oto gdzie podsądni „mogli spotkać się”, nad czym tak wydziwiał
Krylenko). Ale tak wiele zdążono namotać łgarstw, zupełnie nie
mieszczących się w głowie, że uczestnicy wciąż się mylili, nie potrafili
opanować materiału w czasie jednej próby, więc musieli się spotkać
jeszcze po raz wtóry.
Co czuł Jakubowicz, na procesie? Czy nie korciło go, aby za wszystkie
przeżyte udręki, za wszystkie kłamstwa, którymi go nafaszerowano –
urządzić na rozprawie gromki skandal? Ale przecież:
1) byłby to cios w plecy dla władzy sowieckiej! Byłoby to zaprzeczeniem
słuszności tego celu, dla którego Jakubowicz żyje, całego tego szlaku,
który przebył – od błędów, mienszewizmu do niezbitych prawd bolszewizmu;
2) po takim skandalu nie pozwolą człowiekowi umrzeć, nie rozstrzelają
człowieka po ludzku, tylko zaczną znowu torturować, już przez zemstę,
doprowadzą do obłędu, bo ciało już i tak udręczone jest torturami.
Gdzież tu znaleźć podporę moralną, aby znieść te nowe męki? I skąd wziąć
męstwo?
(Po gorącym tropie słów szedłem zapisując te jego argumenty – niezwykle
rzadko zdarza się otrzymać jakby „pośmiertnie” wyjaśnienia od żywego
uczestnika takiego procesu. I moim zdaniem całkiem tak samo wyjaśniłby
nam przyczyny swojej zagadkowej potulności na rozprawie Bucharin, albo
Ryków: ta sama szczerość, ta sama wierność partii, ta sama słabość
ludzka, ten sam brak odskoczni moralnej dla wszczęcia walki, czego
przyczyną jest fakt, iż podsądny nie zajmuje pozycji o drębnej ideowo).
I na rozprawie Jakubowicz nie tylko potulnie przeżuwał szary zakalec
kłamstwa, takiego, na jakie stać było ubogą fantazję Stalina, jego
czeladników i zadręczonych podsądnych, ale odśpiewał też swoją
natchnioną arię, tak jak to obiecał Krylence.
Tak zwana Delegacja Zagraniczna Mienszewików (w istocie – całe
kierownictwo ich KC) opublikowała w gazecie Vorwiirts deklarację, w
której odcinała się od podsądnych. Deklaracja utrzymywała, że rozprawa
jest haniebną komedią sądową, opartą na zeznaniach prowokatorów i
nieszczęśników – oskarżonych, zmuszonych do zeznań metodami terroru. Że
przygniatająca większość podsądnych opuściła partię już przeszło 10 lat
temu i nigdy potem nie wracała w jej szeregi. I że sumy, o których mowa
na procesie, są śmiesznie wysokie – bo takimi funduszami cała partia nie
dysponowała nigdy w ciągu swoich dziejów.
Krylenko przeczytał na głos artykuł i poprosił Szwernika o udzielenie
podsądnym głosu dla ustosunkowania się (to samo pociąganie za wszystkie
sznurki na raz, jak na procesie „Prompartii”) i wszyscy zabrali głos. I
wszyscy bronili metod GPU przed insynuacjami mienszewickiego KC...
Ale co dzisiaj mówi Jakubowicz o tej swojej replice i o swoim ostatnim
słowie? Że przemawiał wtedy nie tylko dlatego, iż obiecał to był
Krylence; nie wstał wtedy po prostu z miejsca, tylko porwał go jak
wiórek potok wymowy i rozdrażnienia. Skąd ta irytacja, przeciw komu?
Doświadczywszy już tortur, próbując już przeciąć sobie żyły, niejeden
raz już bliski śmierci, on teraz płonął szczerym gniewem – nie na
prokuratora! nie na GPU! – nie! – tylko na Delegację Zagraniczną!!! Oto
macie przykład psychologicznej zmiany znaków arytmetycznych! Żyjąc sobie
bezpiecznie i opływając w przepychy (nawet ubóstwo emigranckie jest,
rzecz jasna, przepychem w porównaniu z Łubianką), jak mogli ci
zarozumialcy bez sumienia – nie ulitować się nad tymi tu, co znieśli
tyle mąk i cierpień? jak mogli tak bezczelnie odciąć się i zo–, stawić
tych nieszczęśników na łasce losu? (Odpowiedź była mocna i reżyserowie
procesu tryumfowali).
Nawet w 1967 roku, mówiąc mi o tym, Jakubowicz trząsł się z gniewu na
Delegację Zagraniczną, na ich zdradę, na zaprzaństwo, na
sprzeniewierzenie się rewolucji socjalistycznej – co im zarzucał jeszcze
w roku 1917.
Co zaś do stenogramu tego procesu, to nie mieliśmy go wtedy w ręku.
Później dostałem go i przeczytałem: powiedział był przecież na tym samym
procesie, że Delegacja Zagraniczna na zlecenie II Międzynarodówki kazała
mu prowadzić działalność szkodniczą! – i na nią to tak gromko wyrzekał.
Zagraniczni zaś mienszewicy nie byli zarozumialcami bez sumienia w tym,
co pisali, LITOWALI SIĘ właśnie nad nieszczęsnymi ofiarami procesu, lecz
zarazem dowodzili, że ci ludzie dawno już nie są mienszewikami – co było
prawdą.
Na cóż więc tak szczerze i tak długo oburzał się Jakubowicz? A jak w
ogóle mogliby zagraniczni mienszewicy NIE zostawić tych nieszczęśników
na łasce losu?
Bardzo lubimy wyładowywać nasz gniew na słabych, na bezradnych. Ma
człowiek tę skłonność. I dowody naszej słuszności jakoś bardzo zręcznie
same potrafią trafić nam do rąk.
K.rylenko zaś w swojej mowie oskarżycielskiej oświadczył, że Jakubowicz
jest fanatykiem idei kontrrewolucyjnej i że właśnie dlatego trzeba żądać
dla niego rozstrzelania!
Jakubowicz nie tylko tego dnia poczuł w oku łzę wdzięczności, ale po
dziś dzień, po wędrówce przez tyle izolatorów i obozów, jeszcze dzisiaj
wdzięczny jest Krylence, że go nie upokorzył, że nie ubliżał mu, że nie
wyśmiewał go, siedzącego na ławie oskarżonych, tylko słusznie
nazwałfanatykiem (chociaż idei zupełnie przeciwstawnej) i zażądał
zwykłego, wspaniałomyślnego rozstrzelania, kładącego kres wszystkim
cierpieniom! Jakubowicz sam zresztą w ostatnim słowie udzielił zgody:
„przestępstwa do których się przyznałem (przypisuje on wielkie znaczenie
tej udatnej formule „do których – się przyznałe m”. Człowiek znający się
na rzeczy powinien przecież zrozumieć: nie te, które popełniłe m!),
zasłużyły na najwyższy wymiar kary i nie proszę o litość! Nie proszę o
darowanie mi życia! (Siedzący obok na ławie oskarżonych Groman aż się
przeląkł: „Chybaście oszaleli! Ze względu na towarzyszy nie macie prawa
tak mówić!”).
No, czy to nie prawdziwe odkrycie dla prokuratury?
Fatalny los, który kazał Jakubowiczowi mimowolnie i spontanicznie
pomagać naszym męczennikom, raz jeszcze upomniał się o niego w 1974
roku, gdy J. byłjuż starcem. Do domu inwalidów pod Karaganda przyjechało
do niego paru czekistów–”dziennikarzy”. Wydębili oni od niego wywiad,
rodzaj artykułu przeciw „Archipelagowi”; nakręcili nawet film, w którym
Jakubowicz wyrzekał na autora tych stronic. Skrępowani własnymi
przepisami służbowymi, czekiści nie od razu puścili rzecz na szerokie
wody. Dopiero w 1978 roku wmieszali Jakubowicza do kampanii oszczerstw,
jako jedyną figurę z nazwiskiem, pozostałą przy życiu po rzezi.
I czy to nie tłumaczy procesów lat 1936–38?
I czy nie w związku z tym właśnie procesem Stalin zrozumiał wreszcie i
uwierzył, że również i swoich głównych – tak wygadanych – przeciwników,
doskonale uda mu się załatwić, że świetnie mu się uda przygotowanie z
nimi podobnego spektaklu?
Proszę łaskawego czytelnika o wyrozumiałość! Dotychczas piórem machałem
bez lęku, serce mi nie truchlało i posuwaliśmy się.naprzód beztrosko,
bowiem przez całe 15 lat broniła nas skuteczniejuż to praworządna
rewolucyjność, już to – rewolucyjna praworządność. Ale teraz zacznie się
bolesna operacja: bo – jak czytelnik pamięta i jak to nam dziesiątki
razy – poczynając od Chruszczowa – wyjaśniano: „mniej więcej od 1934
roku zaczęło się łamanie leninowskich norm praworządności”.
Więc mamy teraz rzucić się w te odmęty bezprawia? Mamyż jeszcze długo
wlec się wzdłuż tych gorzkich brzegów?
Zresztą – ze względu na gromkie imiona podsądnych te, kolejne rozprawy
znajdowały się w polu widzenia całego świata. Nie uszły niczyjej uwagi,
pisano o nich, komentowano je. Komentować je będą również nadal. My
chcemy tu tylko dotknąć sprawy ich zagadki.
Tu zastrzeżenie, co prawda niewielkie: wydane drukiem sprawozdania
stenograficzne niezupełnie są zgodne z tym, co było naprawdę powiedziane
na tych procesach. Pewien pisarz, jeden z wybrańców dopuszczonych na
salę rozpraw, prowadził pobieżne notatki i przekonał się potem, że nie
wszystko się zgadza. Obecni tam korespondenci zauważyli potknięcie, do
którego doszło w czasie zeznań Krestińskiego, gdy trzeba było aż ogłosić
przerwę, aby wprowadzić go znów na utartą drogę ustalonych zeznań.
(Wyobrażam to sobie tak: przed procesem układano poradnik pierwszej
pomocy przy ewentualnych awariach: pierwsza rubryka – nazwisko
podsądnego, druga rubryka – chwyt, jaki ma być zastosowany w przerwie,
jeśli na rozprawie odchyli się od ustalonego tekstu, rubryka trzecia –
nazwisko czekisty odpowiedzialnego za przeprowadzenie operacji. I jeżeli
jakiś Krestiński nagle się wychyli, to już wiadomo, kto jest na
podorędziu i co ma robić). Ale dowolności w stenogramie nie zmieniają i
nie tłumaczą ogólnego obrazu. Ze zdumieniem przyglądał się świat trzem
spektaklom pod rząd, trzem długim i kosztownym przedstawieniom, w
których najwybitniejsi przywódcy nieustraszonej komunistycznej partii,
co całym światem wstrząsnęła i całemu światu napędziła strachu – teraz
pojawiali się na scenie jako pokorne kozły, becząc wszystko to, co im
kazano, rzygając na siebie wzajem, uniżenie depcząc samych siebie i
swoje przekonania oraz przyznając się do przestępstw, których żadną
miarą popełnić nie mogli.
Jak długo pamięć ludzka sięga nikt nie widział niczego podobnego.
Uderzało to szczególnie przez kontrast z niedawnym procesem Dymitrowa w
Lipsku: lwim rykiem odpowiadał Dymitrow hitlerowskim sędziom, tu zaś
jego towarzysze z nieugiętej kohorty, przed którą drżał cały świat, przy
tym najwybitniejsi z nich, ci, których nazywano „gwardią Lenina” – teraz
stawali przed sądem z pełnymi portkami.
I chociaż od tamtych czasów wiele rzeczy tak, jakby już zdołano wyjaśnić
(szczególnie udatnie zrobił to Arthur Kóstler), zagadka wciąż tak samo
wymyka się z rąk.
Pisano o tybetańskim korzeniu, niszczącym siłę woli, o stosowaniu
hipnozy. Żadnego z tych przypuszczeń nie należy odrzucać przy
rozpatrzeniu sprawy: jeśli NKWD miało w ręku takie środki, to nie
rozumiem, JAKIE NORMY MORALNE mogły stać na przeszkodzie ich stosowaniu?
Dlaczego by nie osłabić woli tych ludzi, nie zaćmić jej? Wiadomo zaś –
że w 20. latach znani hipnotyzerzy zaprzestawali nagle swoich popisów na
estradach i przechodzili do pracy w GPU. Wiadomo na pewno, że w latach
30. istniała przy NKWD szkoła hipnotyzerów. Żonie Kamieniewa zezwolono
na widzenie się z mężem tuż przed procesem; zobaczyła człowieka jakby
zdrewniałego, o zmienionej osobowości. (Zdążyła jeszcze o tym
opowiedzieć, zanim ją samą aresztowali).
Dlaczego w takim razie Palczyriskiemu i Chrennikowowi nie dał rady ani
tybetański korzeń, ani hipnoza?
Nie, bez wyjaśnienia głębszego, sięgającego w dziedzinę psychologii, tu
się nie obejdziemy.
Zdumiewa ludzi szczególnie ta okoliczność, że to wszystko byli starzy
rewolucjoniści, którzy nie skapitulowali ani razu w carskich lochach, że
to – zahartowani, osmaleni, otrzaskani itd., bojownicy. Ale to zwykła
omyłka. To nie byli tamci starzy rewolucjoniści; tę sławę wzięli oni
sobie w spadku, albo od sąsiadów – od narodników, eserowców,
anarchistów. Tamci miotacze bomb i konspiratorzy, znali katorgę,
wiedzieli, co to wyrok – choć prawdziwego, nieubłaganego ś 1 ed z t w a
także tamci nigdy nie widzieli (ponieważ w ogóle w Rosji go przedtem nie
znano). Ci zaś, o których mowa, nie mieli pojęcia ani o śledztwie, ani o
wyrokach. Żadne szczególne „lochy”, żaden Sachalin, żadna, specjalnie
ciężka, jakucka katorga nigdy nie były udziałem bolszewików. Mówi
się_o_Dzierżyńskim, że przypadł mu najcięższy los, że całe życie spędził
w więzieniach. Według naszych zaś proporcji odsiedział on normalną
dychę, dostał w sumie zwykłego czerwone a, jak prosty kołchoźnik za
naszych czasów; co prawda – były w tym trzy lata katorżniczego
centralniaka, ale i to nie takie już nadzwyczajne.
Przywódcy zas partii, ci, których zobaczyliśmy na procesach lat 36–38 w
swoim rewolucyjnym życiorysie doliczyć się mogli tylko krótkich i nie
najsurowszych odsiadek po więzieniach, niezbyt długich zesłań, katorgi
zaś nawet nie wąchali. Bucharin bywał wielokrotnie aresztowany, ale
wszystko to były głupstwa; chyba nawet jednego roku ciurkiem nie
odsiedział, był króciutko na zesłaniu nad jeziorem Oniega35. Kamieniew,
nie bacząc na długi staż propagandysty i na rozjazdy po całej Rosji, z
miasta do miasta – przesiedział 2 lata w więzieniu, oraz 2 i pół na
zesłaniu. U nas zaś nawet szesnastoletni pętak dostawał od razu PIĘĆ.
Zinowiew, aż śmiech zbiera, NIE PRZESIEDZIAŁ NAWET1 TRZECH MIESIĘCY! i
nie miał ANI JEDNEGO WYROKU! W porównaniu z szarymi tubylcami naszego
Archipelagu – to niemowlęta, ci ludzie nie zaznali więzienia. Ryków i J.
P. Smirnow aresztowani byli kilkakrotnie, przesiedzieli po pięć lat, ale
jakoś te więzienia
„Wszystkie te dane pochodzą z 41. tomu Słownika Encyklopedycznego
„Granat”, gdzie zebrane są dane biograficzne i życiorysy własne
działaczy RKP(b). znosili lekko, ze wszystkich zesłań uciekali bez
kłopotu, albo korzystali z amnestii. Nim poznali Łubiankę – w ogóle nie
wyobrażali sobie ani co to jest prawdziwe więzienie, ani co to znaczy
być w kleszczach niesprawiedliwego śledztwa. (Nie ma powodu sądzić, że
gdyby Trocki znalazł się w tych kleszczach, to zachowywałby się mniej
pokornie, że kark miałby twardszy; nie miał danych po temu. Znane mu
były też tylko lekkie więzienia, nie miał żadnego poważnego dochodzenia
śledczego, dwa lata był na zesłaniu w Ust’–Kut. Groza, która otaczała
nazwisko Trockiego, gdy był przewodniczącym Rewwojensowietu i twórcy
Rewwojentrybunałów zdobyta była tanim kosztem i nie jest dowodem
prawdziwego hartu:_k_to_wielu ludzi kazał rozstrzelać – ten jakże często
załamuje się w obliczu własnej śmierci! To dwa rodzaje hartu nie są
wcale ze sobą związane. (A Radek – był prowokatorem, ale chyba nie
jedynym w tych wszystkich trzech sprawach!). Jagoda zaś – to
zdeklarowany kryminalista.
(Ten morderca – milioner nie mógł zrozumieć, że jeszcze wyżej nad nim
stojący Morderca nie będzie wcale poczuwał się do solidarności, gdy
przyjdzie czarna godzina. Dlatego Jagoda z takim uporem i naciskiem
zwracał się wprost do niego, prosząc o litość, jakby Stalin siedział
osobiście na sali sądowej: „Do Was kieruję tę prośbę! Przecież dla Was
skonstruowałem dwa wielkie, kanały!...”. I opowiada ktoś, w czyjej
przytomności to się działo, że w tej właśnie chwili, za wewnętrznym
oknem pierwszego piętra sali, jakby za firanką, w ciemnościach zapłonęła
zapałka i zamajaczył na chwilę cień fajki. – Kto był w Bakczysaraju, ten
pamięta chyba to wschodnie, tajne urządzenie? – W piętrowej sali
posiedzeń Rady Państwa, na poziomie górnej kondygnacji, jest rząd okien
zasłoniętych żelaznymi żaluzjami, drobno podziurkowanymi, za którymi
biegnie z kolei nieoświetlona galeria. Kto siedzi w sali, ten nigdy nie
potrafi odgadnąć, czy jest tam ktoś, czy nie ma nikogo. Chan jest
niewidzialny, ale rada zawsze zasiada tak, jakby obecny był własną
osobą. Biorąc pod uwagę zdecydowanie wschodni charakter Stalina, chętnie
zakładam, że był on widzem komedii, rozgrywającej się w Październikowej
sali Domu Związków. Nie chce mi się wierzyć, by odmówił on sobie tego
widowiska, tej uciechy).
A przecież cała nasza niezdolność zrozumienia tej zagadki związana jest
z wiarą w nieprzeciętność tych ludzi. Przecież mając do czynienia z
szarymi protokołami, dotyczącymi szeregowych obywateli, jakoś wcale nie
zadręczamy się wątpliwościami: dlaczego właściwie tyle facet naplótł na
siebie i na innych? – uważamy, że to zrozumiałe: słaby człeczyna, wolał
się poddać. Tymczasem Bucharina, Zinowiewa, Kamienie–
wa, Piatakowa, I. N. Smirnowa z góry uznajemy za nadludzi – i tylko
tym się objaśnia nasza rozterka.
Co prawda, wydaje się, że reżyserowie spektaklu mieli tu większe
trudności z doborem wykonawców, niż w poprzednich procesach in–
żynierów: tam wybierać mogli z 40 saków, a tutaj trupa mała, głównych
aktorów wszyscy znają i publiczność życzy sobie, żeby tylko oni grali.
Ale jednak jakaś selekcja miała miejsce! Najbardziej dalekowzroczni
i obdarzeni stanowczością z grupy upatrzonych do udziału – wcale nie
dali się wziąć żywcem, zdołali odebrać sobie życie przed aresztowaniem
(Skrypnik, Tomski, Gamarnik). Pozwolili się zaś aresztować ci, którzy
chcieli żyć. A takiego, co chce żyć, można owinąć dookoła pal–
ca!... Ale z tych także niektórzy jakoś inaczej zachowywali się podczas
„„śledztwa, opanowali się, wzięli na kieł, zginęli bez rozgłosu, ale
także
bez hańby. Była przecież jakaś przyczyna, dla której nie pokazano na
procesach publicznych Rudzutaka, Postyszewa, Jenukidze, Czubara,
Kosiora, a także naszego Krylenki, chociaż ich nazwiska mogły być
świetną ozdobą tych procesów.
Wystawiono na widok publiczny najbardziej uległych! Jakaś selekcja
jednak była.
Wybierano z mniejszego saka, za to wąsaty reżyser dobrze znał każ–
dego. Wiedział także, że na ogół to słabeusze i znał na wylot słabości
każdego z nich. Na tym polegała jego mroczna wyjątkowość, najważ–
niejsze napięcie kierunkowe jego psychologii i największe osiągnięcie
jego życia: umieć dostrzec denne słabości ludzkie.
Także tego, który z perspektywy lat wydaje się być postacią najbar–
dziej światłą i świetlaną wśród wszystkich zmieszanych z błotem i roz–
strzelanych przywódców (jemu to, jak się zdaje, poświęcił Koestler swoją
znakomitą analizę) – N. I. Bucharina, jego także na tym dennym
poziomie, gdzie człowiek najbliższy jest ziemi, Stalin widział na
wskroś,
potrafił skręcić w pałąk i nawet bawił się z nim, jak kot z myszą, wy–
puszczając go na chwilę z pazurów. Bucharin napisał własnoręcznie
litera po literze naszą obowiązującą (wcale nie obowiązującą) konstytu–
cję, tak piękną na oko – i tam, na podobłocznych wyżynach swobodnie
sobie szybował, myśląc, że wyprowadził w pole towarzysza Kobę: że
podrzucił mu konstytucję, która zmusi go do złagodzenia dyktatury.
A tymczasem sam już był w jego łapach.
Bucharin nie lubił Kamieniewa i Zinowiewa. Gdy postawiono ich
przed sądem po raz pierwszy, po zabiciu Kirowa, powiedział bliskim:
„A co myślicie? Wiadomo, co to za ludzie. Może coś jest na rzeczy...”
(Klasyczna formuła, powtarzana w tych latach przez mieszczuchów: „Coś w
tym chyba jest... Bez powodu u nas człowieka nie wsadzą”. W 1935 roku
tak się wyraża naczelny teoretyk partii!...). Podczas drugiego zaś
procesu Kamieniewa i Zinowiewa, latem 1936 roku, Bucharin był w górach
Tien–Szan, polował i o niczym nie wiedział. Zszedł z gór, znalazł się w
mieście Frunze – dowiedział się o skazaniu tamtych obu na rozstrzelanie
i przeczytał w gazetach artykuły, z których jasno wynikało, że Zinowiew
i Kamieniew złożyli druzgoczące zeznania przeciw niemu. Może rzucił się
z punktu żeby zapobiec kaźni? Może zaapelował do partii, wołając, że
dzieje się coś monstrualnego? Nie, wysłał tylko telegram do Koby:
Wstrzymać egzekucję Kamieniewa i Zinowiewa, żeby... Bucharin mógł
przyjechać na konfrontację i wykazać swoją niewinność. Za późno! Kobie
dość było samych protokołów, po diabła tam jakieś konfrontacje?
Mimo to, długo jeszcze Bucharin chodził na wolności. Stracił stanowisko
redaktora Izwiestii, wszelką możliwość działania i wszelkie znaczenie w
partii – i w swoim mieszkaniu w obrębie Kremla – w Pałacu Potiesznym
Piotra I przeżył pół roku, jak w więzieniu. (Zresztą jesienią wyjeżdżał
na swoją daczę i kremlowscy wartownicy, jak gdyby nigdy nic, dalej mu
salutowali). Nikt już ich nie odwiedzał, nikt nie telefonował. I w ciągu
wszystkich tych miesięcy Bucharin nieustannie pisał listy: „Drogi
Koba!... Drogi Koba!... Drogi Koba!... z których żaden nie doczekał się
odpowiedzi.
Wciąż jeszcze szukał kontaktu uczuciowego ze Stalinem!
A drogi Koba przymrużał tylko oczy i prowadził próby... Próby te Koba
rozpoczął już przed wielu laty i wiedział, że B u c h a rc z y k swoją
rolę zagra doskonale. Już się przecież odżegnał od swoich skazanych i
zesłanych wychowanków i zwolenników (nielicznych zresztą), gładko
przełknął ich zagładę36. Zniósł też gładko rozgromienie i wyklęcie
swoich propozycji teoretycznych, jeszcze zresztą niedonoszonych,
nieukształtowanych. Teraz zaś będąc jeszcze naczelnym redaktorem
Izwiestii i kandydatem do Biura Politycznego, tak samo pogodził się z
rozstrzelaniem Kamieniewa i Zinowiewa, uznając to za akt prawomocny. Nie
wyraził oburzenia ani krzykiem, ani nawet szeptem. Toć to właśnie były
próby jego własnego spektaklu!
A jeszcze wcześniej, dawno temu, kiedy Stalin groził, że wyrzuci go
(tak, jak każdego z nich w różnych okresach!) z partii – Bucharin
(podobnie jak wszyscy!) deklarował wyrzeczenie się własnych poglądów
byleby tylko w partii pozostać! Toć i to była próba tej samej roli!
Jeżeli
Udało mu się wybronić tylko Jefima Cejtlina, zresztą też nie na długo.
tak potrafią się oni zachować jeszcze na wolności, jeszcze na szczytach
chwały i władzy – to kiedy ich ciało, ich głód i sen będą w rękach
łubiańskich suflerów – z pewnością zechcą podporządkować się logice
dramatu.
Czego najbardziej obawiał się Bucharin w ciągu tych miesięcy
poprzedzających aresztowanie? Powiedziano mi, że najbardziej bał się, iż
zostanie usunięty z Partii! że odetną go od Partii! że pozwolą mu żyć,
ale z dala od Partii! Na tej właśnie jego (każdego z nich!) strunie po
mistrzowsku grał drogi Koba – od chwili gdy sam zaczął uosabiać Partię.
Bucharin – a także wszyscy oni! – nie mieli swojego ODRĘBNEGO PUNKTU
WIDZENIA, nie mieli wcale swojej rzeczywiście opozycyjnej ideologii,
dookoła której mogliby się skupić i która dałaby im siły. Stalin obwołał
ich opozycjonistami zanim jeszcze zdążyli stać się nimi – i tym samym
pozbawił ich wszelkiej siły. I odtąd wszystkie ich wysiłki zmierzały do
jednego celu, aby utrzymać się w Partii. I żeby przy tym jej przypadkiem
nie zaszkodzić.
Zbyt wiele tu koniecznych uwarunkowań, aby zachować niezawisłość!
Dla Bucharina zarezerwowana była w istocie główna rola i nic nie mogło
było być spartaczone ani pominięte w pracy Reżysera z aktorem, a także w
tym, co zależało od czynnika czasu i od wżycia się samego wykonawcy w
graną postać. Nawet wyjazd na Zachód poprzedniej zimy w celu odkupienia
rękopisów Marksa, potrzebny był nie tylko z elementarnych powodów dla
zadzierzgnięcia sieci oskarżeń, dotyczących niedozwolonych kontaktów.
Czcza swoboda ruchów podczas zagranicznych rozjazdów jeszcze bardziej
nieubłaganie uświadamiała mu potrzebę powrotu na główną scenę. I oto
teraz, w czarnym cieniu oskarżeń – to długie, nie mające końca
oczekiwanie na areszt, ta nużąca, domowa udręka – wszystko to
skuteczniej niweczyło wolę ofiary, niż bezpośrednie naciski z Łubianki
rodem. (A to go też nie minie, tego też zazna przez cały rok).
Pewnego dnia wezwał Bucharina Kaganowicz i w obecności wyższych szarż
Czeki urządził mu konfrontację z Sokolnikowem. Sokolnikow złożył
zeznania o ”paralelnym Centrum Prawicowym” (to znaczy – równoległym do
trockistowskiego), o konspiracyjnej działalności Bucharina. Kaganowicz
przeprowadził przesłuchanie z impetem, później kazał wyprowadzić
Sokolnikowa i powiedział do Bucharina przyjaznym tonem: „Łże, kurwa, jak
pies!”.
Jednakże gazety wciąż publikowały wyrazy oburzenia mas. Bucharin dzwonił
do KC. Bucharin słał listy: „Drogi Koba!...” – prosząc, aby zdementowano
te oskarżenia publicznie. Wówczas opublikowane zostało mętne
oświadczenie prokuratury: „Oskarżenia wysunięte przeciw Bucharinowi nie
znalazły potwierdzenia w obiektywnych dowodach”.
Radek zatelefonował do niego jesienią, proponując spotkanie. Bucharin
wolał się wymówić: obaj jesteśmy obciążeni, po co dawać pretekst do
nowych oskarżeń? Ale ich redaktorskie dacze sąsiadowały ze sobą i
pewnego wieczoru Radek przyszedł w odwiedziny: „Niezależnie od tego co w
przyszłości będę musiał powiedzieć – wiedz, że jestem niewinny. Zresztą
– tobie nic się nie stanie: przecież nie byłeś związany z trockistami”.
I Bucharin wierzył, że ocaleje, że z partii go nie wyrzucą – to przecież
byłoby monstrualne! Do trockistów rzeczywiście odnosił się zawsze z
wrogością: sami postawili się poza partią i widzicie, czym to się
skończyło! A trzeba zawsze być razem; jeśli popełniać omyłki – to też
razem z partią. Gdy nadeszła rocznica rewolucji październikowej,
Bucharin z żoną udał się na demonstrację i wszedł na trybunę dla gości,
korzystając ze swojej redakcyjnej przepustki (miało to być jego
pożegnanie z Placem Czerwonym). Nagle podchodzi do nich uzbrojony
czerwonoarmista. Bucharin poczuł chłód! – Tutaj? W takiej chwili?...
Nie, żołnierz salutuje: towarzysz Stalin jest zdziwiony, żeście sobie
takie miejsce wybrali. Prosi, abyście zechcieli zająć swoje miejsce na
trybunie mauzoleum.
I tak przez pół roku oblewano go to zimną, to gorącą wodą. 5 grudnia
została tryumfalnie uchwalona bucharinowska konstytucja, otrzymując na
wiek wieków nazwę stalinowskiej. Na grudniowe plenum CK sprowadzony
został Piatakow; miał wybite zęby i zmieniony był nie do poznania.
Zajego plecami stali niemi czekiści (ludzie Jagody, bo Jagoda też
przecież przechodził egzamin i przygotowywał się do odgrania swojej
roli). Piatakow w najokropniejszy sposób oskarżał Bucharina i Rykowa,
którzy siedzieli tuż obok, w gronie przywódców. Ordżonikidze przyłożył
dłoń do ucha (miał słuch przytępiony): „Powiedzcie no, czy aby wszystko
to mówicie dobrowolni e?” (to sobie zapamiętamy! Ordżonikidze też dostał
kulę). „Zupełnie dobrowolnie” – powiedział słaniając się Piatakow. A w
przerwie Ryków mruknął do Bucharina: „O, Tomski, ten miał siłę woli,
jeszcze w sierpniu zrozumiał wszystko i postawił kropkę. A my, durnie,
wolimy żyć”.
Złorzecząc i płonąc oburzeniem zabrał wtedy głos Kaganowicz (tak bardzo
chciał wierzyć w niewinność Bucharczyka! Ale się zawiódł...) oraz
Mołotow. Stalin natomiast! – co za serce! Jak pamięta człowiekowi jego
dawne dobre uczynki! – „Mimo wszystko sądzę, że nie do wiedziono nam tu
winy Bucharina. Ryków może jest winien, ale Bucharin nie”. (Jakby ktoś
wbrew woli Stalina gromadził zarzuty przeciw Bucharinowi!).
To zimny prysznic, to gorący. Tak zanika w człowieku wola. Tak się
wchodzi w rolę straceńca.
Zaczęto mu wtedy przynosić do domu jeden protokół przesłuchań po drugim:
dawnych wychowanków z Instytutu Czerwonej Profesury, Radka, potem
wszystkich następnych – i wszyscy oni świadczyli dowodnie, że Bucharin
jest najohydniejszym zdrajcą. Przynosili mu to do domu nie jako
oskarżonemu, bynajmniej, lecz jako członkowi KC, do wiadomości!...
Najczęściej, po nadejściu takiej nowej poczty Bucharin mówił do swojej
22–letniej żony, która dopiero co, wiosną, urodziła mu syna: „Czytaj ty,
ja nie mogę!” – a sam wciskał głowę pod poduszkę. Miał w domu dwa
rewolwery (i Stalin dał mu dość czasu!) – a nie odebrał sobie życia.
Czy nie wczuł się dobrze w wyznaczoną mu rolę?...
Odbył się jeszcze jeden proces pokazowy – jeszcze jedna paczka poszła
pod mur... a Bucharina oszczędzono, a Bucharina nie tykano...
W początkach lutego 37. roku Bucharin postanowił proklamować domową
głodówkę – aby skłonić KC do zbadania jego sprawy i do uwolnienia go od
zarzutów. Zakomunikował o tym w liście Drogiemu Kobie – i dotrzymał
uczciwie. Wówczas zwołano plenum KC z następującym porządkiem dnia: 1) o
zbrodniach Prawicowego Centrum. 2) o antypartyjnym zachowaniu się
towarzysza Bucharina, znajdującym wyraz w głodówce.
I Bucharin zawahał się: a może istotnie ubliżył czymś Partii?...
Niegolony, wynędzniały, już całkiem przypominając aresztanta, przy wlókł
się on także na Plenum. „Co ty wyprawiasz?” – spytał go Drogi Koba z
niekłamaną serdecznością. „No bo jakże, skoro takie oskarżenia? Przecież
chcą mnie z partii wyrzucić...” Stalin skrzywił się na te nonsensy:
„Ależ nikt cię z partii nie wyrzuci!”.
I Bucharin uwierzył, ożywił się, pokajał się na plenum z całą ochotą,
natychmiast też przerwał głodówkę. (W domu „ano, ukroj mi kawałek
kiełbasy! Koba powiedział – że mnie nie wyrzucą”). Ale w trakcie plenum
Kaganowicz i Mołotow (bezczelni! popatrz, wcale nie liczą się ze
Stalinem!37) wyzywali Bucharina od faszystowskich najemników i żądali,
aby go rozstrzelano.
17 Jakich wspaniałych zeznań sami się wyrzekamy w trosce o spokojną
starość Mołotowal
I znów Bucharin upadł na duchu i w trakcie ostatnich swoich dni zabrał
się do układania „pisma do przyszłego KC”. Znalazł się ktoś, kto nauczył
się go na pamięć i tym sposobem zachowane, stało się ono niedawno znane
całemu światu. Jednakże nie wstrząsnęło nim38. Cóż takiego bowiem
postanowił ten błyskotliwy, bystry teoretyk przekazać przyszłym
pokoleniom w swoim ostatnim słowie? Jeszcze jedną jękliwą prośbę o
pozostawienie go w partyjnych szeregach (za tę wierność zapłacił drogo,
zapłacił hańbą!). Jeszcze raz zapewnił, że „w pełni akceptuje” wszystko
to, co zaszło – aż do 1937 roku włącznie. A więc – nie tylko poprzednie
procesy, będące kpiną ze sprawiedliwości, lecz również – wszystkie
cuchnące potoki naszej wspaniałej kanalizacji więziennej!
W ten sposób stwierdził własnym podpisem, że wart jest, aby sam w nich
utonął...
I oto nareszcie dojrzał zupełnie do przejścia w ręce suflerów i
reżyserskich asystentów – ten muskularny mężczyzna, myśliwy i zapaśnik!
(Ileż to razy kładł Kobę na łopatki gdy dochodziło do żartobliwych
zapasów w obecności innych członków KC! – zapewne tego też nie mógł mu
Koba wybaczyć)..
Przeszedł takie przygotowanie i był w stanie takiego wewnętrznego
rozprzężenia, że żadne tortury już mu nie były potrzebne. Czy w tej
sytuacji pozycja jego była silniejsza, niż to było z Jakubowiczem w 1931
roku? Co jeszcze mógł przeciwstawić tym samym dwom argumentom? Chyba był
jeszcze słabszy, bo Jakubowicz pragnął śmierci, Bucharin zaś jej się
bał.
Pozostawał jeszcze tylko jeden nietrudny dialog z Wyszyńskim według
takiego oto schematu:
– Czy wszelka opozycja przeciw Partii nie jest w istocie walką z Partią?
– W zasadzie – tak jest. Tak jest faktycznie. – Czy zatem walka z Partią
nie przeradza się nieuchronnie w wojnę przeciw Partii? – Z logiki faktów
wynika – że tak. – A więc, żywiąc opozycyjne przekonania, można było
koniec końców dojść d.o popełnienia najpodlej szych zbrodni przeciw
Partii (morderstwa, szpiegostwo, kupczenie ojczyzną)? –’¦ Ale
przepraszam, te zbrodnie nie zostały popełnione. – Ale mogły być? – No,
mówiąc teoretycznie... (Przecież obaj są teoretykami!...). – Ale
interesy Partii uważacie przecież za nadrzędne? – Tak, oczywiście,
oczywiście! – Wobec tego dzieli nas już tylko całkiem mała
18 Podobnie jak „przyszłym KC”. (Sam ten adres ile jest wart! Nie było
dla niego wyższego autorytetu moralnego niż KC!) różnica zdań: trzeba
nadać kształt realny ewentualności, należy – w celu profilaktycznej
dyskwalifikacji wszelkich przyszłych idei opozycyjnych – uznać za
dokonane to, co teoretycznie było tylko możliwe. Bo przecież było
możliwe? – Było... – A więc, to co możliwe należy uznać za istniejące
realnie, to wszystko. Niewielki przeskok filozoficzny. Zgoda?... Aha,
jeszcze jedno! no, warn tego nie muszę nawet tłumaczyć: jeżeli na
rozprawie wycofacie się i powiecie coś, czegośmy tutaj nie ustalili – to
rozumiecie chyba, że oddacie tym przysługę jedynie międzynarodowej
burżuazji, zaszkodzicie natomiast Partii. No i, rzecz jasna nie czeka
was wtedy lekka śmierć. Jeśli zaś wszystko pójdzie, jak należy, to my,
rzecz jasna, zostawimy was przy życiu: poślemy was potajemnie na wyspę
hrabiego Monte Christo gdzie będziecie mogli pracować nad teorią
gospodarki socjalistycznej. – Ale ci z poprzednich procesów, zdaje się,
zostali rozstrzelani? – No, jak możecie robić takie porównania – oni i w
y! A poza tym, nie jednemuśmy życie darowali, to tylko tak, dla gazet.
Więc może zagadka nie jest aż taka nieprzenikniona?
I wciąż ta sama zwycięska melodia, w tylu już procesach, czasem tylko
tonacja się zmienia: my wszyscy z wami razem jesteśmy komunistami! Jakże
więc mogliście przystać na to – aby występować przeciw nam? Okażcie
skruchę! Przecież wy i my razem – to tylko m y!
Powoli dojrzewa w społeczeństwie rozumienie historii. Ale kiedy już
dojrzeje – wydaje się takie proste. Ani w 1922, ani w 1924, ani w 1937
roku nie mogli jeszcze podsądni z takim przekonaniem trzymać się swoich
poglądów, aby w odpowiedzi na dźwięki tej hipnotyzującej, mrożącej krew
melodii krzyknąć z podniesioną głową:
– Nie, Z WAMI do kupy – nie będziemy rewolucjonistami!... Nie, Z WAMI do
kupy – nie będziemy Rosjanami!... Nie, Z WAMI do kupy – nie będziemy
komunistami!
I zdaje się że wystarczy tylko krzyknąć! – a już rozpadły się dekoracje,
już skruszyła się skorupa szminki, już uciekł tylnymi schodami reżyser,
a suflerzy już czmychnęli do szczurzych nor. I niechby na dworze był –
rok 1967!
Ale nawet nadzwyczaj udane spektakle były drogie i pochłaniały wiele
wysiłku. Postanowił więc Stalin nie urządzać już więcej pokazowych
procesów.
Właściwie to już się sposobił w 37. roku do przeprowadzenia szerokiej
akcji publicznych procesów w terenie, tak, aby masy gołym okiem
zobaczyły jak czarna jest dusza opozycji. Ale zabrakło dobrych
reżyserów, nie sposób było tak starannie wszystkiego przygotować, także
sami oskarżeni nie byli tak bogatymi duchowo osobistościami – i
skończyło się to dla Stalina wstydliwym niewypałem, tylko że niewielu o
tym wie. Doszło do niepowodzeń przy paru procesach – i zaprzestano tej
akcji.
O jednym z tych procesów warto tu jednak opowiedzieć – o sprawie
kaclyjskiej; szczegółowe sprawozdania o niej zaczęto już nawet drukować
w iwanowskiej gazecie okręgowej.
W końcu 1934 roku, na głuchych peryferiach okręgu iwanowskiego, tam,
gdzie styka się on z kostromskim i niżegorodzkim, utworzono nowy rejon,
którego ośrodkiem stało się stare, spokojne sioło Kadyj. Nowi
administratorzy poprzyjeżdżali z różnych innych miejscowości i poznali
się już w Kadyju. Oczom ich ukazała się głucha, smutna i biedna okolica,
wyniszczona przez wywózki ziarna, podczas gdy potrzebna tu była raczej
pomoc w postaci kredytów, maszyn i dobrej organizacji miejscowej
gospodarki. Tak się złożyło, że pierwszy sekretarz komitetu rejonowego,
Fiodor Iwanowicz Smirnow, był człowiekiem o mocnym poczuciu
sprawiedliwości, zaś kierownik rejonowego wydziału rolnictwa, Stawrow –
chłopem z dziada pradziada, jednym z tych chłopów – „intensywników” jak
ich wtedy zwano, to znaczy – gospodarnych i światłych rolników, którzy w
latach 20. prowadzili swoje gospodarstwa w zgodzie z zasadami agronomii
(za co też sowiecka władza okazywała im poparcie! jeszcze nie było wtedy
decyzji, by wszystkich tych „intensywników” powyławiać). Slawrow wstąpił
do partii i dlatego nie spotkała go zguba przy likwidacji kułaków (a
może sam brał udział w tej operacji?).
Na swoich nowych stanowiskach próbowali oni zrobić coś dla chłopów, ale
z góry spadały, jak lawina, wciąż nowe dyrektywy i każda z nich
przeciwstawna była ich inicjatywom; całkiem, jakby tam, na górze
wymyślano je właśnie w tym celu, aby chłopom było coraz gorzej i
trudniej. Pewnego razu kadyjcy posłali do okręgu raport, że trzeba
koniecznie zmniejszyć – plan dostaw ziarna z rejonu, że nie można go
wykonać, bo inaczej stopa życiowa w rejonie obniży się do
niebezpiecznego poziomu. Trzeba sobie przypomnieć warunki panujące w
latach 30. (czy aby tylko w 30.?), aby zrozumieć, jakie to było
świętokradztwo w stosunku do Planu i jaki to był bunt przeciw władzy!
Ale w tych czasach nie wszystko jeszcze przewidziane i nakazane było z
góry, organy miejscowe mogły reagować według własnego widzimisię.
Korzystając z nieobecności Smirnowa, który wyjechał na urlop, jego
zastępca, 2. sekretarz, Wasyli Fiodorowicz Romanów doprowadził na plenum
rejkomu do przegłosowania takiej rezolucji: „osiągnięcia rejonu byłyby
jeszcze wspanialsze (?) gdyby nie trockista Stawrow”. Taki początek
miała „sprawa personalna” Stawrowa (Interesujący chwyt: izolować!
Smirnowa chwilowo nastraszyć, zneutralizować, zmusić do odcięcia się od
atakowanych, do niego zabierzemy się później; była to – w mniejszych
wymiarach – ta sama taktyka, którą Stalin stosował w KC). Na burzliwych
zebraniach partyjnych rychło sięjednak okazało, że Stawrow jest nie
bardziej trockistą, niż, powiedzmy, biskupem. Kierownik rejonowego
związku Spółdzielni Spożywców, Wasyli Grigoriewicz Własow, człowiek o
wykształceniu raczej przypadkowym, wyrywkowym, ale obdarzony tymi
swoistymi zdolnościami, które tak zadziwiają u Rosjan – urodzony
spółdzielca, elokwentny, zręczny dyspu–’ tant, zapalny, entuzjastyczny
stronnik tego, co mu się wydaje słuszne – wygłosił na partyjnym zebraniu
przemówienie, w któym domagał się, by – usunąć z partii – Romanowa,
sekretarza rejkomu za potwarz! I zebranie udzieliło Romanowowi nagany!
Ostatnie słowo Romanowa bardzojest charakterystyczne dla tego gatunku
ludzi i dla ich znajomości sytuacji ogólnej: „Chociaż tu zostało
wykazane, że Stawrow – nie jest trockistą, a 1 e jestem osobiście
przekonany, że jest on nim. Partia już się zmiarkuje, także – co do tej
nagany”. I Partia się zmiarkowała: prawie natychmiast rejonowe NKWD
aresztowało Stawrowa, a po miesiącu – także przewodniczącego RIK –
rejonowego komitetu wykonawczego, Estończyka Uniwera. Romanów objął jego
stanowisko. Stawrowa przewieziono do okręgowego NKWD, gdzie przyznał
się, że jest trockistą, że całe życie działał w porozumieniu z
eserowcami, że w swoim rejonie należy do nielegalnej prawicowej
organizacji (bukiet godny tej epoki, brak tylko bezpośrednich kontaktów
z Ententą). Być może zresztą – wcale się nie przyznał, ale nikt się tego
nigdy nie dowie, bo w iwanowskim więzieniu wewnętrznym skonał w czasie
tortur. A protokół został. Wkrótce aresztowano także sekretarza rejkomu
Smirnowa, przywódcę domniemanej organizacji prawicowej, kierownika
rejonowego wydziału finansowego SabUrowa i jeszcze kilku.
Ciekawy jest dalszy los Własowa. Nowego przewodniczącego RIK–a –
Romanowa chciał on niedawno usunąć z partii. Jak zaś ciężko obraził
prokuratora rejonowego, Rusowa – już pisaliśmy, rozdział IV).
Naczelnikowi rejonowej delegatury NKWD, N. I. Kryłowowi, naraził się w
ten sposób, że obronił przed aresztowaniem za rzekome szkodnictwo dwóch
swoich obrotnych i roztropnych działaczy spółdzielczych, z haczykami w
ankiecie: obaj byli niewyraźnego pochodzenia społecznego (Własow zawsze
przyjmował do pracy rozmaitych „byłych ludzi” – zwykle dobrze znali się
ha rzeczy, a ponadto – byli gorliwsi w robocie; ci zaś z awansu
społecznego nic nie umieli i – co ważniejsze – nic nie chcieli robić).
Mimo to NKWD jeszcze gotowe było pójść na ugodę ze spółdzielczością!
Zastępca Kryłowa, Sorokin sam przyszedł do zarządu spółdzielni
rejonowych i zaproponował Własowowi, żeby wydać NKWD bezpłatnie (,już
tam później jakoś spiszesz na straty”) tekstyliów na sumę siedmiuset
rubli (szmaciarze! a dla Własowa to były dwie pensje miesięczne, Własow
nawet kruszyny nie brał dla siebie na lewo). „Jak nie dasz – to sam
pożałujesz”. Własow go przepędził: „Jak śmiecie mnie, członkowi partii,
proponować takie interesy!” – Następnego dnia w zarządzie spółdzielni
pojawił się Kryło w, już jako przedstawiciel rejkomu partii (w tej
maskaradzie i we wszystkich tych sposobikach jest dusza 37. roku!) i
kazał zwołać zebranie partyjne. Porządek dnia: „O szkodniczej
działalności grupy Smirnowa–Uniwera w spółdzielczości” referent –
towarzysz Własow. Co chwyt, to perełka! Nikt chwilowo nie wysuwa
przecież oskarżeń przeciw Własowowi! Ale wystarczy, że Własow powie dwa
słowa o szkodnictwie, którym zajmował się były sekretarz rejkomu, w
strefie, w której sam Własow jest czynny – aby zaraz przerwał mu ktoś z
pracowników NKWD: „a w y gdzieście wtedy byli? Dlaczego nie przyszliście
do nas zawczasu?”. W takiej sytuacji niejeden dawał się zbić z tropu i
już nigdy nie mógł się wygrzebać. Ale nie Własow! Odpowiedział z
miejsca: „Nie będę referować. Niech referuje Kryłow – przecież to on
aresztował Smirnowa i Uniwera i ma w ręku ich sprawę!”. Kryłow odmówił,
twierdząc, że nie jest zorientowany. A na to Własow: „Jeżeli nawet w y
nie jesteście zorientowani – to znaczy, że tamtych aresztowano
bezpodstawnie!”. I zebranie po prostu nie zostało zwołane. Ale czy
często ludzie mieli się tak bronić? (Brak będzie w tej opowieści
charakterystycznych cech 37. roku, stracimy z oczu wielu jeszcze silnych
ludzi zdolnych do stanowczych decyzji, jeśli nie wspomnimy, że późnym
wieczorem tegoż dnia do gabinetu Własowa przyszedł starszy księgowy
Związku Spółdzielczego T. i jego zastępca N. przynosząc dziesięć tysięcy
rubli: „Wasyli Grigoriewicz! Uciekajcie zaraz, jeszcze dziś w nocy! Dziś
w nocy, inaczej – zginiecie!”. Ale Własow był zdania, że nie przystoi
komuniście uciekać). Następnego dnia rano już pojawiła się w rejonowej
gazecie napastliwa korespondencja o pracy spółdzielni spożywców (trzeba
podkreślić, że w 37. roku prasa zawsze działała ręka w rękę z NKWD), a
wieczorem już zaproponowano Własowowi, aby zda! w rejkomie sprawę ze
swojej działalności (co krok – to wzór do naśladowania!).
Był to rok 1937, drugi rok Mikojan–prosperity w Moskwie i w innych
wielkich miastach; czytuje się teraz we wspomnieniach rozmaitych pisarzy
i dziennikarzy, że już wtedy zaczynały się tłuste lata. Weszło to do
historii i ryzykujemy, że już tam zostanie. A tymczasem – w listopadzie
1936 roku, dwa lata po zniesieniu kartek na chleb, w iwanowskim okrę^ gu
(a również w innych) wydane było tajne rozporządzenie zakazujące hąndl–u
mąką.’ W tych latach wiele jeszcze gospodyń w miasteczkach, a zwłaszcza
w osadach i po wsiach – wypiekało chleb w domu. Zakaz sprzedaży mąki
oznaczał: nie wolno jeść chleba! W rejonowym ośrodku, w Kadyju,
potworzyły się ogromne, nigdy nie widziane ogonki za chlebem; zresztą –
im też dano należną odprawę: w lutym 1937 roku zakazano w ośrodkach
rejonowych wypieku razowego chleba, odtąd wolno było piec tylko drogi,
biały. W rejonie kadyjskim nie było zaś innych piekarni prócz
centralnej, rejonowej, więc ze wszystkich wsi walili ludzie po razowiec
do Kadyja. I mąki w składach spółdzielni spożywców było dość – tylko
teraz dwa wspomniane zakazy nie pozwalały dać jej ludziom w żaden
sposób!! Własow jednak znalazł sposób, żeby wbrew przemyślnym państwowym
wytycznym nakarmić swój rejon tego roku: objechał okoliczne kołchozy i z
ośmioma z nich dogadał się, że w stojących pustką „pokułackich” chatach
otwarte zostaną uspołecznione piekarnie (to znaczy, że po prostu
zwiezione będą drwa i zwołane baby – do roboty przy gotowych, ruskich
piecach, tyle, że teraz nie prywatnych, tylko już wspólnych), rejonowa
zaś spółdzielnia spożywców zobowiązuje się do zaopatrzenia ich w mąkę.
Rozwiązanie zawsze wydaje się proste, gdy już ktoś na nie wpadł! Nie
budując nowych zakładów piekarskich (nie miał na to środków), Własow
pobudował je w ciągu jednego dnia. Nie prowadząc formalnie handlu mąką,
bez przerwy dostarczał ją ze składów i żądał z okręgu nowych dostaw. Nie
sprzedając w ośrodku rejonowym razowego chleba – dał razowy chleb
ludności rejonu. Tak, litery rozporządzenia nie naruszył, ale wystąpił
przeciw jego duchowi – szczędzić mąkę, a ludzi morzyć głodem. Było więc
za co krytykować go na zebraniu rejkomu.
Po tej krytyce Własow jeszcze jedną noc spędził na wolności, następnego
zaś dnia został aresztowany. Zadzierżysty, mały kogucik (jako że był
niziutki, zachowywał się często z pewną arogancją, zadzierając przy tym
głowę) nie chciał oddać legitymacji partyjnej (toć poprzedniego dnia, na
posiedzeniu rejkomu, nie podjęto decyzji o usunięciu go z partii!), ani
deputackiej (toć wybrany został przez lud i nie ma decyzji RIK–u o
pozbawieniu go nietykalności deputackiej!). Ale milicjanci nie znali się
na formalnościach, rzucili się na niego i odebrali dowody siłą.– Ze
spółdzielni spożywców prowadzono go do NKWD środkiem miasteczkowej ulicy
i pewien młody towaroznawca, jego podwładny, komsomolec, zobaczył to z
okna rejkomu. Jeszcze nie wszyscy (zwłaszcza po wsiach, bo ludzie tam
prostoduszni) nauczyli się wtedy mówić nie to, co myślą. Chłopak
krzyknął: „Ale dranie! Mojego szefa też wzięli!”. Natychmiast, nie dając
mu nawet wyjść z pokoju, wyrzucono go i z rejkomu i komsomołu, po czym
znanym szlakiem stoczył się chłopak do wspólnego dołu.
Wlasow aresztowany był późno w porównaniu z innymi współoskarżonymi,
dochodzenie było prawie już zakończone i teraz tylko dawało mu się szlif
przed procesem publicznym. Własowa przywieziono do iwanowskiego
więzienia wewnętrznego, ale jako że był ostatni w kolejce, więc nie
urządzono mu całej karuzeli z torturami, przeprowadzono tylko dwa
krótkie przesłuchania, nie wzywano żadnych świadków, a skoroszyt jego
akt śledczych zapełniono sprawozdaniami spółdzielni spożywców i
wycinkami z rejonowej gazety. Własowa oskarżano: 1) o sprowokowanie
kolejek po chleb; 2) o niezabezpieczenie wystarczającego asortymentu
towarów (jak gdyby towary te były gdziekolwiek w należnym wyborze i
jakby ktoś gwałtem je wmawiał kadyjskiej spółdzielni); 3) o sprowadzenie
zbyt wielkiej ilości soli (chodziło tu o obowiązkowy „mobilizacyjny”
zapas – bo przecież z dawnych lat w Rosji wszyscy się boją, że w razie
wojny soli zabraknie).
W ostatnich dniach września zawieziono oskarżonych na proces publiczny
do Kadyja. Nie bliska to była droga (porównać tylko niskie koszty OSO i
tajnych sądów!): od Iwanowa do Kineszmy – stołypińskim wagonem, od
Kineszmy do Kadyja – 110 km samochodem. Samochodów było ponad dziesięć i
ten niesłychany wtedy, długi ich sznur, ciągnący pustynnym, starym
traktem, siał we wsiach zdumienie, popłoch i przeczucie bliskiej wojny.
Za bezbłędną i budzącą należny strach organizację całego procesu
odpowiedzialny był Klugin (naczelnik supertajnego oddziału okręgowego
NKWD, zajmującego się kontrrewolucyjnymi organizacjami). Ochrona
składała się z 40 ludzi, wziętych z konnej rezerwy milicji.
Oskar-żonych, codziennie od 24 do 27 września, prowadzono przez Kadyj
pod konwojem, kroczą-cym z szablami i naganami w ręku – od rejonowej
delegatury NKWD, aż do niewykończo-nego budynku klubu i z powrotem.
Prowadzono ich tak przez tó samo sioło, w którym niedawno jeszcze oni
byli rządem. Okna w klubie już były oszklone, natomiast scena nie była
jeszcze wykończona, brak było elektryczności (w ogóle nie było jej w
Kadyju) i wieczorami sąd zasiadał przy naftowych lampach. Publiczność
przywożono z kołchozów według rozdzielnika. Także cały Kadyj pchał się
na salę. Nie tylko siedziano na ławach i na oknach, lecz również gęsty
tłum stał w przejściu, tak, że mieściło się w sali za każdym razem do
700 ludzi (lubią jednak na Rusi te widowiska). Przednie ławy były stale
zarezerwowane dla członków partii, tak aby sąd zawsze mógł liczyć na
życzliwe poparcie. Komplet sędziowski izby specjalnej sądu okręgowego
składał się z wiceprezesa tegoż sądu Szubina, ławnikami byli zaś
obywatele Bicze i Zaozierowa. Absolwent uniwersytetu w Dorpacie,
prokurator okręgowy Karasik był rzecznikiem oskarżenia (mimo, że
oskarżeni jak jeden mąż zrzekli się obrony, ale dano im celowo adwokata
z urzędu, ponieważ tylko w ten sposób mógł być obecny również
prokurator). Akt oskarżenia, solenny, groźny i długi sprowadzał się do
tego, że w kadyjskim rejonie działała nielegalna prawicowo–bucharinowska
grupa, zawleczona tam z Iwanowa (to znaczy – także tam nastąpią teraz
aresztowania), stawiająca sobie za cel obalenie – za pośrednictwem aktów
szkodnictwa – ustroju sowieckiego we wsi Kadyj (kąta bardziej zapadłego
prawicowcy już nie mogli znaleźć, jako odskoczni dla swoich planów!).
Prokurator składa wniosek, aby nie bacząc na zgon Stawrowa w więzieniu
śledczym, jego zeznania przedśmiertne mogły być teraz odczytane i uznane
za złożone na rozprawie. (A na zeznaniach Stawrowa trzymały się przecież
wszystkie oskarżenia przeciwko całej grupie!). Sąd wyraża zgodę:
zaprotokołować zeznania zmarłego tak, jakby wciąż jeszcze był wśród
żywych (co ma tę zaletę, że już nikt z podsądnych nie „potrafi świadkowi
zaprzeczyć).
Ale nieuczeni kadyjscy chłopkowie nie wyznają się na takich
subtelnościach i czekają co też będzie dalej. Zostają więc przeczytane i
na nowo zaprotokołowane zeznania człowieka zabitego podczas śledztwa.
Zaczyna się przesłuchanie podsądnych i – konsternacja! – WSZYSCY ONI
ODWOŁUJĄ zeznania złożone na śledztwie.
Nie wiadomo, jaką taktykę obrano by w Sali Październikowej Domu Związków
– tu zaś postanowiono kontynuować dalej, wcale się nie przejmując!
Sędzia upomina oskarżonych: jakeście w ogóle mogli składać na śledztwie
inne zeznania? Uniwer – wycieńczony, ledwie dosłyszalnie: „Jako
komunista nie mogę na publicznej rozprawie rozwodzić się nad metodami
śledztwa stosowanymi przez NKWD” (no i macie model procesu Bucharina!
Oto co najbardziej wiąże im ręce: troszczą się przede wszystkim o to,
żeby ludzie nie pomyśleli czegoś złego o partii. Ci, co ich sądzą, dawno
już się o to nie kłopoczą).
W przerwie Klugin odwiedza cele podsądnych. Mówi do Własowa: „Słyszałeś,
jak się skurwili Smirnow i Uniwer, te dranie?! Ty za to powinieneś
przyznać się do winy i powiedzieć całą prawdę!” – Wyłącznie prawdę! –
chętnie godzi się Własow, jeszcze pełen sił. – Wyłącznie prawdę, a
mianowicie, że niczym nie różnicie się od niemieckich faszystów!”.
Klugin wpada w pasję: „Uważaj, kurwo, krwią za to zapłacisz39!”. I od
tej chwili Własow przestaje być na rozprawie postacią drugorzędną –
dostaje rolę piewszoplanową jako ideowy inspirator grupy.
Tłum, tłoczący się w przejściach, zaczyna rozumieć o co chodzi dopiero w
pewnej chwili. Sąd ma odwagę podjąć kwestię ogonków chlebnych, a to
każdemu tu dojadło do żywego (chociaż, co chyba jasne, przed procesem
chleb sprzedawany był bez żadnych ograniczeń i dzisiaj kolejek nie ma).
Sąd zadaje pytanie podsądnemu Smirnowowi: „Czy wiedzieliście o istnieniu
ogonków za chlebem w rejonie?” – „Tak, ma się rozumieć, toż ciągnęły się
od sklepu aż do samego budynku rej komu”. – „No i coście za radę
znaleźli?”. Nie bacząc na zadane mu męki, Smirnow zachował dźwięczny
głos i spokojną pewność swojej racji. Ten grubokościsty blondyn o
prostych rysach twarzy wcale się nie spieszy i sala słyszy każde słowo:
„Ponieważ wszystkie nasze wnioski do okręgowych organizacji nie dały
żadpego skutku, poleciłem Własowowi, aby napisał memoriał do towarzysza
Stalina” – „No*i dlaczegoście go nie napisali?” (Więc jeszcze nie
wiedzą!... Więc przegapili!). „Napisaliśmy go i zaraz go wysłałem
umyślnym prosto do KC, nad głową okręgu. Kopia została w aktach
rejkomu”.
Sala wstrzymuje oddech. Komplet sędziowski jest w strachu i lepiej
byłoby nie zadawać chyba dalszych pytań, ale jednak ktoś to pytanie
stawia:
– No i co?
Bo też to pytanie zawisło na wszystkich ustach: no i co dalej się stało?
Smirnow nie łka, nie leje łez nad utraconym ideałem (właśnie tego
elementu brak moskiewskim procesom!) odpowiada głosem donośnym i
spokojnym:
– A nic. Nie było odpowiedzi.
Słychać w jego znużonym tonie: tego właśnie się spodziewałem.
„Wkrótce już, wkrótce poleje się twoja własna! – Klugin znajdzie się w
sieci razem z calą ławicą ludzi Jeżowa i w obozie zostanie zarąbany
przez konfidenta Gubajdulina.
NIE BYŁO ODPOWIEDZI! Ojciec i Nauczyciel nie dał odpowiedzi! Ten proces
publiczny osiągnął już swoje apogeum! już dzięki niemu ten tłum na sali
zobaczył czarne serce Ludojada! Już by się na tym mogła ta rozprawa
skończyć. Nie, na to im nie starcza ani taktu, ani rozumu i jeszcze całe
trzy dni trwać będzie dreptanie po podmokłej już łące.
Prokurator wychodzi ze skóry: to dwulicowcy! Patrzcie, jak to było:
jedną ręką szkodzili, a drugą ręką śmieli pisać listy do towarzysza
Stalina! I jeszcze czekać na odpowiedź!? Niech lepiej podsądny Własow
odpowie – jak mógł dojść do tak potwornego szkodnictwa – żeby zaprzestać
sprzedaży mąki? Żeby przerwać wypiek żytniego chleba w ośrodku
rejonowym?
Kogucik Własow nie czeka, aż mu każą wstać, sam się podrywa i krzyczy
przeszywająco, na cały głos:
– Gotów jestem ponieść za to pełną odpowiedzialność przed sądem, jeżeli
prokurator Karasik zejdzie z oskarżycielskiej trybuny i siądzie tu obok
mnie, na ławie oskarżonych!
Nikt nic nie rozumie. Hałas. Krzyki. Przywołać do porządku! Co to
takiego!?
Zdobywszy w ten sposób prawo głosu, Własow składa teraz chętnie
wyjaśnienia:
– W sprawie zakazu sprzedaży mąki i zakazu wypieku chleba otrzymaliśmy
rozporządzenia z prezydium okręgowego komitetu wykonawczego. Stałym
członkiem tego prezydium jest prokurator okręgowy Karasik. Jeżeli to
szkodnictwo – to dlaczego prokurator nie sprzciwił się temu z urzędu? A
jak tak, to byliście szkodnikiem naprzód wy, a dopiero potem ja!
Prokuratorowi aż dech zaparło, cios był, nagły i celny. Sąd też nie
potrafi się znaleźć. Sędzia mamrocze:
– Jeśli zajdzie potrzeba (?) oddamy pod sąd także prokuratora. A dzisiaj
tylko was sądzimy.
(Dwie prawdy – zależnie od rangi!).
– No to ja żądam, żeby mu kto kazał zejść z tej prokuratorskiej trybuny!
– Dalej żga w słabiznę niezmordowany, nie dający się uciszyć Własow.
Przerwa...
No, jakie też znaczenie wychowawcze dla mas ma podobny proces?
A tamci dalej za swoje. Po indagacji oskarżonych zaczynają się zeznania
świadków.’ Księgowy N.
Co warn wiadomo o szkodniczej działalności Własowa?
– Nic.
– Jak to być może?
– A siedziałem dotychczas w pokoju dla świadków i nie słyszałem co tu
było mówione.
– Nie trzeba było nic słyszeć! Przez wasze ręce przechodziło mnóstwo
dokumentów, nie mogliście nie wiedzieć.
– Dokumenty wszystkie były w porządku.
– Ale patrzcie – tu jest paczka gazet rejonowych, nawet tu mówi się o
szkodnictwie Własowa. A wy nic nie widzieliście?
– To przesłuchujcie tych, co pisali w tych gazetach!
Kierowniczka sklepu z pieczywem.
– Niech świadek powie, czy sowiecka władza ma dużo chleba?
(A niechże ich! Co tu odpowiedzieć?... Kto by się ośmielił powiedzieć:
ja tam nie liczyłem?).
– Dużo...
– A więc dlaczego są u nas ogonki?
– Ja tam nie wiem...
– A od kogo to zależy?
– Ja tam nie wiem...
– No jakże – nie wiecie? Kto był waszym szefem?
– Wasyli Grigoriewicz.
– Jaki tam Wasyli Grigoriewicz, do wszystkich diabłów! Podsądny Własow!
Więc zależało to od niego.
Świadek milczy.
Przewodniczący dyktuje sekretarzowi sądu: „Odpowiedź. Na skutek
szkodnictwa Własowa wytworzyły się ogonki za chlebem, nie bacząc na
ogromne zapasy chleba będące w dyspozycji sowieckiej władzy”.
Skrywając lęk o własną skórę, prokurator wygłosi! długą mowę, pełną
oburzenia. Obrońca w zasadzie bronił samego siebie podkreślając, że
interesy ojczyzny są mu tak samo drogie, jak każdemu uczciwemu
obywatelowi.
W ostatnim słowie Smirnow o nic nie prosił i niczego nie żałował. Trudno
z dzisiejszej perspektywy przypuścić, aby człowiek tak nieustępliwy i
prostolinijny mógł był ocaleć i przetrwać burze 37. roku.
Kiedy Saburow poprosił o darowanie mu życia – „nie dła mnie, tylko dla
moich małych dzieci” Własow szarpnął go z gniewem za połę: „Dureń z
ciebie!”.
Sam Własow nie przepuścił ostatniej okazji do zuchwałej wypowiedzi:
– Nie uważam was za sąd, tylko za aktorów, grających napisane z góry
role w tym.wodewilu. Jesteście narzędziem wstrętnej prowokacji
zaplanowanej przez NKWD. Cokolwiek tu powiem – i tak skażecie mnie na
rozstrzelanie. Ale wierzę, że nadejdzie czas – i wy właśnie zajmiecie
nasze miejsca40!...
Od siódmej wieczór aż do pierwszej po północy sąd porał się z pisaniem
sentencji, w klubowej sali paliły się naftowe lampy, podsądni siedzieli
pod strażą gołych szabel a na sali nie ustawał gwar, bo ludzie nie
chcieli się rozchodzić.
Wyrok czytano tak samo długo, jak był pisany. Pełen był fantazji na
temat działań, kontaktów i planów, przypisanych naszym szkodnikom.
Smirnowa, Uniwera, Saburowa i Własowa skazano na rozstrzelanie, dwom
innym dano po 10 lat, jednemu – 8. Ponadto wnioski sądu wskazywały drogę
do zdemaskowania w Kadyju również komsomolskiej organizacji szkodników
(nie zwlekano z ich aresztowaniem; pamiętacie młodego towaroznawcę?), w
Iwanowie zaś – centrum podziemnych organizacji, podporządkowanemu z
kolei Moskwie, co rozumie się samo przez się (kopanie dołu pod
Bucharinem).
Po wygłoszeniu uroczystym tonem słów „Na rozstrzelanie!” – sędzia zrobił
pauzę na oklaski, ale w sali panowało tak ponure napięcie, tak dobrze
słychać było westchnienia i płacz zupełnie obcych ludzi i krzyki
mdlejących członków rodzin, że nawet na dwóch przednich ławach, gdzie
siedzieli członkowie partii, nikt nie zaklaskał, a to już była zupełna
nieprzyzwoitość. „Rany boskie, co wy robicie, ludzie?!” – krzyczano z
sali do sędziów. Rozpaczliwie załkała żona Uniwera. W półmroku sali tłum
zafalował. Własow krzyknął w stronę pierwszych ławek:
– No i dlaczego nie klaszczecie, wywłoki! Też komuniści!
Politruk plutonu straży podbiegł i zaczął wymachiwać mu rewolwerem przed
oczyma. Własow omal mu nie wyrwał rewolweru, ale skoczył na czas
milicjant i odepchnął swojego nieostrożnego politruka. Dowódca konwoju
krzyknął „Do broni!” – i 13 karabinów straży oraz pistolety miejscowych
enkawudzistów już wycelowały się w podsądnych i w tłum na sali (bo też
zdawało się, że lada chwila dojdzie do odbicia podsądnych).
Sala oświetlona była kilkoma tylko lampami naftowymi, półmrok potęgował
jeszcze chaos i popłoch. Tłum, który już wszystko zrozumiał, jeśli nie
dzięki procesowi, to dzięki wycelowanym teraz w ludzi karabinom, w
popłochu rzucił się nie tylko do drzwi, lecz także do okien. Trzasnęły
deski, rozległ się brzęk bitych szyb. Omal nie stratowana na śmierć, bez
zmysłów przeleżała pod krzesłami do białego rana żona skazanego Uniwera.
40 Na ogól biorąc – tylko w tym jednym punkcie się pomylił.
Żadnych oklasków nie było41...
Skazanych zaś nie tylko nie można było natychmiast rozstrzelać, ale
teraz tym staranniej trzeba ich było pilnować, nie mfeli bowiem już nic
do stracenia, a dla wykonania wyroku musieli jeszcze być przewiezieni do
miasta okręgowego.
Z pierwszą częścią tego zadania – przeprowadzeniem ich nocą po ulicy do
NKWD – tak sobie dano radę: każdego skazańca konwojowało 5 ludzi. Jeden
niósł latarnię. Drugi szedł przodem z pistoletem gotowym do strzału.
Dwóch prowadziło skazanego pod rę«e, ściskając pistolety w wolnej dłoni.
Jeszcze jeden szedł w ariergardzie z bronią wycelowaną w plecy więźnia.
Reszta milicjantów rozstawiona była wzdłuż drogi, aby zapobiec atakom
tłumu.
Teraz każdy rozsądny człowiek pewno się zgodzi, że gdyby dalej trwała ta
mitręga z sądami publicznymi to NKWD–nigdy nie zdołałoby wypełnić swoich
wielkich zadań.
Oto dlaczego publiczne procesy polityczne jakoś się w naszym kraju nie
przyjęły.
41 Niech mi wolno będzie poświęcić drobną notkę ośmioletniej
dziewczynce, Zoi Wlasowej. Zoja kochała ojca aż do zapamiętania. Nie
mogła potem już chodzić do szkoły (wciąż jej dokuczano: „Twój ojciec to
szkodnik!” A ona krzyczała: „Mój tatuś jest dobry!”). Przeżyła po tej
rozprawie tylko jeden rok (przedtem nigdy nie chorowała), w ciągu tego
czasu ANI RAZU SIĘ NIE ZAŚMIAŁA, chodziła zawsze z opuszczoną głową i
stare baby przepowiadały: „Patrzy w ziemię, długo nie pożyje”. Umarła na
zapalenie opon mózgowych i umierając wciąż wzywała ojca.
Kiedy bierzemy się do rachowania tych milionów, które zginęły w obozach,
nie zapominajmy o pomnożeniu tej liczby przez dwa, przez trzy...
XI
KARA GŁÓWNA
Dzieje kary śmierci w Rosji biegły zygzakiem. W Statutach Aleksego
Michajłowicza* kara śmierci przewidziana była w 50 wypadkach, w
regulaminie wojskowym Piotra I było już 200 takich paragrafów. Elżbieta
Piotrówna zaś, nie kasując artykułów przewidujących karę główną, nie
zastosowała jej jednak ani razu: powiadają, że po wstąpieniu na tron
ślubowała ona, że nikogo nie pośle na szafot – i przez całe 20 lat
swojego panowania nikogo też nie posłała. Prowadziła przy tym wojnę
Siedmioletnią – i jakoś potrafiła się obejść. Jak na połowę XVIII
stulecia, pół wieku przed jakobińską siekaniną – jest to przykład
zadziwiający. Co prawda jesteśmy już bardzo biegli w sztuce wyśmiewania
całej naszej przeszłości; nigdy w niej nie chcemy dostrzec żadnych
dobrych uczynków ani zamiarów. Tak samo Elżbietę można z powodzeniem
odsądzić od zasługi: zastąpiła bowiem karę śmierci – batożeniem,
wyrywaniem nozdrzy, wypalaniem piętna „złodziej” i wiecznym zesłaniem na
Syberię. Ale powiedzmy też coś na obronę carycy: jakże mogła jeszcze
gwałtowniej obrócić hołoble – wbrew wszystkim panującym poglądom? a może
nawet jakiś człowiek dzisiaj skazany na śmierć, chcąc tylko jednego: aby
słońce dla niego nie zgasło, gotów byłby poddać się dobrowolnie całemu
temu zespołowi kar, tylko że mu ich nie proponujemy, bośmy tacy
humanitarni? i może w trakcie lektury (ej książki dojdziejeszcze
czytelnik do wniosku, że 20 a nawet 10 lat naszych obozów, to kara
cięższa od tamtych, elżbietańskich?
* Polowa XVII wieku.
Używając naszej terminologii, Elżbieta miała do tych spraw podejście
ogólnoludzkie, Katarzyna II natomiast – klasowe (a zatem słuszniejsze).
Żeby nikogo, ale to zupełnie nikogo nie poddawać karze śmierci – to
wydawało się jej czymś potwornym i niebezpiecznym. I dla obrony własnej
osoby, tronu i ustroju, a więc w wypadkach przestępstw politycznych
(Mirowicz, moskiewski bunt podczas dżumy, Pugaczow), uznała ona karę
śmierci za chwyt całkiem stosowny. Co zaś do kryminalistów, dla
pospolitaków – dlaczego by nie uznać tej kary za nieobowiązującą?
Za panowania cara Pawła kasacja kary śmierci została jeszcze raz
potwierdzona. (Wojen zaś było wiele, mimo to – przy regimentach nie
istniały trybunały). Także podczas całego długiego panowania Aleksandra
I kara śmierci groziła tylko wojskowym za przestępstwa popełnione w
trakcie działań wojennych (rok 1812). (Już słyszę głos protestu: a nie
smagano wyciorami na śmierć, nie kazano biec przez praszezęta? Owszem,
ani słowa, zamaskowane morderstwa zdarzały się, w ten sposób doprowadzić
można człowieka do śmierci nawet na zebraniu związku zawodowego! Ale
jednak – oddać darowane ci przez Boga życie – ponieważ tak wypadło
głosowanie kompletu sędziowskiego – taki los nie należał się w naszym
kraju nawet zdrajcom stanu w ciągu całego półwiecza, od Pugaczowa do
Dekabrystów).
Krew 5 dekabrystów podrażniła nozdrza naszego państwa. Od tej chwili już
obowiązywała kara śmierci za przestępstwa o charakterze państwowym i nie
zapominano o tej zasadzie aż do samej rewolucji lutowej. Znalazła
potwierdzenie w Statutach 1845 i 1904 roku, rozbudowana też była w
ustawodawstwie karnym wojsk lądowych i floty wojennej, ale nie była
stosowana wobec tych przestępstw, które podlegały orzeczeniom sądów
powszechnych.
Ilu też ludzi stracono w tym okresie w Rosji? Już przytaczaliśmy
(rozdział VIII) cyfry zgromadzone przez działaczy liberalnych w latach
1905–1907: w.ciągu 80 lat – 894 stracenia, tj. przeciętnie po 11
egzekucji rocznie. Posłużmy się tu dodatkowo danymi, sprawdzonymi przez
znawcę rosyjskiego prawa karnego N. S. Tagancewa1.
Aż do roku 1905 karę śmierci stosowano w Rosji tylko w nadzwyczajnych
wypadkach. W ciągu trzydziestolecia między 1876 a 1905 rokiem (epoka
narodowolców i aktów terrorystycznych, nie zaś zamiarów roztrząsanych we
wspólnej kuchni; epoka strajków masowych i buntów
1 N.S. Tagancew, Kara śmierci. Sanktpetersburg, 1913 r. Znamy już
„sprawę Tagancewa” z Vllf rozdziału. chłopskich; epoka, podczas której
zostały stworzone i rozrosły się wszystkie partie przyszłej rewolucji)
posłano na szafot 486 ludzi, to znaczy – około 17 ludzi rocznie biorąc
pod uwagę całe terytorium kraju. (Ta cyfra obejmuje również wszystkich
skazanych na śmierć kryminalistów2!). W latach pierwszej rewolucji (1905
rok) i jej tłumienia, liczba wyroków śmierci gwałtownie skoczyła w górę,
siejąc zgrozę i oszołomienie wśród obywateli Rosji, zmuszając Tołstoja
do łez, a Korolenkę i wielu, wielu innych – do oburzenia: między rokiem
1905 a 1908 wykonano 2.200 egzekucji (45 miesięcznie!). Była to
prawdziwa epidemia straceń, jak pisze Tagancew. (Zaraz też przyszedł jej
kres).
Z dziwnym uczuciem czyta się dzisiaj, że – gdy w 1906 roku wprowadzono
sądy polowe, to jedną z najtrudniejszych do rozwiązania kwestii był
problem znalezienia wykonawców egzekucji. (A prawo wymagało wykonania
jej w ciągu doby po wyroku). Powierzanie egzekucji plutonom egzekucyjnym
wojska budziło w armii niepożądane nastroje. Ochotników na role oprawców
– często w ogóle brakowało. Tym głowaczom sprzed epoki komunizmu jakoś
nie przychodziło na myśl, że jeden kat i po jednej kuli w kark – to
zupełnie wystarczy, aby rozstrzelać ilu trzeba.
Rząd Tymczasowy skasował w ogóle karę śmierci zaraz po objęciu władzy. W
lipcu 1917 roku przywrócił ją tylko w stosunku do armii czynnej i tylko
na terenach przyfrontowych – za przestępstwa wojskowe, morderstwa,
gwałt, rozbój i rabunki (których wiele było na tych terenach). Był to
jeden z tych najbardziej niepopularnych kroków, które doprowadziły w
końcu do upadku Rządu Tymczasowego. Hasłem bolszewików w przeddzień
powstania było: „Precz z karą śmierci, przywróconą przez Kiereńskiego!”.
Zachowała się relacja, wedle której w Smolnym w nocy z 25 na 26
października rozgorzała dyskusja: czy jednym z pierwszych dekretów nie
powinno być rozporządzenie, kasujące raz na zawsze karę śmierci? I Lenin
wówczas wyśmiał utopijne zamiary swoich towarzyszy. Dobrze wiedział, że
bez kary śmierci nie będą mogli zrobić ani kroku w stronę nowego
społeczeństwa. Jednakże formując rząd koalicyjny z lewymi eserowcami i
licząc się z ich błędnymi poglądami – poszedł na ustępstwa i w ten
sposób 28 października 1917 roku kara śmierci została jednak skasowana.
Niczego dobrego ta „dobrotliwość”, rzecz jasna, dać
2 W Szlisselburgu między 1884–1906 stracono trzynastu ludzi. Straszna
cyfra... jak na warunki szwajcarskie. nie mogła. Zresztą, co to była za
kasacja? W początkach 1918 roku Trocki kazał oddać pod sąd Aleksego
Szczastnoja, nowego admirała, za to, że odmówił zatopienia Floty
Bałtyckiej. Przewodniczący Trybunału Najwyższego Karklin, kalecząc język
rosyjski odczytał szybciutko sentencję: „Rozstrzelać w ciągu 24 godzin”.
Na sali rozpoczął się tumult: przecież–skasowano! Prokurator Krylenko
wyjaśnił: „Nie ma powodu do niepokoju. Kara śmierci jest skasowana,
owszem. Ale Szczastnoj nie będzie poddany haniebnej karze – tylko
rozstrzelany”. (No i został rozstrzelany).
Jak wynika z oficjalnych dokumentów, kara śmierci została przywrócona w
całej rozciągłości w czerwcu 1918 roku. To znaczy – nie „przywrócona”,
ale wprowadzona od nowa, jako symbol zupełnie nowego etapu. Jeśli
założyć, że Łacis3 nie zaniża danych, lecz tylko nie roz – porządza
pełnią informacji i że rewtrybunały odwaliły w trybie jawnym taką samą
robotę, jaką Czeka wykonała w trybie pozasądowym, to okaże się, że w 20
guberniach centralnej Rosji w ciągu 16 miesięcy (czerwiec 1918 –
październik 1919 rok) rozstrzelano ponad 16.000 osób, to znaczy –
PRZESZŁO TYSIĄC OSÓB MIESIĘCZNIE4 (dodajmy, że wśród rozstrzelanych był
także przewodniczący pierwszego rosyjskiego (mianowicie –
petersburskiego, 1905) sowietu deputatów, Chrustalew–Nosar, jak również
ten grafik, który naszkicował projekt legendarnego munduru
czerwonoarmisty, noszonego w ciągu całej wojny domowej). A były jeszcze
Rewwojentrybunały z ich tysiącami egzekucji co miesiąc. I Rewtrybunały
kolejowe.
Być może era egzekucji, która nastąpiła po 1918 roku, zmroziła i upoiła
do drętwoty Rosję nie tymi – jawnie czy niejawnie orzekanymi –
pojedynczymi rozstrzelaniami, które później dały w sumie tysiące.
Jeszcze straszniejsza nam się wydaje moda, która przyjęła się po obu
stronach frontu wojny domowej, a potem wśród zwycięzców, polegająca na
zatapianiu barek pełnych nie policzonych nigdy, nie spisanych, nawet nie
spytanych o nazwisko setek ludzi. (Potopiono tak oficerów marynarki oraz
innych zakładników – w Zatoce Fińskiej, w morzach – Białym, w Kaspijskim
i Czarnym, w jeziorze Bajkał). Nie należy to do naszej opowieści –
trzymającej się wąskich ram wymiaru sprawiedliwości, ale należy do
historii obyczajów, od których przecież wszystko zależy. Czy w całych
naszych dziejach – od samego
‘ Już cytowany tom Dwa lala walki... 1920 r., str. 75.
4 Jeśli już porównania, to macie jeszcze jedno: w ciągu 80. szczytowych
lat Inkwizycji (1420–1498) w całej Hiszpanii skazano na stos 10.000
ludzi, to jest około 10 osób mie-sięcznie.
Ruryka – była jakaś faza takich okrucieństw i tylu mordów, która
dałaby się porównać z popaździernikową wojną domową?
Pominęlibyśmy charakterystyczny zygzak, gdybyśmy nie zaznaczyli,
że kara śmierci zniesiona została... w styczniu 1920 roku, a tak! Nieje–
den badacz może znaleźć się w kropce, widząc, jaką ufność i pacyfizm
przejawia dyktatura odrzucając karzący miecz, w chwili gdy na Kuba–
niu stoi jeszcze Denikin, na Krymie – Wrangel, polska zaś kawaleria
siodła już konie. Ale – po pierwsze – ten dekret był bardzo rozważnie
zredagowany: jego moc nie rozciągała się na tryi bunały wojskowe
(dotyczyła akcji Czeki i trybunałów na ty–
łach). Po drugie – dekret był poprzedzony profilaktyczną czyst–
ką więzień (szczodrze posyłano pod mur więźniów, którzy mogli
później „podpaść pod dekret”) i po trzecie, jest to fakt najbardziej
pocieszający, obowiązywał on krótko tylko – przez 4 miesiące (póki
więzienia znów się nie wypełniły). Dekretem z 28 maja 1920 roku
WCzK znów otrzymała prawo do rozstrzeliwania.
Rewolucja stara się każdej rzeczy nadać czym prędzej nową nazwę,
aby wszystko wydało się nowym. Tak samo „kara śmierci” została
przechrzczona na najwyższy stopień i nie „kary”, bynajmniej,
lecz środków obrony społecz n ej. Zasady prawodawstwa kar–
nego z 1924 roku wyjaśniają, że środek ten wprowadzony został czaso–
wo, aż do odwołania go przez WCIK raz na zawsze.
I w 1927 roku zaczęto go rzeczywiście odwoływać: zachowano
go wyłącznie do karania przestępstw przeciw państwu i armii (ar–
tykuł 58 oraz dotyczące przestępstw przeciw obronności) – jak
również, dodajmy dla ścisłości, bandytyzmu (ale wiadomo jak szeroko
w sensie politycznym interpretowano pojęcie „bandytyzmu” w tych la–
tach, a zresztą również dzisiaj: od „basmacza” do litewskiego partyzan–
ta leśnego, każdy uzbrojony nacjonalista, nie zgadzający się z władzą
centralną – jest „bandytą”, jak tu więc wyrzec się takiego artykułu? ‘ I
powstaniec łagrowy, i uczestnik jakichś tumultów miejskich – też jest
„bandytą”). Skasowano natomiast w X rocznicę Października karę
śmierci za przestępstwa z artykułów broniących mienia i życia osób
prywatnych przed morderstwem, rabunkiem i gwałtem.
Na XV zaś rocznicę Października dodano karę śmierci za wykrocze–
nia, omówione w ustawie z siódmego–ósmego: mowa o tej
najważniejszej ustawie wschodzącego już socjalizmu, która obiecywała
poddanemu kulę za każdy okruch państwowej własności.
Jak to zawsze na początku, rzucono się zewsząd do stosowania tej
ustawy i w latach 1932/33 rozstrzeliwano na jej zasadzie z osobliwą
gorliwością. W tych spokojnych latach (jeszcze za kadencji Kirowa...) w
samych tylko leningradzkich Krestach w grudniu 1932 roku oczekiwało na
swoją kolej JEDNOCZEŚNIE DWUSTU SZEŚĆDZIESIĘCIU PIĘCIU SKAZANYCH NA
ŚMIERĆ5 – a czy w ciągu całego roku ta cyfra nie przekroczyła w Krestach
tysiąca?
I cóż to byli właściwie za złoczyńcy? Skąd wzięło się tylu spiskowców i
wywrotowców? A na przykład: siedziało tam sześciu kołchoźników spod
Carskiego Sioła, którzy tym zawinili, że po kołchozowych (ich własnymi
rękoma robionych!) żniwach, przeszli się po polach i na nierównościach
gruntu, ominiętych przy kośbie, wycięli resztkę kłosów dla swoich krów.
ANI JEDNEGO Z TYCH SZEŚCIU CHŁOPÓW WCIK NIE UŁASKAWIŁ I WYROK ZOSTAŁ
WYKONANY!
Jaka tam Sałtyczycha? Jaki – najpodlejszy nawet, najohydniejszy – feudal
potrafiłby ZABIĆ sześciu chłopów pańszczyźnianych za parę nieszczęsnych
kłosów?... To i niechby im tylko dał parę rózeg – dotąd byśmy o tym
czytali i przeklinali jego imię na lekcjach w szkole6. A dziś – kamień w
wodę i nie ma śladu. I tylko wolno żywić nadzieję, że kiedyś jeszcze
dokumenty potwierdzą wyznanie mojego żywego świadka. Gdy Stalin nigdy i
nikogo poza tym nie zamordował – to za tych tylko sześciu
carskosielskich muzyków też byłby wart ćwiartowania, tak uważam! A
jeszcze mają czelność na nas pokrzykiwać „Jak śmieliście go
demaskować?”, „Zakłócać wieczny spokój wielkiego zmarłego?”... „Po
Stalinie tęskni cały światowy ruch komunistyczny!” – a ja myślę, że
tylko kodeks karny. Zresztą Lenin z Trockim wcale nie lepsi. To oni
przecież zaczęli.
Postarajmy się jednak wrócić do relacji bezstronnej i beznamiętnej.
Rzecz jasna, WCIK na pewno by zniósł raz na zawsze karę główną, skoro
tak to było obiecane, ale sęk w tym, że w 1936 roku Ojciec i Nauczyciel
„zniósł raz na zawsze” sam WCIK. Rada Najwyższa zaś, która zajęła jego
miejsce, już z samej nazwy trąciła raczej epoką carycy Anny Joannowny.
Wtedy właśnie „najwyższy stopień” stał się najwyższym wymiarem kary, nie
zaś jakiejś tam niewyraźnej „obrony”. Egzekucje lat 1937–38 nawet dla
stalinowskiego ucha nie kojarzyły się już z ”obroną”.
1 Jak świadczy B., kalefaktor, noszący jedzenie skazanym na śmierć.
6 Nie mówi się tylko uczniom, że Sałtyczycha na mocy wyroku (klasowego
sądu) odsiedziała za swoje bestialstwa 11 lat w lochu iwanowskiego
klasztoru w Moskwie. (Prugawin, Monastyrskije Hurmy, wyd. „Pośrednik,
str. 39).
Jaki znawca, jaki historyk prawa przytoczy nam dokładną statystykę tych
egzekucji? Gdzie to archiwum specjalne, do którego można się zakraść,
aby poznać te cyfry? Nie ma ich. Nigdy ich też nie będzie. Ośmielimy się
dlatego powtórzyć tu jedynie cyfry z pogłosek, co po świeżym tropie, w
latach 1939–40 snuły się pod powałami Butyrek, a które ronili czasem
przed śmiercią pomocnicy Jeżowa, którzy przeszli niedawno przez te cele
(już ci na pewno wiedzieli!). Mówili więc ludzie Jeżowa, że w ciągu tych
dwóch lat rozstrzelano na terenie Związku PÓŁ MILIONA „politycznych” i
480.000 szemranych (z artykułu 59–3, rozwalano ich jako „podpory
Jagody”; ta operacja podcięła istnienie „starej, złodziejskiej
arystokracji”).
Czy są to cyfry w jakimś stopniu niegodne wiary? Zakładając, że
egzekucje były wykonywane nie w ciągu dwóch lat, lecz tylko przez
półtora roku, powinniśmy przyjąć jako średnią miesięczną (dla artykułu
58) 28.000 rozstrzelanych. To dotyczy całości ZSSR. Ale ile było miejsc
egzekucji? Licząc bardzo skromnie – półtorej setki. (Było ich na pewno
więcej. W samym tylko Pskdwie w podziemiach.wielu cerkwi, w dawnych
celach pustelników, NKWD urządził izby tortur i punkty egzekucji.
Jeszcze w 1953 roku do tych cerkwi nie wpuszczano zwiedzających: „bo
archiwa”; a tymczasem pajęczyny tam nie zmiatano od dziesięciu lat,
takie to’ „archiwa”. Przed początkiem prac restauracyjnych kości stamtąd
wywożono ciężarówkami). Skoro tak, to w każdym z tych miejsc, każdego
dnia wyprowadzano na rozstrzelanie po 6 ludzi. Czy to takie
fantastyczne? To chyba nawet mniej niż w rzeczywistości! Donoszą mi z
Krasnodaru, że w tamtejszej centrali GPU na ulicy Proletarskiej w 37–38
roku co noc rozstrzeliwano 2Q0 ludzi! (Inne źródła mówią, że przed 1
stycznia 1939 roku rozstrzelano 1 milion 700 tysięcy ludzi).
W latach Wojny Narodowej z rozmaitych powodów karę śmierci to stosowano
szerzej (na przykład w związku z militaryzacją kolei), to wzbogacano
nowymi formami (kwiecień 1943 – ustawa o wprowadzeniu kary śmierci przez
powieszenie).
Wszystkie te wydarzenia opóźniły nieco obiecane zniesienie raz na zawsze
i na wieczne czasy kary śmierci, jednakże nasz naród zasłużył sobie w
końcu swoją cierpliwością i wiernością na to dobrodziejstwo: w maju 1947
roku Józef Wissarionowicz przymierzył krochmalony żabot przed
zwierciadłem, uznał że mu do twarzy i podyktował prezydium Rady
Najwyższej dekret o zniesieniu kary śmierci w okresie pokoju zjej
zamianą, co było nowością, na 25 lat więzienia.
Ale nasz naród jest niewdzięczny, ma skłonności przestępcze i nie
potrafi docenić prawdziwej wspaniałomyślności. Dlatego męczyli się nasi
władcy, męczyli bez kary śmierci przez dwa i pół roku i 12 stycznia 1950
roku wydana została ustawa zupełnie odmienna: „Biorąc pod uwagę wnioski
napływające ze strony republik narodowych (Ukraina?...), związków
zawodowych (udały się nam te związki, zawsze wiedzą, czego ludziom
trzeba), organizacji chłopskich (to chyba przez sen podyktował, bo
wszystkie organizacje chłopskie zostały przez Miłościwie Nam Panującego
rozdeptane jeszcze w latach Wielkiego Przełomu), a także w imieniu
działaczy kultury (o, to nawet prawdopodobne)... przywraca się karę
śmierci w stosunku do „zdrajców ojczyzny, szpiegów i dywersantów” – a
zebrało ich już się w zakładach karnych sporo. (Ale żeby skasować
jednocześnie ć w i ar ę – to zapomnieli, już została). I tak już zaczęto
od nowa stosować naszą starą, poczciwą kosiarkę do głów, to łatwo było
dać jej szersze pole do działania: 1954 rok –* za morderstwo z
premedytacją; maj 1961 – za zabór mienia państwowego; i za fałszowanie
pieniędzy; a także za terror w miejscach odosobnienia (to dla tych, co
ukatrupią szpicla, albo postraszą administrację obozu); lipiec 1961 – za
wykroczenie przeciw przepisom p operacjach walutowych; luty 1962 – za
targnięcie się (podniesienie ręki) na życie milicjantów i ”drużynników”
* a także – za dopuszczenie się gwałtu; i raptem – także za łapownictwo.
Ale to wszystko przecież – czasowo, aż do odwołania raz i na zawsze.
Dziś również tak się pisze7.
I okazuje się, że najdłużej udało nam się bez kary śmierci wytrzymać za,
Elżbiety Piotrowny.
Wegetując pogodnie i na oślep, wyobrażamy sobie skazanych na śmierćjako
jednostki naznaczone fatalnym piętnem i nieliczne. Jesteśmy
instynktownie przekonani, że nam się to nigdy zdarzyć nie może, że dla
znalezienia się w celi śmierci trzeba – jeśli nie ciężkiej zbrodni, to w
każdym razie jakichś wyjątkowych okoliczności życiowych. Trzeba by
porządnie przemeblować nasze głowy, żebyśmy mogli sobie to wyobrazić: w
celach śmierci siedziały tłumy najzupełniej szarych ludzi za zupełnie
przyziemne uczynki i – zależnie od złej lub dobrej doli – bardzo często
doczekiwali się oni nie ułaskawienia, tylko czapy (tak nazywają
więźniowie „karę główną”, nie znoszą oni porńpatycznych
* Ich odpowiednikiem są w Polsce Ludowej Ormowcy.
7 Wiedomosti Wierch. Sowieta SSSR, 1959, nr 1 – Podstawy prawa karnego
ZSSR, str. XX. terminów i starają się wszystkiemu dać miano jak
najordynarniejsze i jak najkrótsze).
Agronom rejonowego Wydziału Rolnego dostał wyrok śmierci za omyłki
popełnione przy analizie kołchozowych nasion (a może ta analiza nie
dogadzała zwierzchności) – rok 1937.
Przewodniczący spółdzielni rzemieślniczej (wyrabiającej szpulki do
nici!) Mielnikow, skazany został na śmierć za to, że w warsztacie
wybuchł pożar od iskry z lokomobili! – rok 1937 (co prawda, ułaskawiono
go i dano 10 lat).
We wspomnianych już Krestach w 1932 roku czekali na śmierć: Feldman – za
to, że znaleziono u niego walutę; Fajtelewicz z konserwatorium – za to,
że sprzedał kawałek taśmy metalowej do wyrobu stalówek. Handel, od
wieków – chleb i pociecha całych żydowskich pokoleń – też stał się czymś
zasługującym na karę śmierci!
Czy trzeba się więc dziwić, że dostał karę śmierci wiejski chłopak spod
Iwanowa, Gieraśka: na wiosennego świętego Mikołaja poszedł na zabawę do
sąsiedniej wsi, wypił sobie tęgo i trzepnął kijaszkiem po kłębach – nie
milicjanta, nie! – ale milicyjnego konia! (To prawda, że chcąc zrobić
tejże milicji na złość, wyrwał deskę z parkanu rady gromadzkiej, później
zerwał druty telefonu rady i wrzeszczał: „Chłopaki, bić.to diabelskie
nasienie!”...).
Czy nam pisana jest cela śmierci – nie od tego zależy, cośmy zrobili,
albo czegośmy nie zrobili. Zależy od obrotów znacznie większego koła, od
biegu zewnętrznych okoliczności ogromnej wagi. Na przykład – Leningrad
jest oblężony, trwa blokada. Co pomyśli sobie najwyższy przedstawiciel
władzy w mieście, towarzysz Żdanow, jeżeli wśród spraw leningradzkiej
służby bezpieczeństwa, w ciągu tych surowych miesięcy nie będzie żadnej,
wymagającej kary śmierci? Że Organy leniuchują, wszak prawda? Powinny
przecież być wykryte jakieś wielkie spiski, kierowane z zewnątrz przez
Niemców? Dlaczego za bytności Stalina, w 1919 roku, takie spiski zostały
wykryte, a za Żdanowa – w 1943 roku – nie ma ich? Skoro tak, to już się
robi: Natychmiast wykrywa się kilka spisków o szerokim zasięgu! Człowiek
śpi w swoim lodowatym, leningradzkim pokoju, a już pazurzasta, czarna
ręka sięga po niego. I nic tu od człowieka nie zależy. Wytypowany
zostaje, powiedzmy, generał–lejtnant Ignatowski – okna jego mieszkania
wychodzą na Newę, wyjął kiedyś z kieszeni białą chusteczkę, wysiąkał nos
– toż to sygnał! Na domiar złego Ignatowski, jako inżynier, lubi
rozmawiać z marynarzami o sprawach technicznych. Zakarbujmy to sobie!
Ignatowski zostaje aresztowany. No, teraz się porachujemy! – Proszę
wymienić członków waszej organizacji. Ignatowski wymienia ich. Otóż –
jeżeli jesteś bileterem Teatru Aleksandrowskiego, to istnieje bardzo
nieduże prawdopodobieństwo, że znajdziesz się w tym spisie, jeśli jednak
jesteś profesorem Instytutu Technologii – to znajdziesz się w spisie na
pewno (znów ta przeklęta inteligencja!) – i czy coś tu od ciebie
zależało? A wszyscy, którzy w takim spisie się znajdą – muszą być
rozstrzelani.
Istotnie, wszyscy zostają rqzstrzelani. Zostaje przy życiu tylko
Konstanty Iwanowicz Strachowicz, jeden z najznakomitszych rosyjskich
specjalistów w dziedzinie hydrodynamiki – i oto dlaczego: jakieś wyższe
szarże bezpieczeństwa państwowego są niezadowolone, że spis był zbyt
szczupły i że tak niewielu rozstrzelano. I Strachowicz zostaje
wytypowany jako człowiek najlepiej nadający się na centralną figurę
nowej organizacji, która ma być wykryta. Wzywa go kapitan Altszuler: „No
i co? Celowo tak prędko przyznaliście się do wszystkiego i już mieliście
nadzieję, że przeniesiecie się na tamten świat, nie mówiąc przedtem ani
słowa o waszym podziemnym rządzie? Jakie stanowisko mieliście w nim?”.
Tak oto, dalej siedząc w celi śmierci, Strachowicz wkracza w nowy krąg
śledztwa. Sam proponuje, aby uznać go za ministra oświaty (chciałby
skończyć z tym wszystkim co prędzej!), ale dla Altszulera tego jeszcze
za mało. Śledztwo trwa, grupa Ignatowskiego tymczasem idzie pod mur. Na
jednym z przesłuchań Strachowicza nagle ogarnia gniew: nie, żeby chciał
żyć, ale już go znużyło umieranie, a najbardziej uprzykrzyło mu się to
całe łgarstwo. I podczas gdy przesłuchują go krzyżowym sposobem w
obecności jakiegoś dygnitarza, Strachowicz wali pięścią w stół: „To was
w końcu wszystkich rozstrzelają! Nie chcę więcej kłamać! Ja w ogóle
odwołuję wszystkie moje zeznania!”. I ten wybuch pomaga! Nie tylko że
przestają go poddawać dalszym przesłuchaniom, ale na długo zapominają o
nim, siedzącym w celi śmierci.
Wolno sądzić, że – na tle powszechnej potulności – wybuch desperacji
zawsze pomaga.
Rozstrzelano więc takie mnóstwo – z początku tysiące, później setki
tysięcy. Dzielimy, mnożymy, wzdychamy, przeklinamy. Ale to w końcu
cyfry. Naprzód człowiek słupieje, później zapomina. Gdyby zaś kiedyś
krewni rozstrzelanych złożyli w jednym jakimś wydawnictwie fotografie
swoich pozabijanych bliskich, i gdyby później wydany został album tych
zdjęć, kilka tomów takiego albumu – to wertując go i darząc ostatnim
spojrzeniem te zgasłe oczy, moglibyśmy nie bylejak wzbogacić resztę
naszego życia. Taka lektura, prawie bez słów, osnułaby serce nową
otoczką już na zawsze.
W pewnym znanym mi domu byłych zeków odprawiano taki ceremoniał: 5
marca, w rocznicę śmierci Naczelnego Mordercy, stawia się na stołach
fotografie rozstrzelanych i zmarłych w obozie – parędziesiąt zdjęć,
jakie udało się zebrać. I cały dzień trwa w mieszkaniu ten obrzęd – na
poły cerkiewny, na poły muzealny. Żałobna muzyka. Przychodzą
przyjaciele, patrzą na fotografie, milczą, słuchają, prowadzą ciche
rozmowy, wychodzą bez pożegnania.
A gdyby tak wszędzie... Zostałaby nam wtedy chociaż mała szrama na sercu
po tych zgonach.
Żeby to chociaż NIE BYŁO NA DARMO!...
Jak się teraz to wszystko odbywa? Jak ludzie na to czekają? O czym
myślą? Do jakich wniosków dochodzą i jak ich stamtąd w yprowadzają? I co
czują oni w ostatnich swoich chwilach? I jak właściwie... ich... no...
jak ich...?
Naturalna i bolesna jest chęć ludzka, aby zobaczyć, co jest za tą
zasłoną (chociaż nikogo z NAS, oczywiście to nigdy nie spotka).
Naturalne jest także to, że ci, którzy ocaleli, nie opowiadają o tym, co
się dzieje na końcu, bo przecież darowano im życie.
Co dalej – to wiedzą tylko oprawcy. Ale oprawcy nic nie powiedzą. (Ten
słynny wujek Loszaz Krestów, który wykręcał skazańcom ręce do tyłu,
nakładał kajdany, a jeżeli prowadzony na śmierć krzyknął w nocnym
korytarzu „Żegnajcie, bracia!”, to nawet usta mu kneblował – po cóż
miałby się warn spowiadać? On pewno i teraz spaceruje sobie po
Leningradzie. Ubrany jest przyzwoicie. Jeśli zdarzy się warn go spotkać
w piwiarni na wyspach, alba na meczu – to jednak go zapytajcie!).
Ale nawet kat nie wie wszystkiego aż do końca. Pakując w karki nieme
kule przy wtórze specjalnie zapuszczonego silnika, nie może jednak
zrozumieć tego, co sam czyni; to sprawa jego przeznaczenia i jego tępego
znieczulenia. Do samego końca on też nie sięga myślą! Do końca wiedzą
wszystko tylko zabici – czyli nie wie nikt.
Prawda, jeszcze artysta – choć w sposób niejasny i nieoczywisty – może
sięgnął wyobraźnią aż do samej kuli, do samego stryczka. To ułaskawieni
oraz pisarz dostarczyli nam elementów do naszych pojęć o celi śmierci.
Wiemy, na przykład, że skazańcy w nocy nie śpią, tylko czekają. I że
uspokojenie przychodzi dopiero nad ranem.
Narokow (Marczenko) w powieści Wielkości pozorne* mocno zepsutej przez z
góry założoną tezę – żeby wszystko było, jak u Do–
8 Wydawnictwo im. Czechowa. stojewskiego, a nawet bardziej wzruszająco i
rozdzierająco – samą jednak scenę rozstrzelania opisał, moim zdaniem,
bardzo dobrze. Sprawdzić nie sposób, ale jakoś człowiek temu wierzy.
Domysły pisarzy wcześniejszej epoki, na przykład Leonida Andriejewa,
teraz już mimowiednie trącą baśniami Kryłowa. Bo i kto, jaki fantasta
mógł wtedy wyobrazić sobie cele śmierci z 37. roku? Zacząłby,
oczywiście, dziergać swoją psychologiczną włóczkę: jak oni czekają? jak
przysłuchują się?... Kto zaś mógł przewidzieć i opisać nam takie oto
nieoczekiwane doznania skazańców:
1. Skazani na śmierć marzną. Spać muszą na cementowej podłodze, pod
oknem – równa się to trzem stopniom poniżej zera (Strachowicz). Można
zmarznąć na kość, zanim się człowiek doczeka rozstrzelania.
2. Skazani na śmierć cierpią z powodu ciasnoty i zaduch u. W pojedynczej
celi upycha się siedmiu (to już CO NAJMNIEJ), dziesięciu, piętnastu,
albo i DWUDZIESTU OŚMIU skazańców (Strachowicz, Leningrad, 1942). I tak
siedzą w ścisku tygodniami i MIESIĄCAMI! Co im tam koszmarne przeżycia
siedmiu powieszonych*! Ludzie już się nie boją egzekucji, już nie drżą
przed rozstrzelaniem, tylko myślą: jakby tu nogę wyciągnąć, jak obrócić
się na drugi bok? jakby złapać trochę powietrza?
W 1937 roku, kiedy w iwanowskich więzieniach – Wewnętrznym, Nr 1, Nr 2 i
Śledczym – siedziało jednocześnie prawie 40.000 ludzi, chociaż obliczone
one były na nie więcej niż 3–4 tysiące – w więzieniu nr 2 zmieszano
razem: więźniów śledczych, skazanych na obóz, skazanych na karę śmierci,
ułaskawionych, i jeszcze na dodatek – drobnych złodziejaszków. Wszyscy
oni przez KILKA DNI w dużej celi STALI w takim ścisku, że nie sposób
było podnieść albo opuścić ręki, a człowiek przyciśnięty do nar
ryzykował złamaniem kolana. Było to zimą i więźniowie wytłukli szyby w
oknach, aby się nie udusić (w tej celi czekał na śmierć skazany już na
rozstrzelanie, siwy jak gołąb Ałałykin, od 1898 roku członek RSDRP; z
partii bolszewickiej wystąpił w 1917 roku, po opublikowaniu tez
kwietniowych).
3. Skazani na śmierć cierpią głód. Po wyroku śmierci czekają na jego
wykonanie tak długo, że najważniejszym uczuciem, które nimi miota, nie
jest strach przed rozstrzelaniem, lecz męka głodu: jakby tu coś zjeść?
Aleksander Babicz w 1941 roku spędził w celi śmierci krasnojarskiego
więzienia 75 dni! |
¦ Chodzi o Opowieść o siedmiu wisielcach Leonida Andrićjewa.
Już zupełnie pogodził się z losem i czekał na rozstrzelanie jako na
jedyne i logiczne zakończenie swojego nieskładnego życia. Ale tymczasem
spuchł z głodu – i tu zamieniono mu wyrok śmierci na 10 lat, a potem
zaczęła się jego tułaczka po obozach.
A kto w ogóle najdłużej przebywał w celi śmierci? Czy ktoś zna ten
rekord?... Wsjewołod Pietrowicz Golicyn, starosta (!) celi śmierci
przesiedział w niej 140 dni (1938) – ale czy to cyfra rekordowa? Chluba
naszej nauki, profesor N.I. Wawiłow czekał na rozstrzelanie przez kilka
miesięcy, omal czy nie CAŁY ROK. W charakterze skazanego na śmierć
został ewakuowany do Saratowa, w miejscowym więzieniu siedział w
podziemnej celi bez okna, i kiedy latem 1942 roku doczekał się
ułaskawienia i przeniesienia do celi ogólnej, nie mógł już chodzić i na
spacery wynosili go współwięźniowie na rękach.
4. Skazani na śmierć pozbawieni są pomocy lekarskiej. Przebywając długo
w celi śmierci (1938 rok) Ochrymenko ciężko się rozchorował. Nie dość,
że nie przeniesiono go do szpitala, ale nawet lekarka nie zjawiała się
przez dłuższy czas. Gdy zaś przyszła nareszcie – to wcale nie weszła do
celi, lecz przez kratę w drzwiach, nie badając chorego, ani o nic go nie
pytając, dała mu jakieś proszki. U Strachowicza zaczęła się wodna
puchlina nóg, zameldował o tym klucznikowi – i w końcu przysłano do
niego... dentystę.
Kiedy zaś lekarz w końcu się zjawi, to powstaje dylemat, czy powinien w
ogóle leczyć skazanego, to znaczy – przedłużać jego oczekiwanie na
śmierć? Czy humanitaryzm lekarski nie powinien go skłonić do żądania
szybszego wykonania wyroku? Oto jeszcze jedna scenka, zapamiętana przez
Strachowicza: wchodzi lekarz i w trakcie rozmowy z dyżurnym wytyka
palcem skazańców: „to już trup!... trup!... trup!...”. (W ten sposób
wskazuje dyżurnemu cierpiących na dystrofię, nalegając, że nie wolno
przecież tak ludzi dręczyć, że czas ich nareszcie rozstrzelać!).
A dlaczego właściwie tak długo ich trzymano? Czy brak było oprawców?
Trzeba wziąć pod uwagę, że bardzo licznym skazanym proponowano – a nawet
proszono ich – aby podpisali prośbę o ułaskawienie, a gdy ci bardzo już
się wzdragali, nie chcąc więcej żadnych kompromisów – to podpisywano w
ich imieniu. No, a urzędowy bieg papierków przez wszystkie tryby maszyny
nie mógł być krótszy, trwał całe miesiące.
Chodziło zapewne o to, że zbiegały się tu kompetencje dwóch różnych
resortów. Resort śledczo–sądowy (jak to słyszeliśmy z ust członków
Kolegium Wojskowego – była to jedna całość) dążył do wykrycia jak
największej ilości koszmarnie niebezpiecznych zbrodni i nie mógł nie
wymierzać zbrodniarzowi należnej kary – to znaczy rozstrzelania. Ale
skoro już kara śmierci została orzeczona, zaprotokołowana i uznana za
osiągnięcie zarówno aparatu śledczego, jak sądu – wszystkie te słomiane
chochoły, zwane skazanymi, panów sędziów więcej nie interesowały: toć w
istocie żadnych rebelii nie było i nic w życiu państwa nie mogło zależeć
od tego czy skazani umrą, czy też dalej będą żyć. W ten sposób los
skazanych zależałjuż tylko od widzimisię resortu więziennictwa. Ten zaś
resort, sąsiadujący z GUŁagiem patrzy! na więźniów już z innego,
gospodarczego punktu widzenia. Jego zadania ilościowe polegały nie na
tym, aby jak najwięcej ludzi rozstrzelać, lecz na tym, aby jak najwięcej
siły roboczej dostarczyć na Archipelag.
Naczelnik wewnętrznego więzienia Wielkiego Domu – Sokołów, z tego punktu
widzenia spojrzał też raz na Strachowicza, który w końcu zaczął się
nudzić w celi śmierci, więc poprosił o papier i ołówek, aby móc pracować
naukowo. Z początku napisał rozprawki: „O zależnościach między płynami i
ciałami stałymi poruszającymi się w nich”, „Mechanika kusz, resorów i
amortyzatorów”, następnie – „Zarys teorii statyczności”, przenieśli go
już do oddzielnej „naukowej” celi, otrzymywał lepszy wikt, a tu już
zaczęły przychodzić zamówienia z Frontu Leningradzkiego; opracował dla
nich problem „przestrzennego wstrzeliwania się w cele latające” – i
skończyło się na tym, że Żdanow zamienił mu karę śmierci na 15 lat (ale
poczta z Wielkiej Ziemi szła po prostu bardzo powoli: wkrótce nadeszło
zwykłe ułaskawienie z Moskwy, przy tym było lepsze niż to od Żdanowa:
dano mu tylko dychę9.
A.N.P., docenta matematyki, siedzącego w celi śmierci, postanowi!
wykorzystać dla swoich prywatnych celów śledczy Krużkow (a tak, tak, ten
złodziejaszek): szło o to, że studiował na wydziale zaocznym! I oto
WZYWAŁ P. z celi śmierci – i dawał mu do rozwiązania zadania z teorii
funkcji zmiennych w swoich (a najpewniej – nie tylko w swoich) zadaniach
domowych.
Co wiedziała więc literatura światowa o przedśmiertnych mękach?...
Wreszcie (relacja Czawdarowa) cela śmierci może być wykorzystana jako
element śledztwa, jako środek nacisku. Dwóch więźniów, uporczywie nie
przyznających się do winy (Krasnojarsk), nagle wezwano na „rozprawę”,
„skazano” na karę śmierci i przeniesiono do celi śmierci. (Czawdarow
używa mylącej formuły: „zainscenizowano dla
‘ Wszystkie te więzienne rozprawki Strachowicz zachował do dziś dnia.
Jego „kariera naukowa” za kratami od tego sie dopiero zaczęła: miał w
przyszłości stanąć na czele jednego z pierwszych w ZSSR zespołów
projektujących silniki turboodrzutowe. nich komedię sądową”. Ale kiedy
każdy sąd – jest inscenizacją komedii, jaki termin znaleźć dla tej
imitacji sądu? Teatr w teatrze, przedstawienie w trakcie
przedstawienia). Kazano im zakosztować do syta tego przedśmiertnego
bytowania. Wpuszczono do ich celi parę „kwok”, rzekomo również skazanych
na śmierć. Ci zaś nagle oznajmili, że zdjęła ich skrucha i żal, iż tak
uparci byli w czasie śledztwa, prosząc kluczników, aby zawiadomili
śledczego, że gotowi już są wszystko podpisać. Dano im do podpisu
odpowiednie deklaracje i wyprowadzono z celi w d z i e ń, a więc nie na
rozstrzelanie.
A ci naprawdę skazani na śmierć, siedzący w tej samej celi, którzy byli
tylko tłem tej śledczej maskarady – też chyba coś czuli, gdy inni
„okazywali skruchę” i dostawali za to ułaskawienie. No, ale to tylko
koszta własne reżyserskiej pomysłowości.
Podobno Konstanty Rokossowski, przyszły marszałek, w 1939 roku
dwukrotnie wywożony był do lasu na rozstrzelnie. Widział już wycelowane
lufy, ale komenda „pal!” nie padała i odwożono go do więzienia. To też
rodzaj kary głównej, stosowanej jako zabieg śledczy. No i nic takiego,
jakoś się obeszło, marszałek żył sobie śpiewająco i do nikogo nie miał
pretensji.
A zabić się pozwala człowiek prawie zawsze bez sprzeciwu, potulnie.
Dlaczego kara śmierci tak człowieka hipnotyzuje? Ułaskawieni prawie
nigdy nie wspominają o wypadkach oporu w ich celi śmierci. Ale to się
także zdarza. W leningradzkich Krestach w 1932 roku skazani na śmierć
wyrwali strażnikom rewolwery i zaczęli się ostrzeliwać. Po tym wypadku
wprowadzono nową metodę: naprzód zaglądano przez lipko, żeby dobrze
rozpoznać upatrzonego, później wdzierało się do celi od razu pięciu
nieuzbrojonych strażników i rzucało się na niego. Skazańców w celi było
osiemdziesięciu, ale przecież każdy z nich podał odwołanie do Kalinina,
każdy czekał na ułaskawienie i dlatego mówili sobie:,ja umrę jutro, ale
ty już dzisiaj”. Rozchodzili się więc na boki i obojętnie się
przyglądali, jak zakuwają w kajdany człowieka, jak woła on o pomoc i jak
mu wpycha się do ust dziecinną piłeczkę. (Czy kto pomyślał kiedy, widząc
taką piłeczkę, jak różne może mieć zastosowania?... Cóż to za świetny
przykład dla lektorów, ilustrujących zasady dialektyki!).
Nadziejo! Czy więcej sił dodajesz, czy ich odbierasz? Gdyby w każdej
celi skazani na śmierć rzucali się hurmą na wchodzących oprawców – to
czy nie bardziej by to się przyczyniło do przerwania łańcucha egzekucji,
niż wszystkie odwołania WCIK razem wzięte? Nie lepiej to bronić się, gdy
stoisz już na skraju mogiły?
Ale czy przy aresztowaniu nie było już wszystko tak samo przesądzone?
Jednakże wszyscy aresztowani – na kolanach, jakby im nogi odcięło –
pełzli chwalebnym szlakiem na-dziei.
Wasyli Grigoriewicz Własow wspomina, że tej nocy – po wyroku, kiedy
prowadzono go przez ciemny Kadyj i czterema pistoletami grożono mu z
czterech stron – myślał tylko o jednym: żeby tylko nie zastrzelono mnie
tutaj, po prowokatorsku, przy rzekomej próbie ucieczki. To znaczy, że
jeszcze nie uwierzył w swój wyrok! Wciąż miał nadzieję, że zachowa
życie...
Zamknięto go teraz w biurze milicji. Kazano mu się położyć na stole
kancelaryjnym, a dwóch–trzech milicjantów dyżurowało bez przerwy, nie
gasząc naftowej lampy. Jeden mówił drugiemu: „Cztery dni słuchałem i
słuchałem, a jakoś nie bardzo wiem, za co ich skazano?” – „E, to nie na
nasz rozum!”
W tym biurze przesiedział Własow pięć dni i nocy: czekano na
zatwierdzenie wyroku, aby móc przeprowadzić egzekucję w samym Kadyju,
jako że bardzo trudno było konwojować skazańców gdzieś dalej. Ktoś
wysłał w jego imieniu telegram z prośbą o ułaskawienie. „Nie uważam się
za winnego, proszę o darowanie życia”. Odpowiedź nie nadchodziła. W
ciągu wszystkich tych dni Własowowi tak się trzęsły ręce, że nie mógł
posługiwać się łyżką i siorbał prosto z talerza. Wpadał czasem Klugin,
żeby ponaigrawać się nad nimi. (Wkrótce po tej sprawie miał być
przeniesiony z Iwanowa do Moskwy. Był to rok gwałtownych wschodów i
zachodów dla GUŁagowskich gwiazd. Zbliżał się jednak czas ich otrzęsin –
do tego samego wspólnego dołu, tylko że tego oni nie wiedzieli).
Ani zatwierdzenie wyroku, ani ułaskawienie jakoś nie nadchodziły i
trzeba było jednak odwieźć do Kineszmy skazańców. Odwieziono ich
czterema półtoratonówkami, każda z nich wiozła jednego skazanego i
siedmiu milicjantów.
W Kineszmie – znaleźli się w klasztornych piwnicach (klasztorna
architektura, oczyszczona z klasztornej ideologii, bardzo nam się
przydawała!). Tam przyłączono do nich jeszcze innych skazanych na śmierć
i odwieziono aresztanckim wagonem do Iwanowa.
Na dworcu towarowym w Iwanowie odprowadzono na bok trzech z nich:
Saburowa, Własowa i jednego z tej nowej grupy, pozostałych zaś od razu
zabrano – bez wątpienia – na rozstrzelanie, żeby nie przeciążać
więzienia. Tu nastąpiło pożegnanie Własowa ze Smirnowem.
Trzech pierwszych odstawiono na podwórzec więzienia nr 1 i kazano moknąć
na lodowatej, październikowej plusze przez cztery godziny; przez ten
czas wyprowadzano, przyprowadzano i rewidowano inne transporty.
Właściwie nie było żadnego dowodu, że nie zostaną jeszcze dzisiaj
rozstrzelani. Jeszcze te cztery godziny trzeba przesiedzieć na ziemi,
bijąc się z myślami. Była taka chwila, gdy Saburowowi zdawało się, że go
biorą, aby zaprowadzić pod mur (tymczasem – miał iść do celi). Nawet nie
krzyknął, ale tak się wpił w ramię sąsiada, że to sąsiad wrzasnął z
bólu. Eskorta powlokła Saburowa, jak wór, popędzając go dźgnięciami
bagnetów.
W tym więzieniu były cztery cele śmierci – na tym samym korytarzu, gdzie
izolatki dla chorych i cele dla dzieci! Cele śmierci miały podwójne
drzwi: zwykłe, drewniane z judaszem – i żelazne, z krat; każde drzwi
miały dwa zamki (klucz od jednego miał strażnik, od drugiego – dyżurny
oddziału, aby nie można było otwierać inaczej, niż we dwójkę). 43. cela
sąsiadowała z gabinetem śledczym i nocami, kiedy skazańcy czekali na
rozstrzelanie, rozdzierały im uszy krzyki torturowanych.
Własow znalazł się w 61. celi. Była to pojedynka: pięć metrów wzdłuż,
nieco więcej niż metr – wszerz. Dwie żelazne kojki przykute były raz na
zawsze grubymi sztangami do podłogi. Na każdej z nich leżało na waleta
po dwóch skazańców. A jeszcze czternastu leżało poprzecznie na
cementowej podłodze.
Na każdego więc oczekującego śmierci przypadał niespełna łokieć
kwadratowy powierzchni! Chociaż dawno wiadomo, że nawet umarły ma prawo
do trzech łokci ziemi – a Czechów powiadał, że to jeszcze przymało...
Własow zapytał, czy rozstrzeli wuj e się tutaj od razu. „My już dawno
siedzimy, a jakoś wciąż żyjemy...”.
I zaczęło się oczekiwanie właśnie takie, jak w opisach: nikt nie śpi
przez całą noc, w zupełnym przygnębieniu ludzie czekają, aż ich się
wyprowadzi na stracenie, przysłuchują się każdemu szmerowi, dochodzącemu
z korytarza (to długie oczekiwanie również obniża zdolność człowieka do
wszelkiego oporu!). Szczególnie niespokojne są noce, następujące po
dniu, gdy ktoś z celi dostał wiadomość o ułaskawieniu: wyszedł z rykiem
radości, w celi zaś strach się zagęścił – przecież razem z ułaskawieniem
nadeszły dzisiaj skądś, z wysoka, również odpowiedzi odmowne i tej nocy
na pewno po kogoś przyjdą...
Czasem w noty zgrzytnie zamek i ścisną się wszystkie serca – po mnie?
Nie po mnie?! A to tylko klawisz odemknął drewniane drzwi, żeby
powiedzieć byle co, na przykład: „Zdjąć te rzeczy z parapetu!” Przez to
jedno otwarcie drzwi wszystkich czternastu zbliżyło się o rok do własnej
śmierci; wystarczy tak drzwi otworzyć pięćdziesiąt razy – i już nie
trzeba będzie marnować kul! A jednak wszyscy wdzięczni są klawiszowi, że
tylko o to chodziło: „Zaraz się zdejmie, obywatelu naczelniku!”.
Po rannym wyjściu do wychodka, wolni już od strachu, zapadali w sen.
Później strażnik wnosił kubeł z sałamachą i mówił: „Dzień dobry!”.
Regulamin nakazywał, aby drugie, żelazne drzwi otwierane były tylko w
obecności dyżurnego starszego nadzorcy. Ale wiadomo, że ludzie lepsi są
i bardziej leniwi od własnych instrukcji i rozporządzeń – więc też
klucznik wchodził rano do celi bez dyżurnego i zupełnie po ludzku – nie,
to było coś więcej! – mówił: „Dzień dobry!”.
Dla kogóż jeszcze na świecie był to dzień lepszy, niż dla nich! Pełni
wdzięczności za ciepło tego głosu i ciepło tej bryj i, zasypiali teraz
aż do południa. (Tylko rankami przechodziło im jedzenie przez gardło! Po
przebudzeniu, jeszcze za dnia, przeważnie nie mogli już jeść. Ktoś
dostawał nawet paczki – krewni mogli wiedzieć, choć mogli też nie
wiedzieć o w–yroku śmierci – więc paczki te stawały się wspólną
własnością celi, ale leżały i gniły w zatęchłej wilgoci).
Zdarzała się także we dnie chwila lekkiego ożywienia. Przychodził
naczelnik oddziału – ponury Tarakanow albo bardziej życzliwy Makarow – i
proponował papier do pisania podań, pytając, czy ci, którzy mają
pieniądze, nie chcą wypisać sobie z kantyny czegoś do palenia. Takie
pytania brzmiały dla nich albo zbyt cudacznie, albo nazbyt humanitarnie:
co to, udają, że nie jesteśmy – skazani na śmierć?
Skazańcy wyłamywali denka z pudełek do zapałek, robili na nich znaczki,
jak na kostkach i grali w domino. Własow szukał ulgi w snuciu opowieści
ze świata spółdzielczego, które zawsze przybierały u niego odcień
komiczny10. Jakub Pietrowicz Kołpaków, przewodniczący sudogskiego
rejonowego komitetu wykonawczego, bolszewik od wiosny 1917 roku, jeszcze
z frontowych czasów, dziesiątki dni pod rząd siedział, bez ruchu,
ściskając głowę dłońmi, a łokcie kolanami i wciąż patrzał w ten sam
punkt na ścianie. (Jak wesoła i łatwa musiała się wydawać mu we
wspomnieniach wiosna 17. roku!. Ale tego i owego (oficerów) wtedy też
zabito.). Gadatliwość Własowa drażniła go: „Jak ty możesz?” – „A ty
szykujesz się do rajskiego żywota?” – odgryzał się Własow, zachowując
swój wołżański ak-cent nawet gdy mówił szybko. – „Jedno tylko chcę
zrobić – powiem temu katu: pamiętaj – tyl–
Jego opowiadania o spółdzielczości są znakomite i godne osobnego opisu.
ko ty! nie sędziowie, nie prokuratorzy – ty jeden jesteś winien mojej
śmierci – i żyj sobie teraz z tą myślą! Gdyby nie było was, dobrowolnych
katów, to nie byłoby żadnych wyroków śmierci! I niech mnie sobie zabija,
gad!”.
Kołpakowa rozstrzelano. Rozstrzelano też Konstantego Siergiejewicza
Arkadiewa, byłego kierownika wydziału rolnego w Aleksandrowsku, w okręgu
Wladimirskim. Pożegnanie z nim było szczególnie ciężkie. W środku nocy
przyszło po niego sześciu strażników, tupiąc buciorami. Zaczęli go
poganiać, on zaś, łagodny, grzeczny, długo obracał i miął czapkę w ręku,
starając się odwlec chwilę odejścia – odejścia od ostatnich żywych
ludzi. I kiedy ostatni raz powiedział: „Żegnajcie” był już prawie bez
głosu.
W pierwszej chwili, gdy okazuje się, kto ma być ofiarą, pozostali czują
ulgę („to nie ja!”) ale zaraz po wyprowadzeniu człowieka, tym co zostali
nie jest chyba wiele lżej niż temu, kogo zabrano. Przez cały następny
dzień nie mogą mieszkańcy celi ani rozmawiać, ani jeść.
Zresztą, Gieraśka, ten co to chciał rozwalić radę gromadzką, jadł dużo i
dobrze spał, umiejąc się po chłopsku urządzić nawet tutaj. Zdawało się,
że wcale nie może uwierzyć, iż zostanie rozstrzelany. (Nie rozstrzelano
go też, zamieniono mu karę na dychę).
Niektórzy siwieli w oczach współtowarzyszy w ciągu trzech, czterech dni.
Kiedy tak długo czeka się na śmierć – zdążą człowiekowi odrosnąć włosy,
więc prowadzono całą celę do strzyżenia, do kąpieli. Więzienny dzień
powszedni ma swoje prawa i nie dba o żadne wyroki. Niejeden tracił dar
mowy, tracił rozum – ale nie bacząc na to musiał dalej czekać w celi na
swoją kolej. Kto oszalał w celi śmierci, tego w tym stanie
rozstrzeliwano.
Dość często nadchodziły zawiadomienia o ułaskawieniu. Akurat tej jesieni
1937 roku po raz pierwszy po rewolucji wprowadzono kary 15i 20–letnie,
one też zastąpiły sporą część wydanych już wyroków śmierci. Zamieniali
także na 10 lat. Zdarzała się też czasem zamiana na 5 lat, w krainie
cudów możliwe są również takie wypadki: wczoraj jeszcze człowiek był
godzien tylko śmierci, a dzisiaj dostał dziecinny wyrok, jest lekkim
przestępcą i w obozie może nawet liczyć na poruszanie się bez eskorty.
Siedział w ich celi W.N. Chomenko, 60–letni kubański Kozak, były esauł,
„dusza celi” jeżeli cela śmierci może mieć duszę: dowcipkował, uśmiechał
się pod wąsem, nie pokazywał, jak mu ciężko. Jeszcze pod koniec
japońskiej wojny przestał być zdolny do służby liniowej i
wyspecjalizował się w hodowli koni. Pracował w gubernialnym zarządzie
rolnictwa, a w latach 30. był już w iwanowskim okręgowym wydziale rolnym
„inspektorem Czerwonej Armii”, to znaczy, że dawał baczenie, aby
najlepsze konie przypadały właśnie wojsku. Aresztowany został i skazany
na rozstrzelanie za to, że – jak to szkodnik – polecił miszkować ogierki
nie później niż w trzecim roku życia, czym „poderwał siłę bojową
Czerwonej Armii”. Chomenko złożył prośbę o kasację wyroku. Po upływie 55
dni zjawił się w celi odddziałowy i zawiadomił go, że skarga skierowana
była do niewłaściwej instancji. Zaraz więc – na ścianie celi, ołówkiem
oddziałowego – Chomenko wykreślił w adresie jedną nazwę i wpisał zamiast
niej inną, jakby podanie dotyczyło paczki papierosów. Z tą kulfoniastą
poprawką w adresie skarga wędrowała jeszcze 60 dni, tak, że Chomenko
czekał na śmierć już w sumie 4 miesiące. (A czekaj sobie i rok, i dwa,
toć my wszyscy na nią, na kostuchę, latami czekamy! Czy cały nasz świat
nie jest w końcu celą śmierci?...). I w końcu nadeszła całkowita
rehabilitacja! (Bo tymczasem Woroszyłow zalecił, aby kastrować przed
upływem trzeciego roku). To grób se kop – to wódkę żłop!
Ułaskawień było więc dość sporo, ten i ów liczył na to coraz bardziej.
Ale Własow, porównując swoją sprawę z innymi i – co najważniejsze –
pomny na swoje zachowanie się na rozprawie, był przekonany, że jego
wypadek jest cięższy. Bo i kogo tu w takim razie posyłać pod mur?
Przynajmniej połowy skazanych to tak czy owak nie minie? Był więc
pewien, że go rozstrzelają. Jednego tylko chciał – iść na śmierć z
podniesioną głową. Właściwe mu zawadiactwo uległo w nim przez ten czas
jakby stężeniu i postanowił być zuchwały aż do samego końca.
Zdarzyła się też odpowiednia okazja. Robiąc obchód więzienia, Czynguli –
naczelnik oddziału śledczego iwańowskiego bezpieczeństwa – nie wiedzieć
czemu (chyba po to, by poczuć ekscytujący dreszczyk) kazał otworzyć
drzwi celi śmierci i stanął na jej progu. Zaczął coś mówić i w końcu
zapytał:
– A jest tu kto z kadyjskiej sprawy?
Miał na sobie jedwabną koszulkę z krótkimi rękawami. Pojawiły się one u
nas dopiero co i wciąż jeszcze wydawały się babskim strojem. Czy ta
koszula, czy też on sam skropiony był słodkawymi perfumami, którymi
zapachniało nawet w celi.
Własow żwawo wskoczył na kojkę i krzyknął na cały głos:
– A co to znów za kolonialny oficer?! Won stąd, morderco! – I z
wysokości nar, co miał ducha w piersi i gęstej śliny w ustach, plunął
naczelnikowi w twarz.
I – trafił!
Ten otarł gębę i wycofał się. Wejść bowiem do tej celi miał prawo tylko
w towarzystwie sześciu strażników, zresztą nie wiadomo nawet, czy mu to
prawo przysługiwało.
Prawomyślny królik nie powinien robić takich rzeczy. A co, jeżeli
właśnie u tego Czynguli leżą twoje akta i właśnie od niego zależy wiza
na twoim podaniu o ułaskawienie? Przecież chyba nie bez powodu pytał: „A
jest tu kto z kadyjskiej sprawy?”. Pewno właśnie dlatego się zjawił.
Ale jest pewna granica, poza którą już się nie chce, już przykrzy się
być prawomyślnym królikiem. Jest to chwila, w której królik doznaje
olśnienia: wszystkie króliki są tylko dostarczycielami mięsa i futra, a
dlatego jedyne co mogą zyskać, to tylko zwłoka, nie zaś prawo do życia.
Jest to chwila, gdy chce się wołać: „A niechże was diabli, strzelajcie
już prę-dzej!”.
W ciągu 41 dni oczekiwania na rozstrzelanie właśnie to uczucie
rozjątrzenia narastało we Własowie. W iwanowskim więzieniu dwa razy
podsuwano mu do podpisu podanie o łaskę – lecz wciąż odmawiał.
Ale 42 dnia wezwano go do boksu i oznajmiono, że Prezydium Rady
Najwyższej zamieniło mu karę śmierci na 20 lat pozbawienia wolności z
zesłaniem do obozów pracy poprawczej i z pozbawieniem praw obywatelskich
na przeciąg następnych lat 5.
Pobladły Własow uśmiechnął się krzywo i nawet w takiej chwili zdobył się
na koncept:
– Dziwne. Skazano mnie za niewiarę w zwycięstwo socjalizmu w jednym
kraju. Ale czy sam Kalinin w to wierzy, jeżeli sądzi, że jeszcze za
dwadzieścia lat potrzebne będą u nas obozy?...
Wydawało się to wtedy nie do pojęcia – jeszcze za 20 lat!
Cóż, uznano je za potrzebne nawet po 40 latach...
XII
KARA WIĘZIENIA
Ach, to poczciwe rosyjskie słowo – ostróg, oznaczające więzienie! Jakież
ono. jędrne, jakie krzepkie! Ma się wrażenie, że jest w nim cała krzepa
i moc tych ścian, spoza których nie sposób się wyrwać, a wszystko
skupione jest w tych sześciu literach – i srogość, i ostrość (ta
ostrość, co się wpija jeżowymi igłami w mordę, co smaga śniegiem oczy i
skuwa mrozem gębę, ostrość ciosanych kołów zewnętrznej żony obozu i
ostrość zasieków z kolczastego drutu), i ostrożność więźniarska też
bokiem się o to słowo ociera – no, a r o g, ten róg w zakończeniu? Toć
róg sterczy tu widomie, grozi! wprost w nas jest wymierzony! A jeśli
objąć spojrzeniem całe rosyjskie życie więzienne i obyczaje, no, całą tę
instytucję w trakcie ostatnich, powiedzmy, 90 lat, to widać już niejeden
róg, lecz całe dwa: narodowolcy nadziali się na samo ostrze tego rogu,
na ten czubek, który bodzie najdotkliwiej, tak, że nie sposób go odbić
gołą piersią – ale przecież stopniowo przytępił się on, zaokrąglił
przytarł, aż opłynął całkiem i stał się jakby już nawet nie rogiem, ale
guzkiem wśród sierści (w pierwszych latach XX wieku). Lecz oto później
(po 1917 roku) rychło zaczęły się przebijać pierwsze szpice nowej tyki,
i dalej, i dalej, już się formują groty, już słychać „wara!”, już się
toto znów pnie w górę, zaostrza, twardnieje, rogowacieje – i gdzieś koło
38. roku wbija się człowiekowi ot, choćby w tę pulsującą jamkę nad
obojczykiem, pod szyją. Powstaje oficjalny termin: t i u r z a k,
„tiuriemnoje zakluczenije”, izolacja więzienna. I jak dzwon na trwogę,
bijący daleko, w nocy, raz do roku – wtóruje mu skrót: TON! – Tiurma
Osobogo Naznaczenija, więzienie specjalne.
Jeśli tę parabolę przymierzyć do losu któregoś z więźniów carskiego
Szlisserburga1 to z początku aż straszno: więzień ma tylko numer, nigdy
się jego nazwiska nie wymienia; żandarmi – jakby musztrowani na
Łubiance: ani słowa własnego nie powiedzą. Spróbuj zająknąć się –
„my...” – zaraz: „mówcie tylko w swoim imieniu!”. Grobowa cisza. Cela
wiecznie pogrążona w półmroku, szyby nieprzejrzyste, podłoga asfaltowa,
lufcik otwiera się tylko na 40 minut dziennie. Do jedzenia – tylko
postny kapuśniak i kasza. Nie wydają z biblioteki dzieł naukowych.
Widzenie – tylko raz na dwa lata. Dopiero po trzech latach więzień
otrzymuje ponumerowane arkusiki papieru do pisania2.
Ale później – pomalutku – robi się luźniej, kanty się ścierają: jest już
biały chleb, wydają także więźniowi herbatę i cukier; jak masz pieniądze
– to możesz sobie to i owo dokupić; palenia też się już nie zabrania;
wstawiono już przejrzyste szyby, lufcik może być stale otwarty; ściany
pomalowano jaśniejszą farbą; patrzeć – a są też już książeczki,
abonowane w miejskiej bibliotece; poszczególne działki więziennego
warzywnika przegrodzone są siatką, można rozmawiać i nawet prowadzić
przez nie wykłady. I już się wyciągają aresztanckie ręce: dajcie nam
jeszcze trochę ziemi! I już dwa duże więzienne dziedzińce zostają
pocięte na działki uprawne. I wkrótce mamy już czterysta pięćdziesiąt
gatunków kwiatów i warzyw! Są już kolekcje eksponatów naukowych,
stolarnia, kuźnia, już zarabiamy trochę, kupujemy książki, nawet
rosyjskie publikacje polityczne i zagraniczne czasopisma. Wolno
korespondować z bliskimi. Spacer? – choćby nawet przez cały dzień.
I po jakimś czasie – pisze Wiera Figner –,już nie nadzorca krzyczał na
nas, tylko my na niego”. A gdy w 1902 roku odmówił przekazania wyżej jej
skargi – Figner zerwała za to nadzorcy epolety! A oto skutki: przyjechał
wojskowy sędzia śledczy i na wszelkie sposoby przepraszał Wierę Figner
za grubiaństwo nadzorcy!
Jak doszło do tego przesunięcia, do tęgo zelżenia – Wiera Figner
wyjaśnia, że częściowo było to wynikiem ludzkich zalet poszczególnych
komendantów, częściowo zaś, „żandarmii zżyli się z tymi, których
pilnowali”, przyzwyczaili się. Niemało zapewne zawdzięczali więźniowie
własnej nieustępliwości, poczuciu godności i samoopanowaniu. Ale ja
sądzę, że zadecydował klimat tych lat, świeże, wilgotne podmuchy
wyprzedzające nawałnicę, ten wietrzyk wolności, który już snuł się nad
1 Pamięć pracy (Zapieczatlionnyj trud) – Wiery Figner.
2 P.A. Krasikow, ten sam, który skaże później na śmierć metropolitę
Beniamina, czytał w twierdzy Piotra i Pawia Kapitał (ale tylko przez
rok, bo go wypuścili). społeczeństwem! Gdyby nie on, to można by
najwyżej wkuwać co poniedziałek z żandarmami krótki kurs (ale go jeszcze
nie było), musztrować i dbać o dyscyplinę. I zamiast Pamięci pracy
doczekałaby się Wiera Nikołajewna za zerwanie epoletów – dziewięciu
gramów w lochu.
Do rozchwierutania i osłabienia carskiego systemu więziennego doszło,
rzecz jasna, nie samo przez się – tylko dlatego, że całe społeczeństwo
razem z rewolucjonistami starało się go podważyć i wyśmiać. Carat
przegrał własną głowę nie w Lutym, w czasie ulicznej strzelaniny, tylko
o kilka dziesięcioleci wcześniej: w momencie, gdy młodzież z zamożnych
rodzin zaczęła uważać pobyt w więzieniu za zaszczyt, liniowi zaś
oficerowie (a nawet gwardziści) podanie ręki żandarmowi – za dyshonor.
Im bardziej też wiotczał system więzienny, tym ostrzej rysowały się
kontury zwycięskiej etyki więźniów politycznych i tym wyraźniej
członkowie partii rewolucyjnych zdawali sobie sprawę z siły własnej i
swoich własnych – nie zaś państwowych – praw.
I wtedy to nadszedł rok Siedemnasty, a na jego karku wjechał Osiemnasty.
Przejdźmy od razu do 18. Przedmiot naszej analizy nie pozwala nam
zajmować się dłużej 17.: po marcu wszystkie więzienia polityczne
(kryminalne również) karne i śledcze, a także wszystkie miejsca ciężkich
robót – opustoszały i jak właściwie przeżyli ten rok więzienni klucznicy
i nadzorcy z katorgi – to zagadka; zapewne psim swędem uchowali się na
ogródkach działkowych, pomagając sobie uprawą ziemniaczków. (Po 1918 –
już im było znacznie lżej, a w więzieniu na Szpalernej jeszcze w 1928
roku dosługiwali się emerytury przy nowym reżymie; jakoś to leciało).
Już w ostatnim miesiącu 1917 roku zaczęło stawać się jasne, że bez
więzień jednak nie można się obejść, że niektórych ludzi nie można
trzymać gdzie indziej, jak za kratą (patrz rozdział II) – po prostu
dlatego, że nie ma dla nich miejsca w nowym społeczeństwie. W ten sposób
rozłogę między rogami przebyto jednym skokiem, na oślep – i zaczęto
domacywać się drugiego rogu.
Oczywiście, powiedziane zostało z punktu, że okropności carskich więzień
nigdy więcej już się nie powtórzą: że nie ma mowy o stosowaniu
dolegliwości w charakterze środków wychowawczych, że nie będzie w
więzieniach ani milczenia, ani cel pojedynczych, ani izolowanych
spacerów z jakimś tam obowiązkiem chodzenia gęsiego, że nie będzie nawet
zamykania cel3! – drodzy goście, kontaktujcie się ze sobą, roz–
‘ Tom zbiorowy Od więzień... mawiajcie, ile dusza zamarzy, skarżcie się
jeden drugiemu na bolszewików. Nowe władze więzienne skupiły zaś uwagę
na przygotowaniu bojowym straży zewnętrznej i zajęte były przejmowaniem
masy spadkowej po caracie w postaci więziennych budynków i zasobów (nie
była to ta część machiny państwowej, którą należało rozwalić, a później
zbudować od nowa). Okazało się na szczęście, że wojna domowa nie
doprowadziła do zburzenia żadnego z głównych więzień centralnych.
Konieczne było tylko odcięcie się od tych starych, zaszarganych
terminów. Teraz nazywano je politizolatorami; wykazując tą dwudzielną
nazwą, że członkowie byłych rewolucyjnych partii uznani są za
politycznych przeciwników i że kraty mają już nie charakter represyjny,
lecz iż ich zadaniem jest tylko izolacja (i to zapewne tymczasowa) tych
staromodnych rewolucjonistów od nowego społeczeństwa w fazie
niepowstrzymanego rozwoju. W tej właśnie intencji pod sklepieniami
starych centralniaków (w Suzdalu – zdaje się już od czasów wojny
domowej) znaleźli się eserowcy, esdecy i anarchiści.
Wszyscy oni wrócili do więzień świadomi swoich aresztanckich praw i
pamiętając o dawnej tradycji ich obrony. Uważali, że mają pełne prawo
(wywalczone za czasów caratu i potwierdzone przez rewolucję) do
specjalnej politycznej racji żywnościowej (wliczając w to również pół
paczki papierosów dziennie); do zakupów na rynku (twaróg, mleko); do
nieskrępowanych spacerów po wiele godzin dziennie; do używania przez
więzienną administrację formy „wy” w rozmowach z nimi (sami zaś w
obecności kogoś z administracji nie wstawali); dalej wspólne celki dla
męża i żony; gazety, czasopisma, książki, przybory piśmienne i
przedmioty osobistego użytku z brzytwami i nożycami włącznie – wszystko
to w celi; trzy razy miesięcznie wysyłanie i otrzymywanie
korespondencji; raz na miesiąc wi-dzenie; oczywiście – okna muszą być
przejrzyste (nie było jeszcze wtedy pojęć „kaganiec”, „blinc”); żadnych
przeszkód przy odwiedzaniu innych cel: spacerniki – z trawnikiem i
krzakami bzu; wolny wybór towarzystwa w czasie spacerów i prawo do
przerzucania woreczka z pocztą z jednego spacernika na drugi;
ekspediowanie kobiet w ciąży z więzienia na zesłanie – dwa miesiące
przed porodem4.
Ale to wszystko wchodzi dopiero w zakres politreżymu. Polityczni
więźniowie lat dwudziestych dobrze jeszcze pamiętali coś idącego
znacznie dalej: samorząd więźniów politycznych – i płynące stąd po–
4 Od 1918 roku już się wcale nie krępowano i zamykano w więzieniach
również eserki w odmiennym stanie. czucie, że jest się w więzieniu
cząstką całości, ogniwkiem gromady. Samorząd (wolne wybory starostów,
dbających wobec administracji o wszystkie interesy wszystkich więźniów)
osłabiał presję więzienia na poszczególnych skazanych – bo brał ją na
wspólne barki i potęgował każdy protest – bo dawał mu siłę chóru.
Tego to wszystkiego zaczęli oni bronić! Władze zaś więzienne wszystko
postanowiły im odebrać! Zaczęła się tedy głucha walka, bez salw
artyleryjskich; tylko czasem rozlegały się wystrzały karabinowe, a brzęk
wybijanych szyb słychać przecież nie dalej niż o pół wiorsty. Toczyła
się głucha walka o resztki wolności, o resztki prawa do własnych opinii,
trwała ta głucha walka prawie 20 lat, ale nie poświęcono jej pięknie
ilustrowanych foliałów. I wszystkie jej przypływy i odpływy, rejestry
zwycięstw i klęsk, są dla nas dzisiaj niedostępne, ponieważ Archipelag
nie ma własnego piśmiennictwa, a tradycja ustna kończy się wraz z
ludzkim życiem. I czasem tylko przypadkowo odłamki tej bitwy dolatują do
nas, oświetlone księżycowym, wtórnym i niewyraźnym blaskiem.
Ale myśmy też nieźle przez ten czas zhardzieli! – znamy już bitwy
oddziałów pancernych, znamy już eksplozje atomowe – więc co to dla nas w
ogóle za bitwa, przy której – całej parady – zamyka się ludzi na klucz,
a więźniowie, pragnąc wprowadzić w życie swoje prawo do wzajemnych
kontaktów, pukają głośno w mury, przerzucają się okrzykami z okna do
okna, spuszczają grypsy na nitkach z piętra na piętro i domagają się,
żeby przynajmniej starostowie frakcji partyjnych mogli swobodnie chodzić
z celi do celi? Czy to dla nas prawdziwa walka, jeżeli naczelnik
więzienia łubiańskiego wchodzi do celi, zaś anarchistka Anna G–wa (1926
rok) lub eserka Katia Olicka (1931 rok) odmawiają wstawania przy jego
wejściu? (A ten dzikus za karę pozbawia je prawa... wychodzenia z celi
za potrzebą). To ma być walka, jeżeli dwie dziewczyny, Szura i Wiera
(1925 rok) – protestując przeciw poniżającemu, łubiańskiemu zakazowi
prowadzenia rozmów inaczej niż szeptem – zaczynają głośno śpiewać w celi
(nic szczególnego, tylko o wiośnie i bzach) – a wówczas naczelnik
więzienia, Łotysz Dukes wlecze je za włosy korytarzem do wychodka? Albo
jeżeli (1924 rok) w aresztanckim wagonie leningradzcy studenci śpiewają
rewolucyjne pieśni, a eskorta pozbawia ich za to wody do picia? Studenci
krzyczą: „Nawet carscy konwojenci nie zrobiliby tego!” – więc eskorta
bierze się do bicia? Albo – gdy eserowiec Kozłów w trakcie wysyłki
etapem do Korni głośno wyzywa straż od oprawców – i gdy za to włóczony
jest po ziemi i bity?
Przecież przyzwyczailiśmy się uważać za odwagę tylko ten jej rodzaj,
który przejawia się na wojnie (no – i jeszcze ten od lotów kosmicznych),
co to dzwoni orderami. Zapomnieliśmy o innej odwadze – cywilnej – a
tylko ona! tylko ona! tylko ona potrzebna jest naszemu społeczeństwu!
tylko jej u nas nie widać...
W 1923 roku w wiatskim więzieniu eser Stróżyński i towarzysze (ilu ich
było? jak się nazywali? przeciw czemu protestowali?) zabarykadowali się
w celi, oblali materace naftą i sami się spalili – w zupełnej zgodzie z
tradycjami Szlisselburga, żeby już nie sięgać głębiej. Ale ile podobny
gest robił hałasu niegdyś, jakie to poruszenie wywołało w całym
rosyjskim społeczeństwie! teraz zaś nie dowiedziała się o tym ani
Wiatka, ani Moskwa, ani historia. A tymczasem mięso ludzkie skwierczało
na ogniu zupełnie tak samo!
Pomysł zamiany wysp Sołowieckich na miejsce zesłania wziął się ze
spostrzeżenia, że to bardzo odpowiedni punkt, ponieważ przez pół roku
nie ma on łączności ze światem zewnętrznym. Żaden krzyk stamtąd nie
dojdzie, możesz tam spokojnie bawić się w całopalenie. W 1923 roku
przywieziono tam przeto z Pertominska (półwysep Onieżski) grupę
aresztowanych socjalistów i rozmieszczono w trzech odległych pustelniach
klasztornych.
Oto pustelnia Sawwatiewska – dwa oddziały byłego hospicjum dla pątników,
część jeziora należy do żony obozowej. Przez pierwsze miesiące wydaje
się, że wszystko jest w porządku: przestrzegany jest politreżym,
niektórym krewnym udaje się dotrzeć aż tu na widzenia, a wszystkie
pertraktacje z administracją więzienną prowadzone są przez starostów
trzech partyjnych grup. Cała żona pustelni – jest żoną wolną, wewnątrz
niej więzień może i rozmawiać, i robić wszystko bez przeszkód. /
Ale już wtedy, o świcie epoki Archipelagu, rozpełzły się uporczywe
pogłoski: politreżym będzie zlikwidowany... likwidują politreżym...
I rzeczywiście, doczekawszy się połowy grudnia – gdy kończy się
nawigacja i wszelka łączność ze światem – naczelnik sołowieckiego obozu
Eichmans5 obwieścił: owszem, wydana została nowa instrukcja w sprawie
reżymu więziennego. Nie wszystko zostaje skasowane, bynajmniej! –
ograniczone będzie prawo korespondencji i coś tam jeszcze, a
najważniejsze, że z dniem 20 grudnia 1923 roku zabrania się wychodzenia
z mieszkalnych budynków po 6 wieczorem.
Frakcje partyjne decydują się na protest, escrowcy i anarchiści
wyłaniają grupę ochotników, którzy właśnie 20 grudnia mają wyjść na spa–
Jak przypomina Eichmanna, co?... cer demonstracyjnie, po szóstej
wieczór. Ale naczelnik Sawwiatiewskiej pustelni Nogtiew taką ma chęć
postrzelać sobie, że jeszcze przed fatalną 6 godziną (a może nie
nastawił dobrze zegarka? jeszcze wtedy nie sprawdzało się według radia),
uzbrojeni konwojenci weszli w obręb żony i otworzyli ogień do więźniów,
spacerujących spokojnie i w zgodzie z regulaminem. Trzy salwy. Sześciu
zabitych, trzech ciężko rannych.
Następnego dnia przyjechał Eichmans: to godne pożałowania
nieporozumienie. Nogtiew zostanie usunięty (dosta! przeniesienie i
awans). Pogrzeb zabitych. Chór śpiewa w sołowieckim pustkowiu stary,
rewolucyjny marsz żałobny. (Czy aby nie po raz ostatni zezwala się na to
zawodzenie po dopiero co zabitych?). Przywalili ich mogiłę wielkim
głazem morenowym i wyryli na nim nazwiska6.
Nie sposób powiedzieć, aby prasa ten wypadek przemilczała. W Prawdzie
pojawiła się wzmianka petitem: więźniowie napadli na strażników i
sześciu ludzi zginęło. Uczciwa gazeta Rote Fahne pisała zaś o buncie na
Solówkach7.
Ale politreżym został uratowany! I przez cały rok nikt nie zająknął się
o nowych zmianach.
Przez cały 1924 rok, owszem. Ale pod jego koniec rozpełzły się uporczywe
pogłoski, że w grudniu znów zacznie się wprowadzanie nowego regulaminu.
Smok już poczuł głód, potrzebne mu były nowe ofiary.
I oto trzy pustelnie socjalistyczne – Sawwiatiewska, Troicka i
Muksałmska, leżące na trzech rozmaitych wyspach, potrafiły jednak
nawiązać konspiracyjną łączność – i tego samego dnia wszystkie partyjne
frakcje ze wszystkich trzech pustelni złożyły oświadczenia z
ultymatywnymi żądaniami wobec Moskwy i administracji wysp Sołowieckich:
albo przed końcem nawigacji wszyscy więźniowie będą stąd wywiezieni,
albo też dotychczasowy regulamin ma pozostać w mocy. Tern in ultimatum
oznaczono na dwa tygodnie, grożąc, że inaczej we wszystkich pustelniach
rozpocznie się głodówka. Taka jedność zasługiwała na uwagę. Takiego
ultimatum nie można puścić mimo uszu. Dzień przed upływem terminu
przyjechał Eichmans kolejno do każdej pustelni i oświad–
6 W 1925 roku głaz został odwrócony, przez co napisy zniknely z oczu.
Kto bywa na Solówkach jako turysta – niech poszuka i sam popatrzy!
7 Wśród eserowców siedzących w Sawwatiewskiej pustelni był również Jurij
Podbielski. Zgromadził on świadectwa lekarskie dotyczące sołowieckiej
masakry, pragnąc je w przyszłości gdzieś opublikować. Ale po upływie
roku, podczas rewizji w Swierdłowskim więzieniu tranzytowym, wykryto
dokumenty w podwójnym dnie jego kuferka. Tak oto potyka się rosyjska
Historia... czył, że Moskwa odpowiedziała odmownie. Następnego więc dnia
we wszystkich trzech pustelniach (łączność między nimi też miała ulec
przerwaniu) rozpoczęto głodówkę z tym, że wolno było pić wodę. W
Sawwatiewskiej głodowało około 200 ludzi. Sami podjęli postanowienie,
aby chorych od tego obowiązku uwolnić. Lekarz–aresztant – codzienne
badał głodujących. Głodówka kolektywna zawsze trudniejsza jest do
przeprowadzenia niż indywidualna; decyduje przecież wytrzymałość nie
najsilniejszych, lecz najsłabszych uczestników. Głodówka ma sens tylko
wtedy, gdy wszyscy decydują się na nią stanowczo, gdy każdy zna innych
osobiście i jest ich zupełnie pewien. Kiedy udział bierze kilka różnych
frakcji partyjnych, gdy uczestników jest kilkuset – nieuniknione są
rozbieżności i rozterka moralna podsycana jeszcze przez innych. Po
piętnastu dobach głodu w Sawwatiewskiej pustelni trzeba było
przeprowadzić tajne (urny przenoszono z izby do izby) głosowanie:
trzymać się dalej, czy przerwać głodówkę?
A Moskwa i Eichmas czekali sobie: sami przecież głodu nie czuli,
stołeczne gazety nie rozwodziły się nad głodówką, nie było też
studenckich wieców pod soborem Kazańskim. Głucha taj ność nadawała już
śmiało żądany kształt naszej historii.
Pustelnie postanowiły zakończyć głodówkę. Nie wygrały jej. Ale, jak się
okazało, nie przegrały jej również: regulamin w czasie tej zimy nie
uległ zmianie, dodano tylko obowiązek wyrębu i dowozu drzewa z lasu; to
już było logiczne. Wiosną zaś 1925 roku okazało się, że głodówka
przyniosła w rezultacie wygraną: aresztantów ze wszystkich trzech
pustelni ewakuowano z wysp Sołowieckich! Na stały ląd! Dosyć już
polarnych nocy i półrocznej izolacji! Tylko że eskorta i warunki
wyżywienia w drodze były (jak na owe czasy) jakieś bardzo surowe.
Wkrótce zaś okazało się, że więźniowie padli ofiarą podstępu: pod
pretekstem, że starszyzna powinna korzystać z pewnych wygód, ulokowano
starostów w ”sztabowym” wagonie, razem ze sprzętem gospodarczym. W ten
sposób grupa została jakby bez głowy. Wagon ze starostami odczepiono w
Wiatce i posłano do Tobolskiego izolatora. Dopiero wtedy wyjaśniło się,
że zeszłoroczna głodówka zakończyła się klęską: silną i wpływową
starszyznę odcięto do reszty po to, aby przykręcić śrubę. Jagoda i
Katanian osobiście kierowali operacją rozmieszczenia byłych wyspiarzy w
dawno już gotowym, lecz aż do tej chwili stojącym pustką budynku
więziennym Górnouralskiego izolatora, który w ten sposób został przez
nich „zainaugurowany” wiosną 1925 roku (naczelnikiem został niejaki
Dupper) – aby zasłynąć w przyszłości i budzić potem przez całe
dziesięciolecia zasłużony strach.
W izolatorze przybyszom z Sołówek od razu odebrano swobodę ruchów: cele
zamknięte zostały na klucz. Udało się mimo wszystko wybrać nowych
starostów, nie mieli oni jednak już prawa do odwiedzania cel. Wzbronione
zostało przekazywanie bez ograniczeń pieniędzy, rzeczy i książek z
jednej celi do drugiej, jak to bywało dawniej. Gdy pewnego razu któryś z
więźniów zaczął wołać drugiego – stojący na wieży wartownik strzelił w
okno ccii. W odpowiedzi urządzono raban – powybijano szyby, poniszczono
więzienne sprzęty. (A W naszych więzieniach warto dobrze się namyśleć
nad podobnym gestem – jak wybijesz w celi szybę, to mogą jej wcale na
zimę nie wstawić, nic nadzwyczajnego. To za caratu szklarz musiałby
przybiec duchem). Walka trwała dalej, alejuż z desperacją i w warunkach
niekorzystnych dla skazańców.
W 1928 roku (według relacji Piotra Piotrowicza Rubina) zjakiejś tam
przyczyny nowa powszechna głodówka ogarnęła cały Górnouralski izolator.
Ale teraz już nie było dawnej solennej atmosfery ani własnego lekarza i
przyjacielskiej zachęty. Któregoś dnia głodówki strażnicy zaczęli
wdzierać się do cel w przeważającej liczbie – i po prostu bić
wynędzniałych ludzi pałkami i buciorami. Pobili ich więc – i głodówka
się skończyła.
Naiwną wiarę w skuteczność głodówek zawdzięczamy dawnym doświadczeniom i
starym książkom. Głodówka zaś jest bronią wyłącznie moralną, kto po nią
sięga, ten zakłada, że jego strażnik nie wyzbył się jeszcze resztek
sumienia. Albo że boi się on głosu opinii. I tylko wtedy głodówka ma
znaczenie.
Carscy strażnicy więzienni byli jeszcze zieloni: jeśli więzień zaczynał
głodówkę – przejmowali się, wzdychali, troszczyli się o niego,
przenosili do szpitala. Przykładów jest mnóstwo, ale nie im jest
poświęcona ta praca. To wręcz śmieszne, ale wystarczyło, że Walentynow
głodował przez 12 dni – i uzyskał nie jakąś tam ulgę, lecz BEZWARUNKOWE
WYPUSZCZENIE NA WOLNOŚĆ w okresie śledztwa (i wyjechał do Szwajcarii, do
Lenina).
Nawet w orłowskim centralniaku katorżniczym każda głodówka kończyła się
niezmiennie sukcesem. Więźniowie z pomocą głodówki uzyskali złagodzenie
reżymu w 1912 roku, a w 1913 – dalsze ustępstwa, w ich liczbie prawo do
wspólnych spacerów wszystkich katorżników politycznych. Spacery te tak
mało były widocznie zakłócane przez nadzorców, że więźniom udało się
dzięki temu skompilować i przesłać za mury swój apel „Do ludu
rosyjskiego” (podkreślam – chodzi o apel wystosowany przez więźniów
skazanych na ciężkie roboty!), który zosta! OPUBLIKOWANY! (tu już
człowiek rozdziawia gębę! kto tu zwario-wał?). W 1914 roku w numerze 1.
czasopisma Wiestnik katorgi i ssyłki8 (a sam ten Wiestnik to mało? może
by też u nas spróbować podobnej publikacji?). W 1914 roku kosztem pięciu
dni głodówki – co prawda – bez wody, Dzierżyriski i czterech jego
towarzyszy uzyskali zaspokojenie wszystkich swoich licznych żądań,
dotyczących warunków pobytu w więzieniu9.
Prócz cierpień sprawianych przez sam głód, głodówka nie groziła
aresztantowi żadnymi innymi kłopotami. Nie można go było za głodówkę
pobić, postawić drugi raz przed sądem, powiększyć mu wyrok, rozstrzelać,
ani wysłać etapem. (Wszystko to poznali więźniowie w późniejszym
okresie).
Podczas rewolucji 1905 roku i w latach następnych aresztanci poczuli się
w takim stopniu gospodarzami więzień, że nie fatygowali się nawet, aby
proklamować głodówkę, lecz albo niszczyli więzienne sprzęty (tzw.
obstrukcja), albo posuwali się do tego, by ogłaszać strajk, chociaż
wydawałoby się, że nie ma to w ich wypadku sensu. Tak na przykad w
mieście Nikołajew w 1906 roku 197 aresztantów z miejscowego więzienia
„proklamowało strajk” uzgodniony, oczywiście, z towarzyszami z zewnątrz.
Z okazji tego strajku ci towarzysze wydrukowali ulotki i zaczęli
zwoływać codziennie wiece pod bramami więzienia. Wiece te (aresztanci
zaś – rozumie się samo przez się – asystowali przy nich, bo okna niczym
nie były zasłonięte) miały zmusić administrację do przyjęcia żądań
„strajkujących”. Następnie – ci z ulicy, i ci stojący przy okiennych
kratach – śpiewali chórem rewolucyjne pieśni. Ciągnęło się to (bez
żadnych przeszkód! a był to rok porewolucyjnej reakcji) przez osiem dni
pod rząd! Dziewiątego dnia wszystkie żądania aresztantów zostały
przyjęte! Podobne akcje miały wówczas miejsce również w Odessie,
Chersoniu i Jelizawietgradzie. Zwycięstwa były wtedy łatwe!
Dobrze byłoby sprawdzić przy okazji, jak przebiegały głodówki za czasów
Rządu Tymczasowego, ale cóż, tych kilku bolszewików, którzy między
wypadkami lipcowymi a rebelią Korniłowa siedzieli w więzieniu
(Kamieniew, Trocki, trochę dłużej – Raskolnikow), nie miało widać powodu
do proklamowania głodówek.
* Gernet, Historia carskich więzień, Moskwa 1963 rok, tom V, rozdz. 8.
‘ Ibidem.
W latach 20. na budującą historię głodówek pada cień (oczywiście –
zależy z czyjego punktu widzenia...)– Ten szeroko znany i, zdawałoby
się, tak skuteczny sposób walki zaczyna być stosowany, co byłoby
zrozumiałe, nie tylko przez oficjalnie uznanych „politycznych”, lecz
również przez nie uznanych za takich „kaerów” (artykuł 58) i przez
rozmaite przypadkowe elementy. Jednakże – jakoś stępiły się te strzały,
tak niegdyś głęboko drżące, albo może przechwytywała je zaraz w locie
jakaś żelazna ręka. Co prawda, przyjmowane są jeszcze pisemne deklaracje
o rozpoczęciu głodówki i niczego wywrotowego w nich się tymczasem nie
widzi. Ale wprowadzane są w życie nieprzyjemne nowe zasady: głodujący
powinien być odizolowany w specjalnej pojedynce (w Butyrkach – w baszcie
Pugaczowa); o głodówce nie powinien wiedzieć nie tylko, skory do
wiecowania, świat zewnętrzny, nie tylko sąsiednie cele, ale nawet ta
cela, w której protestujący siedział aż do tej chwili – wszak to również
jakaś społeczność i od niej też powinien być odcięty. Przepis znajduje
uzasadnienie w tym, że administracja powinna mieć pewność, iż głodówka
przeprowadzana jest w sposób rzetelny – że towarzysze z celi nie
dokarmiają cichcem głodującego. (A jak to było sprawdzane dawniej?
Wierzono na słowo honoru?...).
Mimo to, można było jeszcze w tych latach osiągnąć drogą głodówki
uznanie jakichś osobistych żądań.
W początkach lat 30. zaznacza się nowy zwrot myśli państwowej w stosunku
do problemu głodówek. Bo i na co zdały się państwu nawet takie
osłabione, izolowane, na poły zduszone głodówki? Czy nie bliżsi będziemy
ideału jeśli założymy, że aresztanci w ogóle nie mają własnej woli ani
możności podejmowania własnej decyzji, bo wszak myśli za nich i decyduje
administracja? Tak, chyba tylko tacy więźniowie mo^ą mieć prawo do
istnienia w nowym społeczeństwie. W początkach lat 30. przestano zatem
przyjmować – uzasadnione nawet – deklaracje o rozpoczęciu głodówki.
„Głodówka jako sposób walki więcej nie istniej e!” – oznajmiono w 1932
roku Katarzynie Olickiej i wielu jeszcze innym. Władze skasowały
głodówki! I basta. Ale Olicka nie podporządkowała się i głodówkę
rozpoczęła. Pozwolono jej głodować w pojedynczej celi piętnaście dni i
nocy. Następnie zabrano ją do szpitala, gdzie celowo stawiano przed nią
mleko i suchary. Jednakże nie poddała się pokusie i dziewiętnastego dnia
odniosła zwycięstwo: otrzymała prawo do dłuższych spacerów, czytania
gazet i paczek – politycznego Czerwonego Krzyża. (Nieźle trzeba się było
wysiHć, żeby dostać te, dozwolone przez prawo, paczki!). A w ogóle – był
to sukces drobniutki i zbyt wielkim kosztem osiągnięty. Olicka wspomina
równie bezmyślne głodówki, przeprowadzane przez innych więźniów:
niektórzy głodowali po 20 dni, aby dostać zatrzymaną w administracji
paczkę, albo po to, aby móc sobie dobrać innego towarzysza spacerów. Czy
to warto? Przecież wwiezieniu nowego typu nie może człowiek odzyskać raz
utraconych sił. Prawosławny sekciarz Kołoskow zabrał się do głodówki i
25. dnia umarł. Czy w ogóle można pozwolić sobie na głodówkę w Więzieniu
Nowego Typu? Przecież Strażnicy Nowego Typu – korzystając z przywilejów
sekretu i tajności – prowadzili takie oto potężne środki przeciw
głodówkom:
1. Bezgraniczną cierpliwość administracji. (Poznaliśmy ją już przy
omawianiu poprzednich przykładów).
2. Wprowadzanie w błąd. To także konsekwencja tajności. Kiedy każdy krok
staje się wiadomy korespondentom gazet, wprowadzanie w błąd wcale nie
jest łatwe. W naszych zaś warunkach – dlaczego właściwie nie uciekać się
do oszustwa? W 1933 roku, w chabarowskim więzieniu. S.A. Czebotariow
głodował przez 18 dni żądając, aby zawiadomiono rodzinę o miejscu jego
pobytu (przyjechali z KWŻD, on nagle „zaginął” i niepokoił się o żonę,
która o niczym nie wiedziała). 17. dnia odwiedził go zastępca naczelnika
OGPU Kraju Chabarowskiego – Zapadnyj oraz chabarowski prokurator
naczelny (już ze samych rang widać, że długie głodówki nie były
zjawiskiem tak znowu częstym). Pokazali mu oni kwit telegraficzny:
widzicie, żona zawiadomiona! przez co skłonili go do zjedzenia bulionu.
Kwit zaś był fałszywy! (Dlaczego jednak zajęły się sprawą aż tak wysokie
szarże? Nie o życie Czebotariowa im chodziło. Najwidoczniej w pierwszej
połowie lat 30. istniała jeszcze jakaś osobista odpowiedzialność władz
za przeciągające się głodówki).
3. Sztuczne odżywianie przemocą. Chwyt ten z pewnością zapożyczono ze
zwierzyńca. Stosowany być może też tylko tam, gdzie wszystko jest tajne.
W 1937 roku sztuczne odżywianie było już, jak się zdaje, szeroko
stosowane. Na przykład – w czasie grupowej głodówki socjalistów w
jarosławskim więzieniu centralnym, 15. jej dnia zastosowano sztuczne
odżywianie wobec wszystkich uczestników.
Zabieg ten pod wieloma względami przypomina zgwałcenie – zresztą nie
jest niczym innym: czterech mocnych chłopów rzuca się na słabą ludzką
istotę po to, aby pokonać jej opór, pokonać tylko raz – i nie jest
ważne, co dalej będzie z tym człowiekiem. Występuje tu – tak samo, jak
przy gwałcie – element łamania woli: nie tak będzie, jak ty chcesz,
tylko tak, jak ja chcę, leż i nie sprzeciwiaj się. Usta otwiera się
specjalną szpatułką, rozszerza się otwór między zębami, wprowadza się
szlauch: „łykajcie!”. Jeśli zaś człowiek nie chce łykać, szlauch wsuwa
się głębiej i płynny roztwór pompuje się wprost do przełyku. Następnie
robi się masaż brzucha, aby więzień nie mógł zwymiotować. Łączne
wrażenie zbrukania moralnego, ckliwej słodyczy w ustach i błogiej pełni
w żołądku jest rozkosznie miłe.
Nauka nie zasypiała gruszek w popiele i opracowane były wkrótce także
inne metody karmienia: przez odbytnicę, kroplówką przez nos.
4. Nowy pogląd na głodówki. Głodówka jest kontynuacją działalności
kontrrewolucyjnej w murach więzienia, stanowi przeto podstawę do
wymierzenia nowej kary. To nowe nastawienie stwarzało możliwość narodzin
zupełnie nowej działalności praktycznej Więzienia Nowego Typu, ale
pozostało raczej w dziedzinie pogróżek. I, rzecz jasna, nie poczucie
humoru przeszkodziło ich realizacji, lecz chyba lenistwo: po co to
wszystko, skoro wystarczy cierpliwie odczekać? Cierpliwość i jeszcze raz
cierpliwość sytego wobec głodnego. Gdzieś w środku 1937 roku nadeszła
dyrektywa: administracja więzienia już więcej zupełnie nie odpowiada za
wypadki śmierci podczas głodówki! Zniknął ostatni ślad osobistej
odpowie-dzialności! (Teraz by już nie przyszedł żaden naczelny
prokurator do Czebotariowa!...). Co więcej: aby również funkcjonariusze
śledczy nie doznawali żadnych cierpień dusznych, zale-cono, aby dni
głodówki wszczętej przez więźnia śledczego nie były zaliczane do
przewidzia-nych terminów śledztwa, to znaczy: – należy nie tylko uważać,
iż żadna głodówka nie miała miejsca, ale nawet traktować te dni jako
spędzone na wolności! Niech jedynym uchwytnym skutkiem głodówki będzie
wycieńczenie aresztanta!
Innymi słowy: chcesz zdychać? To zdychaj!!
Arnold Rappoport miał nieszczęście podjąć głodówkę w archangielskim
więzieniu wewnętrznym akurat w momencie nadejścia tej dyrektywy. Była to
głodówka szczególnie ciężka, więc – zdawałoby się – tym większe powinna
była zrobić wrażenie – mianowicie”sucha”, bez wody, trwała 13 dni
(porównać tylko te 5 dni przez które w ten sam sposób głodował
Dzierżyński, zresztą – nie w samotnej celi – i zakończone zwycięstwem).
I w ciągu tych trzynastu dni do pojedynki, gdzie go przeniesiono, wpadał
tylko czasem felczer, nie przyszedł zaś ani lekarz, ani też nikt z
administracji, choćby po to, aby zapytać: o co chodzi, co chce on
osiągnąć tą głodówką? Aż do końca nikt go o to nie spytał... Jedynym
przejawem zainteresowania ze strony straży było przeprowadzenie
starannej rewizji w pojedynce, przy której zabrano mu schowaną szczyptę
machorki i kilka zapałek. Tymczasem Rappoport protestował w ten sposób
przeciw pastwieniu się nad nim śledczego. Do swojej głodówki przygotował
się naukowym sposobem: otrzymawszy wcześniej paczkę, jadł tylko masło i
obwarzanki, czarnego zaś chleba nie brał do ust już od tygodnia.
Doprowadził się głodówką do takiego stanu, że dłonie miał niemal
przejrzyste. Przypomina sobie, źe miał poczucie lekkości i jasności
myśli. Poczciwa,zawsze uśmiechnięta strażniczka Marusia weszła któregoś
dnia do jego pojedynki i szepnęła: „Przerwijcie głodówkę, i tak nie
pomoże, dadzą warn umrzeć! Trzeba było tydzień wcześniej zacząć...”.
Posłuchał rady i przerwał głodówkę nic nie osiągnąwszy.
Dano mu przynajmniej grzanego czerwonego wina z bułką, po czym strażnicy
przenieśli go na rękach do celi ogólnej. Po kilku dniach znów zaczęły
się przesłuchania. (Jednakże, głodówka nie była zupełnie daremna:
śledczy zrozumiał, że Rappoport ma dość siły woli i że nie boi się
śmierci, więc też śledztwo zelżało. „Patrzajcie, to z ciebie taki wilk!”
– powiedział mu śledczy. „A wilk” – przytaknął Rappoport. – „I waszym
psem nigdy nie będę”).
Rappoport jeszcze raz później rozpoczął głodówkę, tym razem w kotłasskim
więzieniu tranzytowym, lecz miała ona odcień raczej komiczny. Oznajmił,
że żąda wznowienia śledztwa, i że nie pójdzie dalej z transportem. Na
trzeci dzień przyszli po niego: „Zbieraj się, etap rusza!” – „Nie macie
prawa! Ja głoduję”. Wówczas czterech zuchów podniosło go z ziemi,
zaciągnęło do łaźni i wrzuciło tam jak wór. Po łaźni, tym samym sposobem
odnieśli go na wachtę. Trudna rada, Rapoport dźwignął się jakoś i
powlókł się za maszerującym etapem – przecież za plecami miał już psy i
bagnety.
W ten sposób Więzienie Nowego Typu odniosło zwycięstwo nad burżuazyjnymi
głodówkami.
Silny nawet człowiek nie miał już żadnej innej możności przeciwstawienia
się machinie więziennej – prócz samobójstwa. Ale czy samobójstwo – to
sposób walki? Czy to nic kapitula-cja?
Eserka Katia Olicka uważa, że znaczenie głodówek, jako metody walki,
poderwane zostało poważnie przez trockistów i komunistów, idących ich
śladem do więzień: Ze zbytnią łatwością proklamowali je – i ze zbytnią
łatwością je przerywali. Nawet I.N. Smirnow, ich przywódca – jak
twierdzi Olicka – przed moskiewskim procesem 4 dni głodował, ale szybko
się poddał i przerwał głodówkę. Podobno przed rokiem 1936 trockiści z
zasady odrzucali wszelki rodzaj głodówek przeciw władzy sowieckiej i
nigdy nie udzielali poparcia głodującym eserom i esdekom10.
Niechaj historia oceni, czy słuszny to zarzut, czy też niesłuszny.
Skądinąd – nikt ciężej nie zapłacił za głodówki niż trockiści (do ich
głodówek i strajków w obozach przejdziemy jeszcze w części III).
Łatwe proklamowanie i przerywanie głodówek jest zapewne w ogóle
charakterystyczne dla natur zapalnych, emocyjnych. Ale takie natury
zdarzały się również wśród starych rosyjskich rewolucjonistów, częste są
i we Włoszech, i we Francji – ale przecież nigdzie – ani w Rosji, ani we
Włoszech, ani we Francji nie potrafiono ludzi tak głodówek oduczyć, jak
to zrobiono z nami w Związku Sowieckim. Zapewne wcale nie mniej ludzi
padło ofiarą i nie mniej hartu duchowego przejawiono w związku z
głodówkami w drugiej połowie naszego wieku niż w pierwszej. Jednakże
zabrakło w kraju opinii publicznej! – i dlatego właśnie mogło zapuścić
korzenie Więzienie Nowego Typu, a zamiast łatwych zwycięstw, udziałem
więźniów stały się ponoszone w pocie czoła klęski.
Mijały dzisięciolecia – i czas robił swoje. Głodówka – pierwsze i
najbardziej naturalne prawo aresztanta – stawała się już dla samych
więźniów rzeczą obcą i niezrozumiałą, coraz mniej było jej amatorów.
Strażnikom więziennym zaś zaczęło się wydawać, że głodówka to albo
idiotyzm, albo złośliwe wykroczenia.
Kiedy w 1960 roku Gennady Smiełow, pospolitak, rozpoczął w leningradzkim
więzieniu swoją długą głodówkę, wszedłjednak pewnego dnia do jego celi
prokurator (a może robił tylko obchód ogólny) i zapytał: „No i po co się
tak męczycie?”. Smiełow odparł:
– Prawda milsza mi jest niż życie!
Słowa te uderzyły prokuratora i wydawały mu się tak bezmyślne, że
następnego dnia Smiełow został odwieziony do leningradzkiego
specszpitala (domu wariatów) dla aresztantów. Lekarka powiedziała mu
wprost:
– Istnieje przypuszczenie, że cierpicie na schizofrenię.
Blisko grotów rogu, tam gdzie się tyka już zwęża, sterczały byłe
centralniaki, zwane od 1937 roku specizolatorami. Tłamszono tam wątłe
ludzkie resztki, odbierano ostatni szczęt powietrza i światła. I
głodówka zdziesiątkowanych, znużonych socjalistów w obostrzonym
jarosławs–
10 Na odwrót zaś zawsze żądali dla siebie poparcia od eserowców i
esdeków. W 1936 roku, w transporcie karagańsko–kolymskim nazywali
„zdrajcami i prowokatorami” tych, którzy odmawiali podpisu pod ich
telegramem do Kalinina z protestem „przeciw wysianiu awangardy rewolucji
(to znaczy ich) na Kolyme”. (Relacja Makotińskiego). kim izolatorze w
początkach 1937 roku, był to już jeden z ostatnich rozpaczliwych
porywów.
Wciąż jeszcze żądali oni wszystkiego tego co dawniej – i prawa wyboru
starostów, i swobodnego kontaktu między celami, żądali – ale chyba już
nie wierzyli, że to osiągną. Piętnastodniowa głodówka, chociaż
zakończona przymusowym karmieniem przez odbytnicę – doprowadziła jednak
do odwojowania jakiejś cząstki ich praw: godzinnego spaceru, okręgowej
gazety, zeszytów do notatek. Zdołali to sobie wywalczyć, ale
jednocześnie zabrano im ich własne rzeczy i wrzucono do cel jednakowe,
aresztanckie drelichy, uniform specizolatora. A po niedługim czasie –
obcięto pół godziny spaceru, później odebrano dalszych 15 minut.
Byli to wciąż ci sami ludzie, włóczeni po wszystkich więzieniach i
zesłaniach w myśl reguł Wielkiego Pasjansa. Niektórzy już od 10,
niektórzy od 15 lat nie wiedzieli co to zwyczajne ludzkie życie, znali
tylko nędzne więzienne żarcie albo głodówki. Nie wymarli jeszcze wszyscy
z tych, którzy przed rewolucją potrafili odnosić zwycięstwa nad
więzienną strażą. Jednakże wówczas ich sojusznikiem był Czas, przeciwnik
zaś z każdym dniem był słabszy. Teraz natomiast mieli przeciw sobie i
Czas i sprzymierzonego z nim, coraz mocniejszego przeciwnika. Byli wśród
nich również łydzie młodzi – ci, którzy zaczęli uważać się za eserów,
esdeków, albo anarchistów już po unicestwieniu tych partii i jedynym
przeznaczeniem tych neofitów było tylko siedzenie po więzieniach.
Cała więzienna walka socjalistów, z każdym rokiem coraz bardziej
beznadziejna, toczyła się w samotnej próżni, prawie już bezpowietrznej.
To było co innego niż za carskich czasów, gdy wydawało się, że wystarczy
tylko odemknąć więzienne wrota, a społeczeństwo obrzuci więźniów
kwiatami. Rozkładali stronice gazet i widzieli, jak się ich obrzuca
wyzwiskami, jak ich się nawet pomyjami oblewa (przecież właśnie
socjaliści wydawali się Stalinowi elementem najbardziej niebezpiecznym
dla jego socjalizmu) – a lud milczał i co właściwie pozwalało
przypuszczać, że współczuje tym, za których nie tak dawno głosował przy
wyborach do Konstytuanty? Ale już nawet gazety przestały ich wyklinać –
bo tak nikłym wydawało się niebezpieczeństwo, grożące ze strony
rosyjskich socjalistów, tak mało ważną, tak iluzoryczną sama ich
obecność. Na wolności wspominano o nich już tylko w czasie przeszłym i
zaprzeszłym, a młodzieży nawet na myśl nie przychodziło, że są jeszcze
gdzieś żywi eserzy i żywi mienszewicy. I na czymkentskim albo
czerdyńskim zesłaniu w izolatorze Górnouralskim czy Władimirskim, jak
mogli ci ludzie nie wpaść w rozterkę – w ciemnej pojedynce, już
opatrzonej w kaganieć, jak mogli nie pomyśleć, że i program ich i
przywódcy – mylili się tylko, że błędna była cała ich taktyka i
praktyka? I zaczęło im się wydawać, że wszystkie ich akcje niczym się od
bezsenności nie różniły. I życie, strawione na samych tylko cierpieniach
– zaczęło im się rysować jako fatalny błąd.
Cień samotności rozpostarł się nad nimi częściowo także dlatego, że w
trakcie pierwszych lat porewolucyjnych w naturalny sposób przyjąwszy z
rąk GPU zasłużony tytuł więźniów politycznych, tak samo w naturalny
sposób zgodzili się oni z GPU, że wszyscy, stojący „na prawo” od nich11,
poczynając od konstytucyjnych demokratów – nie są to więźniowie
politycznie, lecz tylko kaerzy, kontra, nawóz dziejów. I ci, co brali na
siebie krzyż za wiarę Chrystusową – także zaliczani byli do k a e r ó w.
Ten kto nie chce znać ani „prawicy” ani „lewicy” (a to w przyszłości my,
my wszyscy!) – też jest uznany za k a e r a. W ten sposób – częściowo
dobrowolnie, częścią zaś bezwiednie, odcinając się od innych, bocząc
się, dokonali oni konsekracji przyszłego artykułu 58, w którego jamę
także i oni mieli jeszcze wpaść.
Przedmioty i ludzkie działania wyglądają zdecydowanie inaczej, zależnie
od punktu, z którego sieje rozpatruje. W tym rozdziale opisujemy
więzienną kalwarię socjalistów z ich punktu widzenia – i oto staje ona
przed nami w czystym blasku tragedii. Ale ci kaerzy, których polityczni
traktowali na Sołówkach z lekceważeniem, ci kaerzy tak o tej sprawie
mówią: „Polityczni? Byli jacyś niesympatyczni: do wszystkich odnosili
się z pogardą trzymali się osobno, zawsze tylko ze swoimi, wciąż się
domagali tych swoich ulg i przydziałów. A między sobą – wciąż się
kłócili”. – Trudno, ale w tych słowach też słyszy się akcent praw-dy. I
te bezpłodne, nieskończone, śmieszne wręcz dyskusje. A te żądania
dodatkowych przydziałów w obecności tłumu głodnych i biednych
współwięźniów? W epoce sowieckiej honorowy tytuł więźnia politycznego
okazał się darem zatrutym. I nagle pojawia sięjeszcze taki zarzut: a
czemu to socjaliści, tak beztrosko uciekający z katorgi za cara –
zmiękli nagle w sowieckim więzieniu? Gdzie ich ucieczki? Ucieczki w
ogóle zdarzały się często – ale kto przypomina sobie ucieczkę
socjalisty?
Ci zaś więźniowie, którzy uważali się za stojących jeszcze bardziej na
lewo od socjalistów – trockiści i komuniści – ci z kolei patrzyli wil–
„Nie lubię tych pojęć „lewica”, „prawica”; są umowne, wymienne i
pozbawione treści. kiem na socjalistów, jako na k a e r ó w, nie
lepszych niż inni – i w ten sposób krąg samotności się zamykał.
Trockiści i komuniści uważający swoje poglądy za najczystsze i
najdoskonalsze, darzyli pogardą, a nawet nienawiścią socjalistów (a
także siebie wzajem), siedzących za tymi samymi kratami, spacerujących
po tych samych więziennych podwórcach. Olicka pisze w swoich
wspomnieniach, że w tranzytowym więzieniu w zatoce Wanino (1937 rok),
kiedy socjaliści z męskiej żony usiłowali krzykami porozumieć się i
podzielić się nowościami z towarzyszkami z żeńskiej żony, odgrodzonej
parkanem – komunistki Liza Kotik i Maria Krutikowa nie posiadały się z
oburzenia, że to nieodpowiedzialne zachowanie się socjalistów może
wszystkich narazić na administracyjne kary. Powtarzały: „Wszystkie nasze
nieszczęścia – przez tych socjalistycznych gadów. (Wyjaśnienie głębokie
i jakże zgodne z dialektyką!) – Wszystkich ich warto by wydusić!” – A
tamte dwie dziewczyny z Łubianki śpiewały w 1935 roku tylko o bzach, bo
jedna z nich była eserką, a druga – komunistką z opozycji i dlatego nie
miały wspólnego politycznego repertuaru, a zresztą w ogóle
opozycjonistka nie powinna była wspólnie z eserką bawić się w protesty.
I podczas gdy w carskim więzieniu rozmaite partie często łączyły się dla
wspólnych akcji (przypomnijmy tylko ucieczkę z centralnika w
Sewastopolu), to w sowieckim więzieniu każda frakcja uważała, że
czystość jej sztandaru wymaga, by nie łączyć się nigdy z innymi.
Trockiści walczyli osobno, izolując się od socjalistów i komunistów,
komuniści zaś w ogóle nie walczyli, jak bowiem można pozwolić sobie na
walkę przeciw własnej władzy i własnemu więzieniu?
I właśnie dlatego komuniści w izolatorach i więzieniach karnych zostali
całkowicie ujarzmieni wcześniej i w surowszy sposób niż inni. Komunistka
Nadieżda Surowcewa w 1928 roku w jarosławskim centralniaku musiała
chodzić na spacery tylko gęsiego, szeregiem, bez prawa rozmowy, podczas
kiedy socjaliści gadali sobie swobodnie, chodząc całą gromadą. Nie wolno
jej było już pielęgnować kwiatów na dziedziriczyku – a kwiaty zostały po
dawnych aresztantach, tych, co o swoje walczyli.
Gazet teżjużjej wtedy pozbawiono. (Za to Tajny Oddział Polityczny GPU
pozwolił jej na trzymanie w celi dzieł zebranych Marksa, Engelsa, Lenina
i Hegla). Widzenia z matką jej udzielono w zupełnych prawie ciemnościach
i zgnębiona matka wkrótce umarła (co mogła pomyśleć sobie o warunkach, w
których siedzi córka?).
Utrzymujące się wiele lat różnice zachowań miały swoje jeszcze dalsze i
głębsze konsekwencje w więziennym życiu: w latach 37–38 socjaliści
przecież również siedzieli i też dostawali swoje dychy. Ale regułą było,
że nie zmuszano ich do oczerniania samych siebie: przecież nie ukrywali
oni swoich odmiennych poglądów, zupełnie wystarczających dla wyroku
skazującego! Komunista zaś z zasady nie ma poglądów odmiennych – więc za
co tu go sądzić, jeżeli się przedtem go nie zmusi, aby sam siebie
oczernił?
Chociaż ogromny Archipelag szeroko już się rozprzestrzenił – to wcale
nie zanikały zwyczajne miejsca odsiadek. Stara więzienna tradycja
kontynuowana była gorliwie. Wszystko to, co wniósł Archipelag do sprawy
wychowania mas – choć były to zdobycze nowe i nie mające wprost ceny –
jednak nie dawało jeszcze wrażenia pełni. Koniecznym uzupełnieniem były
dopiero TON–y i w ogóle – system więzień karnych.
Nie każdy wessany przez wielką Machinę miał ulec zmieszaniu z masą
tubylców Archipelagu. Znakomici przybysze z zagranicy, osobistości zbyt
znane, więźniowie, których aresztowanie powinno było pozostać tajemnicą,
a także zdegradowani bezpieczniacy – żadną miarą nie powinni byli
wypływać na obozową powierzchnię: ich robota przy taczkach nie
wynagrodziłaby ani niepotrzebnego rozgłosu, ani uszczerbku
moralno–politycznego12. Podobnie też socjaliści – stale walczący o swoje
prawa – w żaden sposób nie powinni byli mieszać się z tłumem – toteż
trzymano ich osobno, pod pozorem zapewnienia im w ten sposób przywilejów
i praw. Znacznie później, w latach 50., jak jeszcze się przekonamy,
TON–y, Więzienia Specjalne przydadzą się również dla izolowania
obozowych buntowników. W ostatnich latach swego życia, rozczarowawszy
się co do możliwości „reedukacji” złodziei, Stalin rozkaże również
rozmaitych pachanów skazywać nie na obóz, tylko na więzienie. I wreszcie
– trzeba było zapewnić darmowy państwowy wikt również takim więźniom,
którzy mogliby od razu na skutek słabego zdrowia – umrzeć w obozie, nie
odcierpiwszy kary, albo takich jeszcze, których w żaden sposób nie można
było zaprząc do zwykłych robót – jak ślepy Kopiejkin, 70–letni starzec,
który siadywał stale na rynku w miasteczku Juriewiec nad Wołgą. Jego
pieśni i powie–
„Istnieje taki termin!... Kolorek błękitno–błotnisty. dzonka przyniosły
mu w nagrodę 10 lat za KRD, ale trzeba mu było zamienić obóz na
więzienie.
Stosownie do nowych zadań, podlegał konserwacji, renowacji, konsolidacji
i doskonaleniu stary majątek nieruchomy więzień, otrzymany w spadku po
dynastii Romanowów i sieci klasztorów. Niektóre więzienia centralne, na
przykład Jarosławskie, urządzone były tak solidnie i wygodnie (drzwi
obite żelazem, w każdej celi przymocowany do podłogi stół, taboret oraz
prycza), że konieczne okazało się tylko założenie kagańców na oknach i
podzielenie spacerników na działki wielkości celi (mniej więcej w 1937
roku zrąbane zostały w więzieniach wszystkie drzewa oraz przekopane
warzywniki i trawniki, które później zalano asfaltem). Inne, jak dawny
klasztor w Suzdalu, wymagały adaptacji, ale wszak zamknięcie cielesnej
istoty człowieka w murach klasztornych – i zamknięcie istoty ludzkiej na
mocy obowiązującego prawa w więzieniu, mają w końcu cele materialnie
zbliżone i dlatego też budynki podobne dają się łatwo adaptować. Tak
samo przerobiony był rva więzienie karne jeden z oddziałów klasztoru
Suchanowskiego – bo przecież trzeba było nadrobić straty: forteca Piotra
i Pawła oraz Szlisselburg stały się obiektami muzealno–turystycznymi.
Władimirski centralniak został rozszerzony i rozbudowany (wielki nowy
oddział powstał za kadencji Jeżowa), chętnie był wykorzystywany i
cieszył się znaczną frekwencją w ciągu tego dziesięciolecia.
Wspominaliśmy już, że czynny był centralniak w Tobolsku, a od 1925 roku
otwarty został do stałego i bardzo intensywnego użytku centralniak
Górnouralski. (Wszystkie te izolatory wciąż,niestety, istnieją i czynne
są w chwili, gdy piszemy te słowa). Z poematu Aleksandra Twardowskiego
Za dalą dal można wnieść, że za Stalina nie ział pustką również
centralniak Aleksandrowski. Niewiele mamy danych natomiast o więzieniu w
Orle: istnieje obawa, że bardzo ucierpiało podczas Wojny Narodowej. Ale
przecież zawsze uzupełniało je w potrzebie doskonale wyposażone
więzienie karne w Dmitrowsku Orłowskim.
W latach 20. w politizolatorach wikt był bardzo przyzwoity, na obiad
zawsze było mięso, do gotowania używano świeżych jarzyn, a w kantynie
można było dokupywać mleko. Znacznie pogorszył się wikt w latach 31–33,
ale przecież nie lepiej jadało się wtedy na wolności. W tym okresie
szkorbut i omdlenia z głodu nic były wcale rzadkością w
politizolatorach. Później jedzenie znów się polepszyło, ale to już było
zupełnie co innego. W 1947 roku, siedzący we Władimirskim TON–nie I.
Korniejew stale czuł głód: 450 gramów chleba, 2 kostki cukru, dwie
miseczki gorącej, ale nie treściwej zupy – i tylko wrzątku było „ile
chcąc” (znów ktoś może powiedzieć, że był to rok nietypowy, że również
ludziom wolnym dawał się wtedy we znaki głód. Za to pozwolono
wspaniałomyślnie w tamtym roku dokarmiać więźniów z zewnątrz: paczki
można było przysyłać bez ograniczeń).
Światło było w celach zawsze racjonowane – i w latach 30. i 40. kagańce
i blince ze zbrojonego, mętnego szkła sprawiały, że w celach panował
wieczny półmrok (ciemność walnie się przyczynia do pognębienia
człowieka!). Górna szpara kagańca była jeszcze często zaciągnięta drobną
siatką, zimą osiadał na niej śnieg i odcinał ostatnie źródło światła.
Próby czytania prowadziły tylko do psucia sobie wzroku i bólu oczu. We
Władimirskim TON–ie, w zamian za to, przez całą noc płonęły w celach
jaskrawe lampy, nie dając spać. W Dmitrowskim zaś więzieniu (N.A.
Kozyriew) w 1938 roku wieczorami i nocami jedynym źródłem światła był
kaganek na półeczce pod sufitem, wypalający ostatki tlenu; w 30. roku
wprowadzono obniżenie natężenia w sieci, tak że lampy ledwie się
żarzyły.
Powietrze też podlegało normowaniu: lufciki zamykane były na klucz i
otwierano je tylko w czasie, gdy cela szła do wychodka, jak o tym piszą
byli mieszkańcy więzienia w Dmitrowie i Jarosławiu. (Eugenia Ginzburg:
między rankiem a porą obiadu chleb zdążył już zaróść pleśnią, bielizna
pościelowa była wilgotna, ściany – pokryte zielonym nalotem). We
Władimirze zaś w 48. roku powietrza już nie normowano, okno stale było
uchylone.
Spacery w rozmaitych więzieniach i w różnych okresach trwały od 15 do 45
minut. Nie było już żadnego Szlisselburskiego albo Sołowieckiego
kontaktu z ziemią, wszystko co rosło, zostało wyrwane, zadeptane, zalane
betonem i asfaltem. Zabraniano nawet podnoszenia głowy ku niebu podczas
spacerów – „patrzeć tylko pod nogi!” – jak wspominają Kozyriew i Adamowa
(więzienie w Kazaniu).
Widzenia z krewnymi skasowane zostały w 1937 roku i już ich nie
przywrócono. Listy do bliskich krewnych wolno było pisać i otrzymywać od
nich – dwa razy na miesiąc w ciągu całego prawie tego okresu (ale w
Kazaniu po przeczytaniu trzeba było następnego dnia zwrócić list
administracji); to samo dotyczy kantyny, z której można było korzystać w
miarę otrzymywania z zewnątrz ograniczonych sum.
Ważną rolę grała sprawa urządzenia celi. Adamowa sugestywnie pisze o
radości, jaką odczuła, gdy, zamiast podnoszonych prycz i przyśrubowanych
do podłogi stołków, zobaczyła w suzdalskiej celi zwyczajne drewniane
łóżko z siennikiem i zwykły stół.
We Władimirskim TON–ie I.Korniejew przeżył kolejno dwa rozmaite rodzaje
więziennego reżymu: w latach 1947–48 siedzącym w celach nie odbierano
własnej odzieży, wolno było wylegiwać się we dnie i klucznik rzadko
zaglądał przez lipko. A później (lata 1949–53) cela zamykana była na dwa
rygle (jeden klucz miał strażnik, drugi zaś dyżurny), leżeć we dnie
zabraniano, nie wolno było też rozmawiać na głos (w Kazaniu – zawsze
tylko szeptem!), rzeczy własne – wszystkie poodbierane, więźniowie
poubierani w pasiaste ubrania; listy – tylko dwa razy rocznie i tylko
wtedy, kiedy nagle przyjdzie to naczelnikowi więzienia do głowy (kto
przepuści taki dzień, ten musi już czekać na następny), a nadto
wyłącznie na arkusikach dwukrotnie mniejszych od pocztówki; coraz
częstsze się stawały niezwykle surowe rewizje, robione naskokami, z
wyprowadzaniem ludzi z cel i rozbieraniem do naga. Kontakty między
celami tępione były do tego stopnia, że po każdym pójściu do wychodka
strażnicy myszkowali po klozetach z ręcznymi latarkami i zaglądali do
każdego oczka. Za zostawienie napisu na ścianie cała cela obrywała
karcer. Karcery były plagą Więzień Specjalnych. W karcerze można było
znaleźć się za kaszel („schowajcie głowę pod koc, tam możecie sobie
kaszleć”); za chodzenie po celi (Kozyriew; nazywało się to, że,jest
nieopanowany”); za szuranie butami (więzienie Kazańskie, a kobietom
wydano tam męskie trepy nr 44). Zresztą Eugenia Ginzburg słusznie
podkreśla, że karcer dawano nie za wykroczenia, lecz według planu:
wszyscy po kolei powinni byli posiedzieć w nim trochę i wiedzieć, czym
to pachnie. W regulaminie był jeszcze inny punkt nadający się do
szerokiej interpretacji: „W przypadku przejawienia w karcerze
niezdyscyplinowania (?) naczelnik więzienia ma ‘ prawo przedłużyć
więźniowi termin przebywania w nim do dwudziestu dni”. A czym jest to
„niezdyscyplinowanie”?... Oto relacja Kozyriewa (opisy karceru i wielu
szczegółów regulaminu tak są podobne we wszystkich relacjach, że wyczuwa
się wszędzie tę samą rękę władzy). Za chodzenie po celi wlepiono mu 5
dni karceru. Jesień, karcer nie jest ogrzewany, ziąb. Zostawiają
człowieka w samej bieliźnie, bez butów, zamiast podłogi – klepisko,
pełno kurzu (zdarza się też błoto, a w Kazariskim więzieniu – warstwa
wody). Kozyriew miał przynajmniej taboret (Eugenia Ginzburg nawet tego
nie miała). Z początku zdawało mu się, że zamarznie, że zginie. Ale
stopniowo poczuł jakieś wewnętrzne tajemnicze ciepło, a to go uratowało.
Nauczył się spać na siedząco. Trzy razy dziennie dawano mu kubek
wrzątku, po którym czuł się jak pijany. W trzystugramową kromkę chleba
pewnego razu je-den z dyżurnych wcisnął mu potajemnie kostkę cukru.
Kozyriew liczył dni według tych kromek i rytmu zmian oświetlenia w
jednym z okienek wewnętrznego labiryntu. Wiedział, żejego piąta doba
dobiegła już końca, ale wciąż go nie wypuszczano. Wyczulony jego słuch
uchwycił jakiś szept dochodzący z korytarza na temat szóstego dnia, czy
też jeszcze sześciu dalszych dni. Na tym właśnie polegała prowokacja:
chciano, aby zaczął wołać, że 5 dni już się skończyło, że czas już go
zwolnić i wtedy za niezdyscyplinowanie można by przedłużyć karcer. Ale
Kozyriew pokornie i w milczeniu odsiedział jeszcze całą dobę, więc
zwolniono go wtedy jak gdyby nigdy nic. (Być może naczelnik więzienia
poddawał takiej próbie pokory wszystkich po kolei? Karcer przeznaczony
jest dla tych, co jeszcze nie spokornieli).
Po powrocie z karceru cela wydala mu się pałacową komnatą. Kozyriew
ogłuchł na pół roku i zaczęły mu się robić wrzody w gardle. Pewien zaś
jego towarzysz z celi zwariował na skutek częstego siedzenia w karcerze
i Kozyriew przeszło rok siedział we dwójkę z wariatem. (Wiele wypadków
obłędu w politizolatorąch wylicza Nadieżda Surowcewa – ona jedna
wymienia ich nie mniej, niż wykrył ich Noworusski w kronikach
Szlisselburga).
Może zgodzi się teraz czytelnik, że stopniowo doszliśmy aż do czubka
drugiego ze wspomnianych rogów – i że jest on chyba dłuższy niż ten
pierwszy? i chyba ostrzejszy?
Nie wszystkie relacje pokrywają się. Starzy łagrowcy twierdzą
jednogłośnie, że Władimirski TON lat 50. przypominał im sanatorium.
Takiego zdania był Włodzimierz Borysowicz Zeldowicz, który przybył tam
ze stacji Abeż i Anna Piotrowna Skrypnikowa, którą dostawiono (1956 rok)
z kemerowskich obozów. Skrypnikowa była szczególnie zaskoczona faktem,
że regularnie co 10 dni wysyła się podania więźniów (zaczęła je pisać
do... Organizacji Narodów Zjednoczonych), a także możnością korzystania
z doskonałej biblioteki, zaopatrzonej również w obcojęzyczny dział: do
celi przynoszą pełny katalog i można wypisywać zamówienia na–cały rok.
Nie zapomnijmy też o elastyczności naszego Prawa: skazano tysiące kobiet
(„za męża”) na więzienie. Nagle ktoś gwizdnął – wszystkim zamienić
więzienie na obóz (groziło widać niewykonanie planu wydobycia złota na
Kołymie)! No i zmieniono. Bez żadnych tam sądów.
Więc czy istnieje w ogóle więzienie jako takie? Czy to może tylko
poczekalnia obozu?
I oto dopiero tutaj – właśnie tutaj! powinien by na dobrą sprawę
rozpocząć się niniejszy rozdział. Należałoby w nim przypatrzyć się temu
drżącemu światłu, które z upływem czasu promieniować zaczyna na kształt
aureoli z duszy samotnego więźnia. Oderwany od marności powszedniego
życia w sposób tak zupełny, że nawet liczenie mijających minut pozwala
mu na intymne obcowanie ze Wszechświatem – samotny więzień powinien
uwolnić się od całego tego balastu niedoskonałości, który przeszkadzał
mu dawniej, nie pozwalając sklarować się życiu aż do przejrzystości. Jak
szlachetnym gestem wyciąga on palce, aby spulchnić i przesiać grudki
ziemi ogrodowej (ach, przecież ten asfalt!...). Jak głowa mu się sama
podnosi ku Wiecznym Niebiosom (ach, prawda, to zabronione!...). Z jaką
tkliwą uwagą przygląda się skaczącemu po parapecie ptaszkowi (ach,
prawda, kaganiec, siatka i zamknięty lufcik...). I jakież jasne myśli,
jak uderzające nieraz spostrzeżenia zapisuje on na przydzielonym mu
papierze (ach, prawda, trzeba naprzód móc go kupić w kantynie, a później
oddać notatki na zawsze do więziennej kancelarii...).
Ale te nasze zrzędliwe komentarze zbijają nas tylko z tropu. Trzeszczy w
szwach i pęka plan tego rozdziału, bo nie wiemy już właściwie: czy w
Więzieniu Nowego Typu, w Więzieniu Specjalnym (a jakim jeszcze?) – czy
więc dusza ludzka ulega tam oczyszczeniu? czy może spotyka ją ostateczna
zagłada?
Jeżeli co dzień rano pierwszą rzeczą, którą widzisz, są oczy twego
oszalałego w celi towarzysza – to czym sam siebie poratujesz w ciągu
nadchodzącego dnia? Mikołaj Aleksandrowicz Kozyriew, którego świetną
karierę astronoma przerwało aresztowanie, ratował się tylko myślami o
rzeczach wiecznych i nieskończonych: o materii, z której zbudowany jest
wszechświat – i o Duchu Najwyższym, który ją ożywia; o ciałach
niebieskich; o ich wewnętrznej budo wie;, a także o tym – czym jest Czas
i bieg tego Czasu. I w ten sposób otworzyła się przed nim nowa dziedzina
fizyki. Tylko dzięki tym rozmyślaniom wytrzymał w Dmitrowskim więzieniu.
Ale myśli jego potknęły się o cyfry, których nie mógł był zachować w
pamięci. Nie potrafił iść dalej w swoich rozważaniach – potrzebne mu
były liczne dane liczbowe. Skąd wziąć je w tej pojedynce, rozjaśnionej
tylko kagankiem, do kfórej nawet ptak wlecieć nie może? Zaczął się
modlić: Panie! zrobiłem wszystko, com mógł. Ale musisz mi pomóc! Pomóż
mi iść dalej.
W tym okresie miał prawo do jednej tylko książki w ciągu 10 dni (był już
sam w swojej celi). W ubogiej bibliotece więziennej było kilka edycji
tomu wierszy Demiana Biednego Czerwony koncert i książkę tę co i rusz
przynoszono mu do celi. Minęło pół godziny od chwili, gdy zaczął się
modlić – przyniesiono książki do zmiany i – nie pytając o nic, jak
zwykle – ciśnięto mu Kurs astrofizyki*. Skąd się wziął? Nawet wyobrazić
sobie nie można było, że takajest książka w bibliotece! Przeczuwając, że
ma ją tu nie na długo, Kozyriew rzucił się na tekst i zaczai wkuwać na
pamięć, wkuwać wszystko, co potrzebne było mu dziś i co mogło mu się
przydać później. Minęły tylko dwa dni – mógł korzystać z książki jeszcze
przez dni osiem – i nagle naczelnik więzienia przeprowadza obchód. Od
razu zobaczył, co trzeba. „Toć jesteście z zawodu astronomem?” –
„Owszem”. – „Zabrać mu tę książkę!”. Ale już jej iście mistyczne
pojawienie się sprawiło, że przetarły się drogi do dalszej pracy, którą
Kozyriew kontynuował w Norylskim obozie.
Tak więc, dopiero teraz powinniśmy rozpocząć rozdział o zmaganiu się
duszy z kratami.
Ale cóż to?... Brutalnie skrzyknął w zamku klucz strażnika. Ponury
oddziałowy z długą listą w ręku: „Nazwisko? Imię, imię ojca? Rocznik?
Artykuł? Wyrok? Kiedy termin?... Zabierać rzeczy! Prędzej!”
No, braciszkowie, to etap! Etap!... Jedziemy! Pobłogosław Panie! Czy
uniesiemy aby głowy?...
Więc to tak: jeśli głowy uniesiemy – to opowiemy resztę innym razem. W
czwartej części. Jeśli tylko uniesiemy głowy.
Koniec części pierwszej
CZĘŚĆ DRUGA WIECZNY RUCH
Kola w miejscu też nie stoją
Wciąż się toczą...
Żarna kręcą się, wirują
W ciągłym pląsie...
W. Miiller
I
OKRĘTY ARCHIPELAGU
Od cieśniny Beringa do samego niemal Bosforu rozsiane są tysiące wysp
zaklętego Archipelagu. Są niewidzialne, ale istnieją, a z wyspy na wyspę
trzeba w sposób tak samo niedostrzegalny ale regularny przewozić
niewidzialnych niewolników, mogących się przecież wykazać posiadaniem
ciała, określonej objętości i ciężaru.
Którędyż więc ich wozić? I czym?
Istnieją w tym celu duże porty – więzienia tranzytowe, a także porty
drobniejsze – obozowe punkty etapowe. Istnieją też stalowe szczelnej
konstrukcji – wagony aresztanckie. Na redzie zaś, zamiast szalup i
motorówek – już oczekują tak samo stalowe, zamczyste, zwrotne suki.
Aresztanckie wagony jeżdżą według rozkładu. W razie potrzeby zaś, z
portu do portu, przelotowymi trasami Archipelagu wysyłane są całe
karawany – składy kolejowe czerwonych, towarowych wagonów do przewozu
bydła.
Jest to cały starannie opracowany system! Tworzono go przez dziesiątki
lat – i to nie na łapu–capu. Tworzyli go syci, dobrze umundurowani,
stateczni ludzie. Eskorta z Kineszmy w dni nieparzyste o 17.00 przyjmuje
na moskiewskim dworcu Północnym transporty, dostarczane z zakładów
karnych – butyrskiego, presnieriskiego i tagańskiego. Konwojenci z
Iwanowa w dni parzyste o 6.00 rano znajdować się mają na dworcu,
odbierać z wagonów i trzymać w swojej dworcowej izbie zatrzymań więźniów
tranzytowych, kierowanych w stronę Nierechty, Bieżecka i na Bołogoje.
Wszystko to dzieje się w waszym sąsiedztwie, pod waszym boczkiem, ale
nikt z was tego nie widzi (można również przymknąć oczy). Na wielkich
dworcach wyładowanie i załadowanie tych smoluchów odbywa się z dala od
peronów pasażerskich, widzą je tylko ci od zwrotnic i sprawdzania torów.
Na mniejszych stacjach obiera się najchętniej jakiś ślepy peron, między
dwoma magazynami, gdzie suka może podjechać tyłem, podsuwając otwarty
swój zad pod same stopnie aresztanckiego wagonu. Aresztantowi nie dają
czasu na obejrzenie dworca, nie zdąży rzucić nawet okiem na was, czy
wzdłuż pociągu, widzi tylko stopnie (czasem najniższy sięga mu do pasa i
brak sił, żeby się podciągnąć), konwojenci zaś, stojący z obu stron
wąskiego przesmyka między suką a wagonem, ryczą i krzyczą: „Prędzej!
Prędzej!... Dalej! Dalej!...”. Albo nawet bagnecikami wywijają.
Wy zaś, kroczący spiesznie po peronie, z dziećmi, walizkami i torbami,
nie macie jakoś czasu, aby przyjrzeć się: po co dołączono do pociągu
drugi wagon bagażowy? Brak na nim jakichkolwiek napisów i bardzo podobny
jest do bagażowego – te same skośne kratki i ciemność za nimi. Tylko
dlaczego właściwie jeżdżą nim żołnierze, nasi obrońcy ojczyzny, na
przystankach zaś dwóch z nich, pogwizdując sobie, przechadza się z obu
stron wagonu, wciąż zerkając między koła?
Pociąg ruszy – i setka stłoczonych losów aresztanckich, setka
udręczonych serc – pomknie tymi samymi krętymi torami, w ślad za tym
samym dymkiem, wzdłuż tych samych pól, słupów i stogów, mijając je nawet
kilka sekund przed wami, ale w powietrzu za szybami waszych wagonów
nikłejszy jeszcze ślad zostawi nieszczęście, które właśnie przemknęło,
niż palec, co musnął wodę. I biorąc udział w tak dobrze znanym, zawsze
jednakowym życiu pociągu dalekobieżnego – z bielizną pościelową w
specjalnej paczce, z herbatą, roznoszoną w szklankach z uchwytami – czy
jesteście w stanie pojąć, jaka czarna, napięta zgroza przemknęła trzy
sekundy przed wami przez ten sam odcinek euklidesowej przestrzeni? Wy,
niezadowoleni, że w przedziale ciasno, bo jest was aż czworo – czy
moglibyście w ogóle uwierzyć, czy wierzycie teraz, czytając nawet te
słowa, że w takim samym przedziale chwilę przed wami przemknęło – 14
ludzi? Albo i – 25? A nawet – 30?...
Wagon aresztancki, wago n–z a k, jaki to wstrętny skrót! Zresztą, jak
wszystkie skróty, robione przez tych, co skracają o głowę. Chcieli
powiedzieć – że to wagon dla zakluczonych, dla aresztantów. Ale nigdzie,
prócz więziennych papierków, skrót ten się nie przyjął. Aresztanci
zwykli nazywać ten wagon stołypińskim albo po prostu stołypinką.
W miarę rozwoju kolei żelaznych w naszej ojczyźnie zmieniał się również
charakter aresztanckich transportów, etapów. Aż do lat 90. XIX wieku
skazańcy na Sybir ciągnęli pieszo albo konno. Lenin w 1896 roku jechał
na syberyjskie zesłanie już zwyczajnym wagonem III klasy (razem z
wolnymi) i krzyczał na brygadę kolejarską, że strasznie ciasno.
Wszystkim znany jest obraz Jaroszenki „Żyć można wszędzie”, gdzie
pokazany jest wagon pasażerski IV klasy, zaadaptowany jeszcze bardzo
naiwnie – do przewozu więźniarskich ładunków: wszystko zostawiono bez
zmiany i aresztanci jeżdżą zwyczajnie, jak ludzie, jedynie w okna
wstawiono dwustronne kraty. Wagony takie długo jeszcze krążyły po
rosyjskich torach, niektórzy pamiętają, jak ich w 1927 roku
transportowano właśnie nimi, rozdzieliwszy tylko obie płcie. Z drugiej
strony – eser Truszyn wspomina, że już za carskich czasów transportowany
był „stołypinką”, było ich jednak tylko 6 w przedziale, jak to w bajkach
Kryłowa.
Oto historia tego wagonu. Rzeczywiście znalazł się na szynach po raz
pierwszy za czasów premiera Stołypina. Był skonstruowany w 1908 roku,
ale dla przesiedleńców, którym przydzielano gospodarstwa we wschodnich
prowincjach kraju; ruch ten był tak znaczny, że nie starczało środków
transportu. Wagon tego typu był niższy od zwykłych pasażerskich, ale o
wiele wyższy od towarowych, miał rozmaite dodatkowe pomieszczenia dla
sprzętów domowych albo bagażu (dzisiejsze „półprzedziały”, karcery) –
ale, rzecz jasna, nie miał żadnych krat ani wewnątrz, ani na oknach.
Kraty były wynalazkiem czyjejś bystrej głowy i założę się, że
bolszewickiej. Mimo to wagon zaczęto nazywać stołypińskim. Minister,
który wyzwał na pojedynek deputata, nazwał stryczek „stołypińskim
krawatem” – nie mógł już odeprzeć lej pośmiertnej kalumnii.
Nie sposób oskarżyć zarządców GUŁagu, aby sami oni używali terminu
„stołypinką” – nie, zawsze pisano „wagon–zak”. To my, zeki, skłonni do
przekory wobec urzędowych nazw, lubiący nazywać wszystko po swojemu i
jak najordynarniej, połasiliśmy się na fałszywe przezwisko, podrzucone
nam przez aresztantow poprzednich pokoleń, tych z lat 20. naturalnie.
Kim mogli być autorzy tej nazwy? Przecież nie „kontra”; ci nie mogli
skojarzyć sobie carskiego premiera z czekistami. Mogli to być chyba
tylko „rewolucjoniści”, nagle i ku własnemu zdumieniu wrzuceni do
czekistowskiej maszynki do mięsa. Byli to albo eserowcy, albo
anarchiści, (jeżeli ta nazwa pojawiła się na początku lat 20.), albo
trockiści (jeżeli to był koniec tych lat). Ich to żądło zabiło niegdyś
wielkiego działacza dawnej Rosji, a później starali się jeszcze tym
samym jadem zatruć jego pamięć. Jako że ulubionym środkiem transportu
stał się ten wagon dopiero w latach 20., a znalazł powszechne i wyłączne
zastosowanie po roku 1930, kiedy wszystko w naszym życiu podległo
ujednoliceniu; (wtedy zapewne dobudowano ich więcej); byłoby
sprawiedliwiej nadać mu imię nie S t o ł y p i n a lecz Stalina.
Jest to zwykły wagon podzielony na 9 przedziałów z tą różnicą, że 5 z
nich, przeznaczonych dla aresztantów (tu również, jak wszędzie na
Archipelagu, z obsługą trzeba dzielić się wszystkim po połowie!),
oddziela od korytarza nie ścianka, lecz krata, pozwalająca widzieć
wszystko, co dzieje się w środku. Krata zrobiona jest z biegnących
ukośnie prętów, przez co przypomina ogrodzenie dworcowych trawniczków.
Krata sięga aż do samej góry, do dachu, dlatego też nie ma półek
bagażowych, biegnących wzdłuż korytarza po stronie przedziałów. Okna
korytarza są normalne, ale zabezpieczone z zewnątrz taką samą skośną
kratą. W aresztanckim zaś przedziale nie ma okna, jedynie okratowany,
ślepy wywietrznik na poziomie drugiej półki (właśnie dzięki temu, że
okien brak, wagon miał wygląd bagażowego). Drzwi do przedziału są nie
uchylone, lecz przesuwane: żelazna rama, również wypełniona kratą.
Gdy się na to patrzy z korytarza, wszystko przypomina zwierzyniec: za
kratami, na podłodze i na półkach leżą zwinięte w kłębek jakieś nędzne
istoty, przypominające nieco ludzi, które żałosnym tonem wciąż skomlą o
picie i jedzenie. Ale w żadnym ZOO zwierzęta nie są stłoczone tak
ciasno.
Według projektów, opracowanych przez inżynierów, pozostających z
resortem w stosunkach wolnego najmu – w stalinowskim coupe sześciu może
siedzieć na dolnych ławkach, trzech ludzi – leżeć na środkowej półce
(sięga ona od ściany do ściany jak nary i jedynie przy drzwiach ma
wyimkę, umożliwiającą przechodzenie w górę i na dół), dwóch zaś może
leżeć na górnych półkach bagażowych. Jeśli teraz tym 11 wepchnąć dla
towarzystwa jeszcze 11 (przy zamykaniu drzwi konwojenci upychają
ostatnich nogami) – to będziemy mieli do czynienia z zupełnie normalnym
załadunkiem aresztanckiego przedziału. Po 2 skurczy się w półsiedzącej
pozycji na dwóch półkach bagażowych, 5 położy się na szerokiej środkowej
(tym się najlepiej powiodło, o te miejsca trzeba walczyć i jeżeli w
przedziale są szemrani, to właśnie oni tam leżą), a jeszcze 13 musi się
zmieścić na dole: po 5 siedzi na ławkach, a 3 – w przejściu między ich
nogami. Gdzieś tam, wśród ludzkich ciał, pod nimi i na nich – jadą
bagaże. I tak oto, z podkurczonymi, przywalonymi ciężarem nogami, jadą
więźniowie doba za dobą.
Nie, nie robi się tego specjalnie po to, aby ludzi męczyć! Skazaniec
jest to żołnierz socjalistycznej pracy, po cóż go męczyć, toż ma być
wykorzystany na jakiejś budowie. No, ale zgódźmy się, że nie jedzie on
przecież do cioci na imieniny, że nie powinien mieć takich udogodnień,
których mógłby mu ktoś jeszcze na wolności pozazdrościć! Nasza kolej
pracuje w trudnych warunkach; jakoś dojedzie, nie zdechnie.
Poczynając od lat 50., kiedy pociągi zaczęły już chodzić regularnie,
aresztanci nie musieli długo podróżować w takich warunkach – no,
półtorej doby, no, dwie. Podczas wojny i zaraz po niej bywało gorzej: od
Pietropawłowska (Kazachskiego) do Karagandy (leżącej w tej samej
republice) – „wagon–zak” mógł wędrować także siedem dni i n o c y (a w
przedziałach było po – 25 ludzi!), od Karagandy do Swierdłowska – osiem
dni i nocy, (a w przedziałach było już po 26). Nawet z Kujbyszewa do
Czelabińska w sierpniu 1945 roku Suzi jechał stołypinką kilka dni – i
było ich w przedziale TRZYDZIESTU PIĘCIU, ludzie leżeli po prostu jeden
na drugim, miotając się i walcząc ze sobą1. Jesienią zaś 1946 roku N. W.
Timofiejew–Ressowski jechał z Pietropawłowska do Moskwy w przedziale,
gdzie znajdowało się TRZYDZIESTU SZEŚCIU ludzi! Przez kilka dni i nocy
WISIAŁ wręcz między nimi, nie dotykając nogami ziemi. Po jakimś czasie
ludzie zaczęli umierać – straż wyciągała więc trupy spod nóg żyjących
(co prawda, nie od razu, dopiero na drugi dzień) i dzięki temu zrobiło
się luźniej. Ta podróż do Moskwy trwała trzy tygodnie2.
Czy 36 – to już górna granica? Nie mamy wprawdzie relacji o 37
pasażerach, ale posługując się jedyną, prawdziwie naukową metodą i
wychowani w walce ze zwolennikami „górnych granic”, i
”nieprzekraczalnych norm”, odpowiadamy śmiało: nie, o nie! To jeszcze
nie pułap! Może dla innych byłby to pułap, ale nie dla nas! Póki jeszcze
w przedziale zostają pod półkami, między barkami, nogami i głowami
ludzkimi jakieś nie wykorzystane decymetry kubiczne przestrzeni –
przedział gotów jest do przyjęcia dodatkowych pasażerów! Umownie można
uznać za wielkość nieprzekraczalną ilość zwłok ludzkich, które można by
upchać porządnie, jedne na drugich, wykorzystując przy tym całą
przestrzeń naszego coupe.
1 Piszę to dla zaspokojenia ciekawości tych, którzy wciąż dziwią się i
pytają z pretensją: dlaczegoście nie walczyli?
2 W Moskwie natomiast, jako że mieszkamy w kraju cudów,
Timofiejewa–Ressowskiego wynieśli z wagonu na rękach oficerowie i
odwieźli osobowym samochodem: toć miał pracować dla rozkwitu naukil
W. A. Korniejewa jechała z Moskwy w przedziale razem z trzydziestoma
kobietami, a większość z nich były to niedołężne staruszki, jadące na
zesłanie za gorliwość w wierze (po przyjeździe WSZYSTKIE te kobiety,
poza dwiema, od razu poszły do szpitala). Nie było w czasie podróży
wypadków śmierci, ponieważ było tam także kilka młodych, rozgarniętych i
ładnych dziewczyn, siedzących „za cudzoziemców”. Dziewczęta te zaczęły
robić wymówki konwojentom: „Jak warn nie wstyd wieźć je w takich
warunkach? Przecież to są wasze matki!”. Nie tyle zapewne umoralniające
argumenty, ile uroda petentek przyczyniła się do jakiejś reakcji ze
strony eskorty – i kilka staruszek przeniesiono do karceru. Karcer zaś w
wagonie to nie kara, lecz błogosławieństwo. Z pięciu przedziałów
aresztanckich tylko cztery wykorzystane są w charakterze pomieszczeń
ogólnych, piąty zaś jest przepołowiony: są to dwa półprzedziały z jedną
górną i jedną dolną półką, jak w konduktorskim coupe. Karcery te służą
dla izolacji: podróżuje się w nich w trójkę czy w czwórkę wygodnie i bez
ciasnoty.
Nie, wcale nie po to, aby celowo dręczyć więźniów pragnieniem przez
wszystkie te dni, spędzane w odbierającym siły tłoku, karmi się ich
tylko śledziami albo suszoną rybą (tak było przez WSZYSTKIE LATA
trzydzieste i pięćdziesiąte. Zimą i latem – na Syberii i Ukrainie, tu
nie trzeba nawet przykładów przytaczać). Nie po to, żeby dręczyło ich
pragnienie, tylko – sami powiedzcie – czym karmić w drodze tę hołotę?
Nie należy im się w czasie podróży gorące jedzenie (w jednym z
przedziałów stołypinki jest, co prawda, kuchnia, ale tylko dla eskorty)
suchej kaszy nie ma im co dawać, surowego dorsza też nie, a konserwami
mięsnymi jeszcze by się zanadto upaśli. Śledź – nie ma nic lepszego, no
i kawał chleba – czego trzeba więcej?
Więc bierz, bierz swoje pół śledzia, póki ci dają – i ciesz się! Jeżeli
masz rozum – to nie jedz śledzia, miej cierpliwość, schowaj go do
kieszeni, zdążysz zeżreć na punkcie tranzytowym, gdzie jest już woda.
Gorzej, jeżeli dają azowskie drobne rybki, mokre, przesypane grubą solą.
W kieszeń tego nie da się schować, nadstaw więc od razu połę kurtki albo
chustkę do nosa, albo dłoń – i jedz, jak leci. Dzielą te rybki na
czyjejś kurtce, suszone zaś ryby eskorta wysypuje wprost na podłogę
przedziału i ludzie rozdzielają je później na ławkach, na własnych
kolanach3. Ale jeżeli już dali ci ryby – to chyba nie odmówią chleba
albo
‘ P. F. Jakubowicz (W świecie wyklętych, Moskwa 1964 rok, tom I), pisze
o latach 90. zeszłego wieku, że w tej strasznej epoce w syberyjskich
punktach tranzytowych przeznaczano dziesięć kopiejek dziennie strawnego
na aresztanta, przy tym bochen może nawet cukru też dadzą. Gorzej, jeśli
konwojent przychodzi z komunikatem: dziś jedzenia nie będzie, bo nam nie
wydali. Może naprawdę nie wydali, tak bywa: w jakiejś więziennej
księgowości postawiono cyferkę nie tam, gdzie należy. Ale może być i
tak, że przydział dano, ale konwojentom własnych racji nie wystarcza (im
też się przecież nie przelewa), postanowili więc chlebuś sobie
zaharapczyć, a dawać więźniom gołe pół śledzia – to byłoby podejrzane.
I oczywiście, nie po to, żeby więźnia męczyć, nie dają mu po tym śledziu
ani wrzątku (to już nigdy), ani nawet surowej wody. Trzeba przecież
zrozumieć, że liczba konwojentów jest ograniczona: stoją w korytarzu na
warcie, pełnią straż w tamburze, na stacjach muszą zaglądać pod wagony,
na dach – dają baczenie, czy ktoś aby sobie dziurki nie zrobił. Inni
znów czyszczą broń, a w końcu trzeba zająć się kiedyś szkoleniem
politycznym i bojowym. Trzecia zmiana śpi; bo osiem godzin należy im się
według prawa, toć wojna dawno skończona. Następnie: nosić wodę wiadrami
– to kawał drogi, przy tym przykro jakoś: czemu to sowiecki żołnierz
majak juczny osioł dźwigać wodę dla wrogów ludu? Czasami na stacjach
przetokowych albo przy zmianie składów zapchną aresztancki wagon – i to
nieraz na cały dzień – tak daleko od stacji (żeby nie wpadał w oko), że
trudno wody przynieść nawet dla potrzeb własnej, wojskowej kuchni. No,
jest wprawdzie wyjście: można zaczerpnąć wody z tendra lokomotywy –
żółta, mętna, z oczkami smaru, ale zeki chętnie piją również taką wodę,
nie szkodzi, w półmroku przedziału i tak nie widać, toć nie ma okna, nie
ma lampy, światło – tylko z korytarza. A ponadto: tę wodę trzeba by
rozdzielać strasznie długo – własnych kubków więźniowie nie mają, kto
miał, temu już dawno zabrali – to znaczy, że trzeba by poić ich tymi
dwoma co są w inwentarzu, a zanim się wszyscy napiją, ty stój,
człowieku, cały czas, jak głupi, nabieraj i podawaj, nabieraj i podawaj.
(A jeszcze jak ci zaczną między sobą wydziwiać: naprzód niech zdrowi
piją, dopiero potem – gruźlicy, a na końcu syfilitycy! Tak, jakby w
sąsiednim przedziale nie miało się zacząć od nowa: naprzód zdrowi...).
Ale wszystko to eskorta jeszcze by zniosła, nosiłaby wodę i poiła ich,
gdyby te świnie, nachlawszy się wody, nie zaczynały od razu skamleć, że
chcą do wychodka. A wychodzi na to, że jak im się nie da wody przez
pszenicznego chleba – 3 kilo? – kosztował 5 kopiejek, a dzbanek mleka –
ze dwa litry? – 3 kopiejki. „Aresztanci opływają w dostatki” – pisze.
Ale już w Irkuckiej guberni ceny są wyższe, funt mięsa kosztuje 10
kopiejek i ”aresztanci po prostu biedują”. Funt mięsa dziennie na
człowieka – to nie pól śledzia, prawda?... jakąś dobę – to w ogóle się
nie napierają. Jak im się da pić raz na dobę – to jeden razchcą iść za
potrzebą. A jak się człowiek nad nimi ulituje i da pić dwa razy – to
napierają się dwa razy. Prosty rachunek wykazuje, że najlepiej wcale nie
dawać pić.
I nie dlatego żałują więźniom tego chodzenia za potrzebą, że szkoda
wychodka – tylko dlatego, że jest to operacja odpowiedzialna, a w
istocie – bojowa: wymaga przez czas dłuższy obecności podoficera i dwóch
żołnierzy. Stawia się dwa posterunki – jeden koło drzwi klozetu, drugi w
korytarzu, w jego przeciwległym końcu (żeby się który tam nie rzucił),
zaś podoficer musi raz po raz odsuwać i zasuwać drzwi przedziału
nasamprzód wpuszczając powracającego, a dopiero później wypuszczając
następnego.
Regulamin zezwala na wypuszczanie tylko po jednym więźniu na raz, aby
zapobiec grupowej napaści na konwój, aby nie mogli wszcząć buntu. I w
rezultacie – ten jeden wypuszczony do klozetu facet absorbuje
trzydziestu więźniów ze swojego przedziału, stu dwudziestu w całym
wagonie i specjalną grupę eskorty! Wobec tego „Dalej! Dalej! Dalej!
Prędzej! Prędzej” – musi popędzać go po drodze podoficer i wartownik,
więzień spieszy się więc i potyka, jakby kradł państwu to oczko w
klozecie. (W 1949 roku w stołypince na trasie Moskwa–Kujbyszew jednonogi
Niemiec Schulz, rozumiejący już rosyjskie przynaglenia, skakać musiał na
swojej nodze do klozetu i z powrotem, eskorta zaś miała z tego uciechę i
domagała się szybszego skakania. Przy jednej z takich wycieczek,
konwojent popchnął Niemca, nie dochodząc do klozetu. Schulz upadł.
Konwojent rozsierdził się, zabrał się do bicia i bity Schulz, nie mogąc
poderwać się, musiał wpełznąć do wychodka po pokrytej fekaliami
podłodze. Konwojenci pokładali się ze śmiechu4).
Żeby w ciągu tych chwil, spędzanych w klozecie, aresztant nie
zorganizował sobie ucieczki, a także ze względu na przelotowość i
pośpiech, drzwi do wychodka nie są zamykane i – obserwując czynności
więźnia – konwojent zachęca go: „Ruszaj się, ruszaj!... No dosyć, dosyć
już!”. Czasem zaraz na wstępie pada rozkaz: „Tylko za małą potrzebą!” –
i wtedy już ten z tambura na nic więcej ci nie pozwoli. No i rąk,
rzeęzjasna, nikt nigdy nie myje: nie starczyłoby wody w zbiorniku i
czasu też brak: jeśli tylko aresztant dotknie kranu, konwojent ryczy:
„Ani się waż wychodzić!”. Jeżeli ktoś ma w plecaku mydło albo ręcznik,
to nie wyjmuje już z samego wstydu: byłoby to bardzo po frajers k u.
Wychodek zaś cały jest uświniony. Prędzej, prędzej! I wnosząc
1 Objęto to u nas, zdaje się, nazwą „kult jednostki”? rzadką tę maź na
butach, aresztant wciska się do przedziału. Depcząc po czyichś rękach i
barkach pnie się w górę, a później jego ociekające gnojem buty zwisają z
trzeciej półki.
Gdy załatwiają się kobiety, regulamin służby wartowniczej i zdrowy rozum
również wymagają, aby nie zamykać drzwi wychodka, ale nie wszystkim
konwojentom na tym zależy, niektórzy skłonni są do ustępstw: już dobrze
tam, można zamknąć. (Jeszcze później kobiety muszą szorować ten wychodek
– no i znowu musi człowiek sterczeć koło takiej baby, żeby nie uciekła).
Ale nawet przy tak szybkim tempie, załatwienie tych prostych potrzeb
przez 120 osób zabiera więcej niż dwie godziny – a więc więcej niż
ćwierć szychty trzech konwojentów! I tak czy owak – niczym im nie
dogodzisz! – wszystko jedno – po pół godzinie jakiś stary, z którego
piach się sypie, znów skamle, że chce iść do wychodka; rzecz jasna, że
nikt mu na to nie może pozwolić, więc wali ci wprost u siebie w
przedziale – i znów podoficer ma robotę: żeby go zmusić do zebrania
własnymi rękami tego łajna i wyniesienia.
Wniosek prosty: jak najrzadziej puszczać do wychodka! A to znaczy –
wydawać jak najmniej wody. I jedzenia też jak najmniej. Nie będą skarżyć
się na rozwolnienie i zatruwać powietrza, bo to już wprost niepodobna –
w wagonie nie ma czym oddychać!
Jak najmniej wody! A śledzie wydawać zgodnie z przepisami! Niewydawanie
wody – jest rozsądnym pociągnięciem, niewydanie śledzi – byłoby
służbowym wykroczeniem.
Nikt, ale to nikt nie miał na celu pastwienia się nad nami! Wszystkie
kroki eskorty były zupełnie racjonalne! Jednak – wzorem pierwszych
chrześcijan siedzimy w klatce i na pokryte ranami nasze języki sypana
jest sól.
Tak samo wcale nieumyślnie (czasem umyślnie) konwojenci etapowi wsadzają
do jednego przedziału Pięćdziesiąty Ósmy razem z szemranymi i
pospolitakami – tylko po prostu: aresztantów jest zbyt wielu, wagonów i
przedziałów – zbyt mało, czasu w ogóle nie starcza, będzie się tam
człowiek z nimi wodził? Jeden z czterech przedziałów rezerwuje się dla
kobiet, a co do trzech pozostałych – to jeśli już w ogóle segregować, to
według stacji docelowych, żeby łatwiej szedł później wyładunek.
I czy to dlatego ukrzyżowano Chrystusa między dwoma łotrami, że Piłat
koniecznie chciał go upokorzyć? Po prostu dzień taki wypadł, przyszła
kolej, żeby krzyżować, Golgota – jest tylko jedna, czasu mało. I ZE
ZŁOCZYŃCAMI JEST POLICZON.
Boję się nawet pomyśleć o tym, co musiałbym przeżyć, gdybym znalazł się
w sytuacji zwykłego aresztanta... Konwojenci i oficerowie etapowi
odnosili się do mnie i do moich towarzyszy w sposób wyszukanie
uprzejmy... Będąc więźniem politycznym, jechałem na katorgę ze względnym
komfortem – na etapach korzystałem z osobnego pomieszczenia, z dala od
grupy kryminalistów; miałem swoją podwodę, którą jechał również pud
moich rzeczy...
... W akapicie tym opuściłem celowo cudzysłów, po to, aby czytelnik mógł
lepiej w te słowa się wmyśleć. A bez cudzysłowu ten akapit brzmi
zaskakująco, prawda?
Pisze tak P.F. Jakubowicz o 90. latach ubiegłego wieku. Książka
doczekała się teraz reedycji, abyśmy dowiedzieli się czegoś o tych
ponurych czasach. Dowiadujemy się, że nawet na galarze polityczni mieli
swoją osobną kajutę i część pokładu wydzieloną specjalnie dla ich
spacerów. (To samo – czytamy w Zmartwychwstaniu Tołstoja i kniaź
Niechludow, człowiek w końcu postronny, może odwiedzać politycznych, aby
toczyć z nimi dyskusje). I tylko dlatego, że na liście przy nazwisku
Jakubowicza „opuszczono magiczne słówko – polityczn y” (sam on tak
pisze) – po przybyciu do więzienia Ust’ Kara został on „powitany przez
inspektora katorgi... jak zwyczajny więzień kryminalny – po grubiańsku,
z arogancją i surowością”. Dodajmy, że nieporozumienie wyjaśniło się na
szczęście szybko.
Co za nieprawdopodobne czasy! Trzymać razem politycznych z kryminalnymi
wydawało się niemal przestępstwem! Kryminalistów ekspediowano na dworce,
karząc im dla większego wstydu maszerować w szyku po jezdni, polityczni
zaś mogli dojeżdżać w karecie (Olmiński – 1889 rok). Polityczni nie
pobierali wiktu ze wspólnego kotła, wydawano im strawne i przynoszono
obiady z jadłodajni. Bolszewik Olmiński nie chciał jeść nawet
szpitalnego jedzenia – uznał je za zbyt ordynarne5. Oddziałowy z Butyrek
przepraszał za nietakt jednego ze strażników, który zwrócił się do
Olmińskiego per „ty”: „bo proszę wziąć pod uwagę, że u nas rzadko
zdarzają się polityczni i strażnik nie zdawał sobie sprawy...”.
W Butyrkach rzadko zdarzają się polityczni!... Czy to sen? Gdzie więc
są? Przecież Łubianki i tym bardziej Lefortowa jeszcze wtedy nie
było!...
! Co prawda, za to wszystko ferajna (zasadnicza masa kryminalistów)
nazywała zawodowych rewolucjonistów „parszywą szlachtą” (P. F.
Jakubowicz).
Radiszczewa wysłano etapem w kajdanach, a jako że było zimno, narzucono
na niego „ohydny, surowy kożuch” wzięty od stróża. Jednakże Katarzyna
zaraz posłała w ślad za nim rozkaz: zdjąć kajdany i dostarozyć
wszystkiego, co przydać się może w drodze. Annę Skrypnikową natomiast w
listopadzie 1927 roku wysłano z Butyrek etapem na Sołówki w słomkowym
kapeluszu i w letniej sukience (tak, jak została latem aresztowana, jej
pokój zaś był od tej chwili już opieczętowany i nikt nie chciał udzielić
pozwolenia na wzięcie stamtąd jej ciepłych rzeczy).
Odróżniać politycznych od kryminalistów – znaczyłoby to, że uważa się
ich za równych sobie rywali, znaczyłoby to, że uznaje się, iż ludzie
mogą mieć swoje poglądy. W ten sposób – nawet aresztów an y polityczny
korzystałby z politycznej wolności!
Ale od chwili, gdyśmy wszyscy zostali kaerami – a socjaliści nie
utrzymali przecież swoich politycznych praw – więc od tej chwili jedynie
śmiech współwięźniów i zdumienie strażników wzbudzić mogłeś, protestując
przeciw trzymaniu ciebie, politycznego razem z kryminalistami. „U nas
wszyscy są kryminalni” – ze szczerym przekonaniem odpowiadali strażnicy.
To wymieszanie, to pierwsze zaskakujące spotkanie ma miejsce albo w
suce, albo w ”wagon–zaku”. Aż do tej chwili – cokolwiek by z tobą
robiono, jakkolwiek by cię gnębiono – męczono i zadręczano dochodzeniami
– wszystko to było dziełem błękitnych czapek, wyodrębniałeś tych ludzi z
reszty ludzkości, widziałeś w nich tylko czyichś bezczelnych pachołków.
Natomiast twoi towarzysze z celi – choćby nawet bardzo różnili się od
ciebie stopniem świadomości i rodzajem doświadczenia, choćbyś nawet
musiał sprzeczać się z nimi, choćby nawet robili na ciebie donosy –
jednak należeli oni do tego znanego ci, grzesznego i bezpretensjonalnie
powszedniego rodzaju ludzi, wśród których spędziłeś całe życie.
Wciskając się do stalinowskiego przedziału spodziewasz się także tutaj
spotkać towarzyszy niedoli. Wszyscy twoi wrogowie i gnębiciele zostali
po tamtej stronie kraty, tutaj już ich nie oczekujesz. I nagle podnosisz
głowę ku kwadratowej wyimce środkowej półki, ku twojemu jedynemu niebu –
i widzisz tam trzy–cztery – nie, nie twarze! Nie, nawet nie małpie
pyski, bo nawel w małpim pysku jest coś ludzkiego! widzisz okrutne,
obrzydliwe mordy, nacechowane chciwością, urągliwe. Każda z nich
wpatruje się w ciebie, jak pająk wiszący nad muchą. Ich pajęczyną jest
ta krata. Już cię mają! Wykrzywiają gęby, jakby zaraz mieli cię ukąsić
znienacka, mówią syczącym głosem, delektując się tymi sykami bardziej,
niż artykułowanymi głoskami mowy – i sam ich język tylko zakończeniami
czasowników czy rzeczowników przypomina ruszczyznę, jest to szwargot.
Te dziwne goryloidy noszą chyba jakieś koszulki gimnastyczne – przecież
w przedziale jest duszno; ich żylaste, purpurowe szyje, ich szerokie,
rozdęte jakby bary, ich tatuowane, ogorzałe piersi nigdy nie znały
więziennego wycieńczenia. Kim są oni? Skąd się wzięli? Widzisz nagle, że
na jednej z tych piersi wisi krzyżyk! Tak, aluminiowy krzyżyk na
sznurku. Czujesz zaskoczenie i pewną ulgę: są wśród nich ludzie
wierzący, jakie to wzruszające; nic strasznego więc stać się nie może.
Ale właśnie ten „wierzący” nagle chluśnie całym stekiem bluznierstw
(klną w języku przypominającym rosyjski) i zacznie pchać ci dwa
rozwidlone palce prosto w oczy „rohatyną” – wcale nie grożąc, tylko od
razu zabierając się do wydłubywania. W tym geście „bo ci oczy wykolę,
ścierwo!” – jest ich cała filozofia i wiara! Skoro gotowi są oko ci
rozgnieść jak purchawkę, to co mogą uszanować z tego, co masz na sobie,
czy przy sobie? Krzyżyk się majda, patrzysz jeszcze nie wyłupionymi
oczyma na tę dziką maskaradę i tracisz orientację: kto tu już zwariował?
kto dopiero wariuje?
W jednej chwili pękają i walą się w gruzy wszystkie zasady ludzkich
stosunków wzajemnych, do których przyzwyczaiłeś się w życiu. W ciągu
całego twego minionego życia – szczególnie przed aresztowaniem, ale
także później, a nawet częściowo w trakcie śledztwa – mówiłeś ludziom
jakieś słowa, oni zaś odpowiadali ci również słowami i słowa te
oddziaływały w jakiś sposób – można było przekonać nimi kogoś,
zaprzeczyć czemuś, albo z czymś się zgodzić. Pamiętasz rozmaite przejawy
ludzkich postaw – prośbę, rozkaz, wyrazy wdzięczności – ale to, co cię
tu raptem spotkało, jest poza kręgiem tych słów i tych postaw. Jako
wysłannik zwierzęcych mord ześlizguje się w dół jakaś postać,
najczęściej jest to plugawy małolatek, przez co jego chamstwo i
bezczelność są trzykroć bardziej obrzydliwe i drobny ten bies szpera w
twoich kieszeniach – nie myszkując ukradkiem, lecz tak, jakby to było
jego! Od tej chwili nic twojego nie jest już twoje, sam zaś jesteś już
tylko gumową kukłą, na której ponawieszane są różne rzeczy, ale te
rzeczy można zdjąć. Ani temu małemu, złośliwemu gryzoniowi, ani tym
mordom na górze, nie sposób niczego wyjaśnić słowami, ani odmówić, ani
zabronić, niczego u nich nie wyprosisz! To nie są ludzie, zrozumiałeś to
w jednej chwili. Można ich tylko – bić! Nie czekając ani chwili, nie
tracąc czasu na gadanie – bić! – albo tego szczeniaka, albo te wielkie
bestie na górze.
Ale jak tu uderzyć, kiedy oni na górze, a ty w dole? A chłopca, chociaż
to wstrętny szczurek, też jakby nie bardzo bić wypada? Może go tylko
odepchnąć?... Ale odepchnąć też nie można, bo zaraz odgryzie ci nos albo
tamci z góry natychmiast rozbiją ci łeb (zresztą noże też mają, ale nie
warto im sięgać po nie, żeby je brudzić juchą takiego jak ty).
Rozglądasz się za sąsiadami, za towarzyszami – brońmy się, czy co,
protestujmy chociaż! Ale wszyscy twoi towarzysze, twoja Pięćdziesiąta
Ósma, ograbieni pojedynczo jeszcze przed twoim przyjściem, siedzą
potulnie skuleni i patrzą – dobrze jeszcze, jeżeli nie gdzieś w inną
stronę, patrzą na ciebie obojętnie, jakby to nie był gwałt, nie rabunek,
tylko zjawisko natury: jakby trawa sobie rosła albo deszczyk padał.
A wszystko dlatego – że teraz już za późno, panowie, towarzysze i
bracia! Przypomnieć sobie kim właściwie jesteście, trzeba było wtedy,
kiedy Stróżyński oblał się naftą i spłonął we – wiatskiej celi, albo
nawet jeszcze wcześniej, kiedy was uznano za „kaerów”.
Tak więc, pozwalasz ściągnąć z siebie palto, a w twojej marynarce już
została wymacana i wyrwana z kawałem sukna zaszyta tam
dwudziestorublówka, twój plecak został już przerzucony na górę,
zrewidowany, i wszystko, co twoja sentymentalna żona zgromadziła dla
ciebie po wyroku i dała na daleką drogę, wszystko zostało tam na górze,
a na dół zrzucają ci tylko woreczek ze szczotką do zębów... – Chociaż
nie każdy tak łatwo się poddawał w 30. i 40. latach, ale było takich 99
na 1006. Jak to się mogło zdarzyć? Mężczyźni! oficerowie! żołnierze!
frontowcy!
Żeby śmiało walczyć, człowiek musi być do walki gotów, musi jej
oczekiwać i pojmować jej cel. Tu zaś nie mógł być spełniony żaden z tych
warunków: nie znając nigdy przedtem tej ferajny, człowiek nie oczekiwał
z góry tego starcia, a co najważniejsze – nie zdawał sobie sprawy z jego
nieuchronności, bo wyobrażał sobie dotąd (niesłusznie), że jego jedyni
wrogowie – to błękitne czapki. Długo jeszcze będzie musiał nabierać
rozumu, zanim sobie uświadomi, że tatuowane – piersi i machy – to tyłki
błętkitnych czapek, że to pomiot zrodzony z tego zaklęcia, którego nigdy
głośno nie powtórzą tamci, z pagonami: „Ja zdechnę jutro, ale ty już
dzisiaj!” Aresztant – nowicjusz pragnie uważać się za więźnia
politycznego, to znaczy: on broni ludu, państwo zaś
6 Wśród niewielu relacji na ten temat znam historię trzech solidarnych
(młodych i zdrowych) ludzi, którzy potrafili przeciwstawić się szemranym
– nie broniąc jednak sprawiedliwości ani współtowarzyszy, których dalej
grabiono tuż obok – lecz występując tylko we własnej obronie. Rodzaj
zbrojnej neutralności. jest wspólnym wrogiem. A tymczasem – znienacka, z
tyłu i z boku dopada go jakaś szczwana hołota i wszystkie podziały nagle
się mącą, a to, co było jasne, poszło w drzazgi (i nie prędko więzień
zbierze się do kupy, nie prędko się zorientuje, że ta hołota – w istocie
trzyma ze strażnikami).
Aby walczyć śmiało, człowiekowi potrzebne jest poczucie, że ma osłonę z
tyłu, pomoc z boku i grunt pod nogami. Żaden z tych warunków dla
Pięćdziesiątki Ósemki nie istnieje. Po przejściu przez śledczą maszynkę
do mięsa człowiek jest fizycznie zrujnowany: cierpiał głód, nie spał,
marzł w karcerach, leżał plackiem, gdy go stłukli. Ale gdyby tylko o
ciało tu chodziło! – duszę też mu roztłukli na miał. Wbili mu do głowy i
dowiedli, że i jego poglądy, i zachowanie się, i stosunek do innych
ludzi – wszystko to było błędne, ponieważ doprowadziło go do klęski. W
tym nędznym strzępie, który z maszynowni sądowej wyrzucony został na
śmietnisko etapu, telepie się jeszcze tylko pragnienie życia i nie ma
już śladu żadnych koncepcji. Zmiażdżyć ostatecznie i aż do końca
zdezintegrować człowieka – oto zadanie śledztwa politycznego, gdy
wchodzi w grę artykuł 58. Skazani na jego podstawie powinni zrozumieć,
że ich największą winą w poprzednim życiu była próba porozumienia się
albo zbliżenia z innymi ludźmi ponad głową sekretarza partyjnego,
delegata związkowego i administracji. W zakładzie karnym doprowadza to
do lęku przed każdym objawem tak zwanej kolektywk i: ludzie boją się
złożyć tę samą skargę do spółki z kim innym albo ten sam papierek
opatrzeć dwoma podpisami. Oduczeni teraz na długo od wszelkich związków
wzajemnych, więźniowie niby–polityczni nie zdradzają ochoty do łączenia
się z innymi, na-wet dla obrony przeciw szemranym. Tak samo nie
przychodzi im do głowy, żeby w wagonie albo na etapie mieć przy sobie
jakąś broń – nóż albo pałkę. Po pierwsze – po co to? Przeciw komu? Po
drugie, jeżeli złapiesz za nóż ty, na którym ciąży złowieszczy 58
artykuł to – idąc drugi raz pod sąd – możesz zostać nawet rozstrzelany.
Po trzecie, jeszcze zanim dojdzie co do czego, przy byle rewizji
będziesz za ten nóż ukarany całkiem inaczej niż jakiś szemrany: nóż w
jego rękach – to swawola, tradycja, brak uświadomienia. W twoich zaś –
to narzędzie ter-roru.
I wreszcie, większa część skazanych z 58 artykułu – to ludzie spokojni
(często – starzy albo chorzy), którzy przez całe życie używali raczej
słów niż pięści – i teraz nie bardziej niż dawniej palą się do ich
użycia.
Knajacy zaś nie przechodzili przez takie śledztwo. Całe śledztwo
sprowadzało się dla nich do dwóch przesłuchań – potem – łatwy sąd, lekki
wyrok, a nawet tego lekkiego wyroku też nie będą musieli odsiedzieć do
końca, prędko ich wypuszczą – albo zrobi to administracja, albo sami
uciekną7. Nikt nie odbierał knajakowi prawa do paczek nawet w czasie
śledztwa, a kumple zza murów posyłają im dobre paczki. Nie schudł ani o
gram, nie opadł z sił – i oto teraz w drodze dokarmia się kosztem
frajerów8. Artykuły odnoszące się do kradzieży i bandytyzmu nie tylko
nie są ciężarem dla szemranego, lecz są przedmiotem dumy – i dumę tę
podsycają w nim wszyscy panowie z błękitnymi nara – miennikami i
wypustkami: „Nie szkodzi, chociaż z ciebie bandyta i morderca, ale za to
nie jesteś zdrajcą ojczyzny, jesteś nasz, jeszcze się poprawisz”.
Artykułom tym nie towarzyszy żaden paragraf jedenasty – mówiący o
organizacji. Knajakom wolno się organizować – dlaczego nie? –
organizacja taka sprzyja rozwojowi uczuć kolektywnych, tak cennych dla
naszego społeczeństwa. I jeśli znajdą przy którymś broń – to głupstwo,
za posiadanie broni nikt ich nie karze, trzeba szanować ich wewnętrzne
prawa („oni nie potrafią inaczej”). I nowy mord, popełniony w celi nie
prowadzi do przedłużenia kary lecz tylko wieńczy zabójcę nowymi laurami.
(Ma to swoje bardzo głębokie korzenie. W pracach, pisanych w minionym
stuleciu lumpenproletariatowi zarzucano najwyżej pewną niekonsekwencję i
niestałość. Stalin zaś zawsze miał słabość do szemranych – któż inny
grabił na jego zlecenie carskie banki? W 1901 roku jego towarzysze
partyjni i współwięźniowie oskarżyli go o wykorzystanie kryminalistów w
walce z przeciwnikami politycznymi. W latach 20. zjawił się też bardzo
poręczny termin: elementy socjalnie–bliskie. W tym aspekcie rozpatrywać
też trzeba doktrynę Makarenki: Cl ludzie poddają się reedukacji. (Według
Makarenki9 glebą dla przestępczości jest tylko „podziemie
kontrrewolucyjne”). Nie nadają się natomiast do reedukacji TAMCI –
inżynierowie, duchowni, eserowcy, mienszewicy).
Dlaczego właściwie nie rabować, jeżeli nikt nie łapie za rękę?
Trzech–czterech zgranych ze sobą i zuchwałych typków z ferajny trzyma w
szachu kilkudziesięciu zastraszonych i przygnębionych niby–politycznych.
Z aprobatą zwierzchności. W zgodzie z Przodującą Doktryną.
7 W. I. Iwanów (obecnie mieszkający w Uchcie) dziewięć razy miał wyroki
z artykułu 162 (kradzież), pięć razy z 82 (ucieczka) – w sumie 37 lat
więzienia, a ”odsiedział” je w ciągu 5–6 lat.
8 Frajer – to każdy, który nie jest złodziejem, czyli Człowiekiem (z
dużej litery). Albo prościej: frajerzy – to cala ludzkość, poza
złodziejami.
‘ Chorągwie na wieżach.
Dobrze – ofiary nie walczą. Dlaczego przynajmniej się nie skarżą?
Przecież każdy dźwięk słychać na korytarzu, po którym wolnym krokiem
spaceruje konwojent, o, właśnie go widać.
Tak, to jest pytanie. Słychać jęk i żałosny charkot, konwojent zaś wciąż
się przechadza – dlaczego więc sam się nie wtrąci? O metr od niego, w
mrocznej pieczarze przedziału obrabowują człowieka – dlaczego nie bierze
go w obronę ten mundurowy rycerz z oddziałów ochronnych?
A z tej samej przyczyny, lego też tak nauczono.
Więcej nawet: po tylu latach pobłażliwości sama eskorta przeszła na
stronę złodziei. Eskorta SAMA ZACZYNA KRAŚĆ.
Nikt nie potrafi sobie przypomnieć, aby w okresie między środkiem lat
30. a środkiem lat 40., więc w dziesięcioleciu najdzikszego rozpasania
szemranych i największego poniżenia politycznych, choćby jeden jedyny
raz eskorta przeszkodziła w ograbieniu politycznego więźnia w celi, w
wagonie, w suce. Ludzie potrafią natomiast przytoczyć mnóstwo wypadków,
gdy eskorta przyjmowała od złodziei zagrabione przedmioty, i przynosiła
im w zamian za nie wódkę, wiktuały (smaczniejsze od przydziałowych),
tytoń. Są to sprawy już banalne.
Taki sierżant z konwoju też przecież nie ma nic własnego: broń, szynel w
trokach, menażka, żołnierski prowiant. Okrucieństwem byłoby żądać od
niego, aby eskortował wroga ludu, podróżującego w drogim futrze, albo
chromowych butach, albo z całym tobołem miejskich, zbytkownych rzeczy –
i żeby pogodził się z tak krzyczącą nierównością. Przecież wywłaszczenie
go z tych zbytków – też jest formą walki klasowej? A jakie tu w ogóle
normy być mogą?
W latach 1945–46, kiedy rzeka więźniów płynęła nie z bylekąd, tylko z
Zachodu i pełno było na tych ludziach i w ich plecakach niezwykłych
zachodnich wyrobów – nie potrafili oprzeć się pokusie nawet oficerowie
eskorty. Służba w tych oddziałach oszczędziła im pójścia na front, pod
koniec zaś działań oszczędziła im również łupów wojennych – czy to było
sprawiedliwe?
A więc nie przypadkiem, nie przez pośpiech, nie z uwagi na brak miejsca,
tylko we własnym interesie konwojenci pakowali szemranych razem z
politycznymi do przedziałów swojego wagonu. I ferajna nie sprawiała im
zawodu: wydzierała jeleniom10 rzeczy, które w końcu trafiały do kuferków
eskorty.
Ale co robić jeżeli wagon pełen już jest jeleni, pociąg dawno już
Jeleń – bogaty zek, zaopatrzony w ciuchy i wałówkę. jedzie, a złodziei –
nie ma ani na lekarstwo, po prostu – jakoś ich dzisiaj nie dostarczono,
nie ma tego towaru na żadnej stacji? Było również kilka takich wypadków.
W 1947 roku wieziono z Moskwy do Władimira, do karnego centralniaka,
grupę cudzoziemców. Mieli dużo pysznych ciuchów, co łatwo dało się
stwierdzić już przy pierwszym otwarciu walizek. Wówczas eskorta sama
zabrała się w wagonie do systematycznej rekwizycji tych rzeczy. Aby
niczego nie przeoczyć, rozebrano więźniów do naga, kazano im siąść na
podłodze wagonu obok wychodka, a tymczasem przeglądano i zabierano ich
rzeczy. Ale eskorta nie wzięła pod uwagę, że wiezie ich nie do żadnego
obozu, tylko do więzienia serio. Po przybyciu na miejsce, LA. Korniejew
złożył na piśmie skargę, w której opisał wszystko. Odnaleziono tych
konwojentów i poddano – ich z kolei – rewizji. Część rzeczy jeszcze
odnaleziono i zwrócono je właścicielom. Za resztę dano im odszkodowanie
pieniężne. Podobno konwojenci dostali po 10 i 15 lat. Zresztą – trudno
to sprawdzić, ponadto skazano ich ze złodziejskiego artykułu, więc
odsiadka nie mogła być długa.
Był to jednak wypadek wyjątkowy i naczelnik eskorty powinien był w porę
powściągnąć swoją chciwość, boć łatwo było się połapać, że tu lepiej
trzymać się z dala. A oto wypadek mniej skomplikowany – i dlatego chyba
nie tak rzadki. W ”wagon–zaku” Moskwa–Nowosybirsk, w sierpniu 1945 roku
(jechał w nim A. Suzi) też jakoś nie było złodziei. A droga zapowiadała
się długa, pociągi wlokły się w tych latach wolniutko. Naczelnik eskorty
bez zbędnego pośpiechu zarządził w odpowiedniej chwili rewizję, każąc
więźniów wyprowadzać na korytarz pojedynczo, z rzeczami. Wezwanych
rozbierano według więziennego rytuału, ale nie na tym polegał sens
rewizji, bo ludzie wracali do tego samego swojego przedziału i jakiś nóż
albo inną rzecz zakazaną można było przekazywać sobie z rąk do rąk. W
istocie chodziło o przegląd wszystkich rzeczy osobistych – zarówno tych,
jakie więzień miał na sobie, jak tych, co były w plecaku. Przy tych
plecakach przez cały długi czas rewizji, wcale się nie nudząc, stał z
wyniosłą, nieprzystępną miną naczelnik eskorty, oficer i jego pomocnik,
sierżant. Grzeszna chciwość szukała ujścia, ale oficer trzymałją na
uwięzi, udając obojętność. Był w sytuacji starego rozpustnika,
podglądającego dziewczęta, który nie wie, jak zbliżyć się do nich, bo
krępują go spojrzenia osób trzecich, a także samych dziewcząt. Ach,
jakby tu się przydało paru złodziei! Ale nie było ich w tym transporcie.
Nie było więc złodziei, ale było paru, których okadziło już i zakaziło
złodziejskie tchnienie więzienia. Przecież przykład dawany przez
szemranych jest pouczający i budzi chęć naśladownictwa: dowodzi on, że
istnieje sposób na ułatwienie sobie życia w więzieniu. W jednym z
przedziałów jechało dwóch niedawnych oficerów – Sanin (marynarz) i
Miereżkow. Obaj trafili tu z 58 artykułu, alejuż rozpoczął się w nich
proces adaptacji. Sanin przy poparciu Miereżkowa ogłosił się starostą
przedziału i przez konwojenta poprosił o posłuchanie u naczelnika
eskorty. (Odgadł sekret tej wyniosłości i jej tęsknotę za rajfurem!).
Rzecz niebywała, ale Sanin został wezwanj; i gdzieś tam doszło do
rozmowy. Idąc za przykładem Sanina, poprosił o to samo również ktoś z
drugiego przedziału. Ten też został przyjęty.
Rankiem zaś chleba wydano nie 550 gramów, jak wymagała tego norma
tranzytowa, lecz tylko – 250.
Racje rozdano i zaczęły się szemrania. Utyskiwano, ale bojąc się
oskarżenia o ”kolektywne akcje”, ci polityczni nie wystąpili otwarcie.
Znalazł się tylko jeden, który głośno spytał rozdającego chleb
żołnierza:
– Obywatelu naczelniku! A ile ta porcja waży?
– Tyle, ile się należy.
– Domagam się zważenia, inaczej nie wezmę! – głośno oznajmił straceniec.
Cały wagon zamarł. Wielu nie tykało chleba, czekając, czy aby im też nie
zważą porcji. Wtedy właśnie wkroczył oficer w blasku swojej
nieskazitelności. W ogólnej ciszy tym cięższe, tym bardziej
nieodwracalne wydały się wszystkim jego słowa:
– Kto tu wystąpił przeciw sowieckiej władzy?
Wszystkim zamarły serca. (Powie ktoś, że jest to chwyt stosowany
powszechnie, że również na wolności byle kierowniczek uznaje się za
wcielenie władzy sowieckiej – i spróbuj z nim się sprzeczać, człowieku.
Ale dla sterroryzowanych, dla dopiero co skazanych za działalność
antysowiecką – to coś znacznie straszniejszego).
– Kto tu wszczął BUNT z powodu przydziału? – nalegał oficer.
– Obywatelu lejtnancie, ja tylko chciałem... – już próbował się
sumitować sprawca rebelii.
– Ach, to ty, bydlaku? To tobie nie podoba się władza sowiecka?
(I na co zdały się bunty, co dają sprzeciwy? Czy nie łatwiej zjeść tę
małą porcyjkę, pogodzić się z losem, milczeć?... Bo inaczej – widzicie,
co ten wyprawia...).
– ...Ty ścierwo śmierdzące! Kontra! Samemu by ci odważnikiem łeb rozbić,
a nie chleb nim ważyć! Ciebie, gadzie, sowiecka władza karmi i poi – a
ty jeszcze nosem kręcisz? Wiesz, co się za to należy?...
Pada rozkaz: „Zabrać go!”. Zgrzyt zamka. „Wychodzić, ręce do tyłu!”.
Nieszczęśnik zostaje wyprowadzony.
– Kto jeszcze niezadowolony? Zważyć komu porcję?
(Czy tu w ogóle można coś zwojować? Czy gdzieś można poskarżyć się, że
było tylko 250 – i czy uwierzą ci, nie uwierzą zaś lejtnantowi, że było
całe 550?).
Bitemu psu wystarczy bat pokazać. Wszyscy pozostali okazali zupełne
zadowolenie i w ten sposób wyprowadzony został karny przydział NA CAŁY
OKRES długiej podróży. Cukier też zniknął – eskorta go sobie zabierała.
(Było to tego lata, gdy odniesiono dwa epokowe zwycięstwa – nad Niemcami
i nad Japonią, zwycięstwa, które opromienia blaskiem dzieje naszej
Ojczyzny, o których uczyć się będą wnuki i prawnuki).
Pościli tak dzionek, pościli drugi, rozumu trochę im przybyło, więc
Sanin oświecił w końcu ludzi ze swojego przedziału: „Wiecie, chłopaki,
długo tak nie pociągniemy. Jeżeli kto ma jakieś porządne rzeczy – to
niech wykłada, ja im je zaniosę i przyniosę warn żarcia”. Z wielką
znajomością rzeczy zaczął jedne przedmioty wybierać, inne odrzucać (nie
wszyscy zresztą się zgadzali, ale przecież nikt ich nie zmuszał!).
Następnie poprosił o pozwolenie wyjścia razem z Miereżkowem i – dziwna
rzecz – konwój wypuścił ich. Poszli z ciuchami w stronę przedziału
eskorty i wrócili z bochnami chleba, pięknie pociętymi na kromki i z
zapasem machorki. Były to te same bochenki – te siedem kilogramów,
których nie dawano co dzień przedziałowi, tylko że teraz przypadły one
nie wszystkim, lecz tym jedynie, którzy zapłacili ciuchami.
To było całkiem sprawiedliwe: wszyscy przecież oznajmili, że zupełnie im
wystarcza zmniejszona racja. Było to sprawiedliwe także dlatego, że
ciuchy mają swoją wartość i trzeba przecież za nie płacić. I na dłuższą
metę – też jest sprawiedliwe: przecież to za dobre rzeczy dla obozu, tak
czy owak byłyby im tam zabrane albo ukradzione.
Machorka zaś pochodziła z zapasów eskorty. Żołnierze dzielili się z
więźniami swoją najrodzeńszą machorą, ale to też było sprawiedliwe –
ponieważ także oni jedli chleb więźniów oraz ich cukier, skądinąd zbyt
dobry, aby zostawić go wrogom. I wreszcie – było sprawiedliwe, że Sanin
i Miereżkow, którzy żadnych ciuchów swoich nie oddali – przydzielili
sobie więcej niż ofiarodawcom, ponieważ bez nich nie doszłoby do tej
transakcji.
I tak siedzieli sobie w tłoku i w ciemnościach, ajedni żuli chleb, który
należał się sąsiadom, drudzy zaś przyglądali im się tylko. Konwojenci
nie dawali przypalać pojedynczo, tylko raz na dwie godziny i wtedy cały
wagon zasnuwał się dymem, jakby stałjuż w ogniu. Ci, którzy z początku
swoich ciuszków żałowali, teraz robili sobie wyrzuty i prosili Sanina,
żeby je przyjął, ale Sanin powiedział, że jak już, to później.
Operacja ta nie dałaby się przeprowadzić tak sprawnie i konsekwentnie,
gdyby nie długie trasy pierwszych lat powojennych, kiedy nie doczepiano
wagonów na czas1 i przetrzymywano na stacjach – ale za to bez tych
powojennych warunków nie byłoby również tych ciuszków, na których tak
ludziom zależało. Do Kujbyszewa jechali cały tydzień – i cały ten
tydzień dostawali od państwa tylko 250 gramów chleba (było to zresztą
dwa razy więcej, niż podczas blokady w Leningradzie), suszone ryby i
wodę. Resztę chleba trzeba było wykupywać kosztem własnych rzeczy.
Wkrótce podaż okazała się większa niż popyt i eskorta przyjmowała już
ciuchy bardzo niechętnie przebierając–jak w ulęgałkach.
Na kujbyszewskim punkcie etapowym zawieziono ich do łaźni, wykąpano i w
tym samym składzie odwieziono do tego samego wagonu. Eskorta była już
inna, ale sztafetą przekazano jej zapewne informacje, jak można zdobyć
ciuchy – więc ta sama zasada zakupu własnej racji dziennej przestrzegana
była aż do Nowosybirska. (Łatwo wyobrazić sobie, że zaraźliwe to
doświadczenie udzielało się innym oddziałom eskorty łatwo i szeroko).
Kiedy w Nowosybirsku zeszli z wagonów na ziemię między torami i jakiś
nowy oficer podszedł do nich z pytaniem: „Są jakieś skargi na eskortę?”
– bardzo się stropili i nikt mu jakoś odpowiedzi nie udzielił.
Dobrze to sobie wykalkulował ten pierwszy naczelnik eskorty.
Pasażerowie wagon–zaka różnią się od pasażerów reszty wagonów także pod
tym względem, że nie wiedzą, dokąd pociąg jedzie i na jakiej stacji będą
musieli wysiąść: biletów przecież nie mają, a wywieszek z marszrutą na
wagonach nie czytują. W Moskwie załadowują ich czasem do pociągu w
takiej odległości od peronów, że nawet urodzeni w tym mieście nie wiedzą
jaki to właściwie dworzec, a jest ich osiem. Przez kilka godzin
aresztanci siedzą w smrodliwym zaduchu i ciasnocie, czekając na parowóz
manewrowy. Oto nadjeżdża i dowozi wagon areszancki do czekającego już
składu. Jeżeli to lato, dworcowe megafony wykrzykują: „Moskwa–Ufa
odchodzi z trzeciego peronu”... Na peronie pierwszym oczekuje na sygnał
odjazdu pociąg relacji „Moskwa–Taszkient...”. A więc jesteśmy na dworcu
Kazariskim i znawcy geografii Archipelagu orazjego tras mogą teraz
objaśnić kolegów: Workuta i Pieczora – to odpada, tam się jedzie z
Jarosławskiego dworca; nie wchodzą też w grę obozy Kirowskie i
Gorkowskie11. Na Białoruś, na Ukrainę, na Kaukaz – z Moskwy nigdy się
więźniów nie wysyła, bo tam swoich własnych nie mają gdzie podziać.
Słuchamy dalej. Pociąg do Ufy już odszedł – nasz ani drgnie. Do
Taszkientu też już odjechał – a my stoimy. „Odjeżdża pociąg relacji
Moskwa–Nowosybirsk... Prosimy odsunąć się od toru... Bilety należy
okazywać na każde żądanie...”. Wagon drgnął, rusza. To nasz! Ale czego
to dowodzi? Chwilowo niczego. Nasze jest całe środkowe dorzecze Wołgi,
nasz jest też południowy Ural. Nasz jest cały Kazachstan z kopalniami
miedzi w Dżezkaganie. Do nas należy Tajszet ze swoim zakładem
impregnacji podkładów kolejowych (gdzie kreozot podobno przesącza się
przez skórę aż do kości, parami jego przesycają się płuca – a to już
śmierć). Cała Syberia jest jeszcze nasza, aż do samej Sowgawani. I do
nas należy – Kołyma. I Norylsk – też jest nasz.
Jeżeli to dzieje się zimą – to wagon zamknięty jest szczelnie i nie
słychać megafonów. Jeżeli eskorta przestrzega ściśle regulaminu – to od
nich też nie dowiesz się ani słówka o marszrucie. Tak oto ruszymy w
drogę, zapadniemy w sen w rojowisku cudzych ciał, przy rytmicznym wtórze
kół – nic nie przeczuwając, nie wiedząc, czy jutro przez okno migną nam
lasy, czy stepy. Migną – przez okno w korytarzu, ze środkowej półki
przez kratę, korytarz, dwie szyby i jeszcze jedną kratę zewnętrzną widać
jednak jakieś perony i jakieś skrawki przestrzeni, zostającej za
pociągiem w tyle. Jeśli zamróz szyb nie pokrywa, można czasem przeczytać
nawet nazwę stacji – jakieś Awsiunino albo Undoł. Gdzie to może być?...
Nikt w przedziale nie wie. Czasem można zorientować się według słońca,
czy wiozą na północ, czy na wschód. Albo w jakimś Tufanowie wepchną warn
do przedziału obszarpanego pospolitaka, który się zwierzy, że wiozą go
do Daniłowa na rozprawę, a boi się, bo mogą mu dać jakieś dwa latka. W
ten sposób dowiecie się, że w nocy minęliście Jarosławl, z czego wynika,
iż pierwsze więzienie tranzytowe po drodze będzie w Wołogdzie i zaraz
znajdą się w przedziale
11 Tak ziarno sławy miesza się z plewą. Ale – czy to plewa? Nie ma
przecież obozów puszkinowskich, gogolowskich, tołstojowskich –
gorkowskie zaś są i to jakie gniazdo! A prócz miasta Gorki jest jeszcze
katorżnicza kopalnia „im. Maksyma Gorkiego” (40 km od Elgen)! Tak,
Aleksy Maksymiczu... „Waszym, towarzyszu, sercem i imieniem”... „Jeśli
wróg się nie poddaje, to musi być unicestwiony...”. Wypsnie sie
człowiekowi zręczne powiedzonko, i ani się obejrzy, a już go nie ma w
literaturze. znawcy przedmiotu, którzy tonem przestrogi zacytują znane
powiedzonko: „Wołogodzka eskorta – gorsza od czorta!”
Ale nawet znając już kierunek – jeszczeście się niczego nie dowiedzieli:
więzienia tranzytowe zadzierzgnięte są na kształt węzełków na waszej
niteczce, jedno za drugim – i z każdego mogą was odesłać gdzieś w bok.
Ani do Uchty, ani do Inty, ani do Workuty nic cię nie ciągnie. Może
myślisz, że budowa numer 501 to coś lepszego? Kolej żelazna w tundrze,
na samej północy Syberii? Tyle warta co tamte.
Jakieś pięć lat po wojnie, kiedy rozlane rzeki aresztantów ujęte
zostałyjednak w koryta (albo może w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych
zwiększono liczbę etatów?) w resorcie poddano w końcu segregacji
milionowe sterty a k t i odtąd każdemu skazańcowi towarzyszyła w drodze
koperta z jego więziennymi papierami. Koperta miała wycięcia, w które
wpisywana była marszruta – do wiadomości eskorty (bo po co mają więcej
wiedzieć, zawartość akt może mieć wpływ demoralizujący). I oto – jeżeli
leżysz na średniej półce, a sierżant zatrzymał się akurat koło ciebie,
jeśli nadto potrafisz czytać do góry nogami – to może ci się udać
odcyfrować napis, z którego wynika, że kogoś tam kieruje się do
Kniaż–Pogostu, ciebie zaś – do Kargopolłagu.
No, teraz denerwujesz się jeszcze bardziej – co to znów za Kargopolłag?
Kto słyszał o nim?... Jakiego typu są tam roboty ogólne? (Bywają ogólne
roboty zabójcze, zdarzają się teżjakieś lżejsze). Trupiarnia, czy nie?
I jak mogło dojść do tego, jak mogło! że w pośpiechu, przed wyjazdem,
nie dałeś znać o niczym swoim krewnym – i wciąż im jeszcze się zdaje, że
siedzisz w stalinogorskim obozie pod Tulą. Jeżeli ten niepokój bardzo
cię nęka i jeśli należysz do ludzi pomysłowych, to może uda ci się
rozwiązać także to zadanie: znajdzie się u kogoś centymetrowy kawałek
grafitu z ołówka, kto inny ma jakiś wymięty papierek. Oglądając się
wciąż, czy konwojent z korytarza nie widzi (a nie wolno kłaść się nogami
w stronę kraty, tylko głową), w niewygodnej pozie, odwrócony, między
jednym szarpnięciem wagonu a drugim, piszesz krewnym, że zabrano cię bez
uprzedzenia spod tego starego adresu, że teraz jesteś w drodze, że z
nowego miejsca pobytu można będzie pisać tylko raz do roku, niech na to
będą przygotowani. Złożony w trójkącik list trzeba teraz mieć przy sobie
przy wyjściu do wychodka: a nuż się uda, może puszczą cię ‘tam – akurat
niedaleko jakiejś stacji, może konwojent w tamburze zagapi się –
naciśnij wtedy czym prędzej na pedał, niech się spust odemknie, wrzuć
tam list, póki cię nie widzą! List się zamoczy i pobrudzi, ale może
przelecieć i upaść między szyny. Może się uratuje, wiatr spod kół
zakręci nim, list wleci pod koła, ale może też je minie i opadnie na
zbocze nasypu. Może będzie tam leżał aż do pory deszczowej, może doczeka
się śniegu i zatraty, ale może ręka ludzka go podniesie. I jeśli
przypadkiem nie będzie to ręka jednostki ideowej – to poprawi adres,
sama dopisze jakieś litery, albo włoży do koperty – i może jednak list
twój jeszcze dotrze do celu. Czasem takie listy dochodzą – z dopłatą, z
adresem zatartym albo rozmazanym, wymięte, ale jako znak niedoli –
wystarczająco czytelne...
Ale najlepiej dla ciebie, jeśli przestaniesz już być f r aj e r e m,
śmiesznym nowicjuszem, ofermą i ofiarą. W 95 przypadkach na 100 – twój
list nigdzie nie dotrze, ale jeśli nawet nadejdzie, to nikomu radości
nie przysporzy. Bo i po co ten krótki oddech, to liczenie godzin i dni,
podczas gdy znalazłeś się w krainie eposu? Od przyjazdu do wyjazdu
mijają tu dziesięciolecia, czas mierzy się ćwiartkami wieku. NIGDY NIE
WRÓCISZ do dawnego twego świata. Im prędzej odzwyczaisz się od swoich
bliskich, a twoi bliscy od ciebie – tym lepiej. Tym lżej ci będzie.
I własnych rzeczy trzeba mieć jak najmniej, żeby później nie drżeć o
nie! Nie trzeba mieć walizki, aby eskorta nie musiała zgnieść jej na
‘miazgę przy wejściu (skoro w przedziale jest 25 ludzi, to co innego w
ogóle zrobić mogła?), nie trzeba też mieć nowych butów, ani modnych
półbucików, ani wełnianego garniturku: w wagonie albo w suce, przy
przejściu przez więzienie tranzytowe – i tak ukradną, odbiorą, zamienią,
każą oddać. Jeśli oddasz bez sprzeciwu – to upokorzenie długo będzie
zatruwać ci serce. Jeśli zabiorą ci siłą – to za twoje myto jeszcze cię
obito. Obrzydzenie budzą w tobie te bezczelne machy, te urągliwe tony,
cała ta dzicz dwunoga – ale mając coś własnego i trzęsąc się nad tym –
czy nie tracisz rzadkiej okazji do obserwacji i wyniknięcia w głąb tego
zjawiska? Może myślisz, że filibustierzy, piraci, korsarscy kapitanowie,
tak ozdobnie opisani przez Kiplinga czy Gumilowa – byli inni, nie
należeli do tej samej ferajny? Zaliczali się do tego samego gatunku...
Zachwycali cię w romantycznych filmach – czemuż to tutaj wstręt w tobie
budzą?
Ich też trzeba zrozumieć. Więzienie jest ich domem rodzinnym. Władza
stara się zjednać ich sobie, łagodzi im kary, amnestionuje, wszystko to
prawda – ale fatalny los wciąż na nowo każe im tutaj wracać... Czy to
nie oni są pierwszymi prawodawcami Archipelagu? Przez pewien czas także
na wolności prawo własności u nas z’ takim sukcesem było zwalczane
(później ci, którzy to robili, sami już chcieli mieć to i owo) –
dlaczegóż więc powinno być ono tolerowane w więzieniu? Zagapiłeś się,
nie zjadłeś na czas swojej słoniny, nie podzieliłeś się z przyjaciółmi
cukrem i tytoniem – więc teraz knajacy bobrują w twoim worku, aby
naprawić twoje uchybienie. Dają ci jakieś żałosne o k u 1 a k i, zamiast
twoich pasowanych butów, brudną fufaję – zamiast twojego swetra, ale nie
długo będą mieć te rzeczy w swoim ręku: twoje buty będą jeszcze
pięciokrotnie przegrane – albo wygrane w karty, sweter zaś już jutro o p
y 1 ą za litr wódki i za pęto kiełbasy. Minie doba – i tak samo nie będą
ich mieć, jak ty ich nie masz. Działa tu drugie prawo termodynamiki:
poziomy i różnice ulegają wyrównaniu...
Żadnego mienia! Nie mieć niczego! uczył nas Budda i Chrystus, stoicy i
cynicy. Dlaczegóż to nie chcemy wmyśleć się, opętani chciwością, w sens
jego przesłania? Czy nie rozumiemy, że posiadanie gubi nasze dusze?
No, niech już tam będzie jakiś śledź, ale grzej go w kieszeni aż do
przybycia na etap, żebyś nie musiał błagać o coś do popicia. A chleb i
cukier wydali na dwa dni – zjedz je od razu. Wtedy nikt ci ich nie
ukradnie. I nie ma kłopotu. I bądź, jak ptaki niebieskie!
Miej tylko tyle, co zawsze można zabrać ze sobą: poznaj języki, poznaj
obce kraje, poznaj ludzi. Niech pamięć będzie twoją sakwą podróżną.
Zapamiętuj! Zapamiętuj! Tylko te gorzkie ziarna może kiedyś wzejdą.
Rozejrzyj się dokoła – otaczają cię ludzie. Może któregoś z nich
będziesz potem wspominał całe życie i palce gryźć będziesz, żeś go nie
¦wypytał. 1 mów mniej – a więcej usłyszysz. Między wyspami Archipelagu
rozsnute są cienkie nici żywotów ludzkich. Przędą się, stykają się ze
sobą – choćby w takim półciemnym, turkoczącym wagonie, później znów
rozchodzą się na wieki, ty zaś nastaw ucha na ciche ich brzęczenie i na
równy stukot, co dochodzi spod podłogi. To postukuje przecież –
wrzeciono życia.
Jak dziwacznych historii tu się człowiek nasłucha, jakie miewa tutaj
powody do śmiechu!
Na przykład ten ruchliwy Francuzik, siedzący przy samej kracie – czemu
ciągle się kręci? Co go tutaj tak dziwi? Czego jeszcze dotychczas nie
zrozumiał? Niechże mu to ktoś wyjaśni! A przy okazji – warto także
spytać: jak się tu dostał? Znalazł się ktoś znający francuski język i
dowiadujemy się, że to Max Santerre, francuski żołnierz. Taki sam
wścibski i zwinny był wtedy, gdy jeszcze był wolny w swojej douce
France. Mówili mu życzliwi ludzie, żeby się tam nie wiercił, on zaś
wciąż się uwijał w pobliżu punktu repatriacyjnego dla Rosjan. Wówczas
jacyś nasi ziomkowie wypili z nim jednego – i od tej chwili niczego już
więcej nie pamięta. Wrócił do przytomności dopiero w samolocie, na
podłodze. Stwierdził, że ma na sobie bluzę czerwonoarmiejca i mundurowe
spodnie, nad sobą zaś ujrzał długie buty konwojenta. Teraz mu
powiedziano, że dostał 10 lat obozu, ale to chyba tylko złośliwy żart,
to się wszystko wyjaśni?... A pewno, wyjaśni się, kochaneriki, możesz
długo czekać12! (No, ale w latach 45–46 takie wypadki nikogo nie
dziwiły).
To był temat francusko–rosyjski. A oto macie rosyjsko–francuski. Zresztą
nie – chyba czysto rosyjski, bo kto jeszcze prócz Rosjanina potrafi tyle
mieszać i namotać? W każdej epoce zdarzali się u nas ludzie, którzy w
niej się nie mieścili, jak Mienszykow na obrazie Surikowa w chłopskiej
chacie.
Także Iwan Kowierczenko – chociaż szczupły i średniego wzrostu, ale
jakoś się nie mieścił. A to dlatego, że chłopczyna był z niego krew z
mlekiem, tylko że dodał diasek gorzałki do tej mieszaniny. Kowierczenko
sam o sobie mówi chętnie i nie bez humoru. Opowieści takie – to
prawdziwy skarb – tylko słuchać. Co prawda, dłuższy czas trudno zgadnąć,
za co go w ogóle aresztowano i dlaczego uchodzi za politycznego. Ale
żeby otrzymać tę godność nie trzeba mieć żadnych odznaczeń. Nie wszystko
jedno jakimi grabiami cię wyczesali?
Jak wszyscy dobrze wiedzą, do wojny chemicznej szykowali się podstępnie
Niemcy, nie zaś my. Dlatego bardzo to było nieprzyjemne, że przy
odwrocie z Kubania, z winy jakichś niedorajdów od amunicji, zostawiliśmy
na pewnym lotnisku kilka sągów bomb chemicznych – i Niemcy mogli mieć
potem okazję do międzynarodowego skandalu. Wówczas to dano starszemu
lejtnantowi Kowierczence, rodem z Krasnodaru, koło dwudziestu
spadochroniarzy i przerzucono go na tyły niemieckie, zlecając, aby te
pechowe bomby dobrze tam zakopał. (Czytelnicy już domyślają się reszty i
zabierają się do ziewania: Kowierczenko znalazł się w niewoli i jest
teraz zdrajcą ojczyzny. Kulą w płot – nic podobnego!). Kowierczenko
wykonał rozkaz co do joty, nie poniósł żadnych strat w ludziach, przebił
się z powrotem przez front i na wniosek swego dowódcy miał otrzymać
tytuł Bohatera Związku Sowieckiego.
Ale przecież taki wniosek załatwiany jest miesiąc – drugi. A co, jeśli
przez ten czas się wyjaśnia, że człowiek nic mieści się nawet w skórze
12 Miat złapać jeszcze w obozie drugi wyrok, 25 lat i zwolniony został z
Ozierlagu dopiero w 1957 roku. Bohatera? Tytuł ten dają potulnym
chłopaczkom, przodownikom wyszkolenia bojowego i politycznego – a
tymczasem człowieka aż rozpiera, suszy go, że wprost niepodobna, a tu
nie ma czego wypić. Ale jak już jesteś tym Bohaterem całego Związku – to
jakim prawem skąpią ci litra wódki te gady? Iwan Kowierczenko skoczył
więc na konia i – chociaż mówiąc prawdę, nic nie wiedział o Kaliguli –
jednak wjechał konno po schodach, na piętro, do wojskowego komisarza,
czy tam komendanta tego miasta: dawaj, powiada, zlecenie na wódkę!
(Wykalkulował sobie, że tak będzie jakoś okazalej, w sam raz, jak na
Bohatera i że trudniej będzie odmówić). Za to go wsadzili? – Nie, też
wymyślił! Za to zjechał tylko z Bohatera do Kawalera Orderu Czerwonego
Sztandaru.
Kowierczenkę wciąż bardzo suszyło, a nie zawsze była okazja i trzeba
było nieraz tęgo się wysilić, żeby coś wykombinować. W Polsce zapobiegł
on wysadzeniu pewnego mostu przez Niemców – i uznał, że ten most jest
niejako jego własnością, więc chwilowo, póki nie zjawiły się nasze
władze, nałożył na Polaków coś w rodzaju rogatkowego za używanie tego
mostu: przecież beze mnie w ogóle byście go nie mieli, cholery! Całą
dobę inkasował to rogatkowe (wszystko na wódkę), znudziło mu się jednak,
zresztą – po co tu w ogóle sterczeć? – i zaproponował nasz kapitan
Kowierczenko okolicznym mieszkańcom bardzo uczciwe wyjście z sytuacji:
żeby ten most od niego kupili. (Czy za to poszedł siedzieć? – Nieee!).
Za bardzo nie nalegał, zresztą Polacy nie kwapili się, widać sknery. Dał
więc pan kapitan spokój tej historii z mostem, czort z wami, chodźcie
sobie bezpłatnie.
W 1949 roku służył on w Połocku jako szef sztabu pułku spadochroniarzy.
Bardzo nie kochał majora Kowierczenki wydział polityczny dywizji za to,
że szkolenie polityczne miał on, powiedzmy w nosie. Poprosił raz o
wydanie mu charakterystyki, bo chciał wstąpić na Akade-mię Sztabu, ale
gdy mu ją dali – ledwo rzucił okiem, zaraz im ją cisnął na stół: „Z taką
charakterystyką to mogę iść nie na wyższą uczelnię, tylko do
banderowców!”. (Może za to?... – za to mogli dać z powodzeniem
dziesiątaka, ale jakoś uszło mu na sucho). Dodajmy jeszcze do tego, że
puścił na urlop bez podstaw służbowych pewnego swojego żołnierza. I że
jeszcze po pijanemu prowadził ciężarówkę, przez co ją rozbił. Dano mu
więc 10... dni odwachu. Zresztą – pilnowali go tam żołnierze z jego
własnej jednostki, przepadali za nim i z tego odwachu wypuszczali go na
zabawy do wsi. W ten sposób jakoś by ten odwach przetrzymał, gdyby nie
to, że politwydział zaczął grozić mu sądem! Te groźby dotknęły
najbardziej Kowierczenkę, wstrząsnęły nim po prostu: więc kiedy bomby
zakopywać – to Iwan dobry? a za jakiś nędzny gruchot – to niech idzie do
więzienia? W nocy wyskoczył przez okno, pobiegł nad Dźwinę, gdzie jeden
z jego przyjaciół miał schowaną motorówkę i odpłynął nią w siną dal.
Okazało się, że nie był zwyczajnym pijaczyną o krótkiej pamięci: chciał
teraz zemścić się za wszystko, czym dokuczył mu politwydział. Gdy
znalazł się już na Litwie, porzucił motorówkę i zaproponował miejscowym
Litwinom: „Chłopaki kochane, zaprowadźcie mnie do waszych partyzantów!
jak mnie przyjmiecie, nie będziecie żałować, dopiero im zadamy bobu!”.
Ale Litwini byli przeświadczeni, że to człowiek nasłany.
Iwan miał zaszytą w ubraniu akredytywę bankową. Kupił za nią bilet aż na
Kubań, jednakże gdy przejeżdżał przez Moskwę uraczył się nieźle w
dworcowej restauracji. Dlatego, ledwo wyjrzał z dworca i rzucił okiem na
panoramę Moskwy, skinął na taksówkarza:,’Zawieź no mnie do ambasady!” –
„A do jakiej?” – „A wszystko jedno, urwana nać, do bylejakiej”. Więc go
szofer zawiózł. – „A jaka to?” – „A francuska”. – „Może być”.
Być może myśli mu się jakoś po drodze rozpierzchły, może z początku
miałjakieś inne zamiary w związku z tą ambasadą, a teraz stracił cel z
oczu, ale mimo to, siła i spryt wcale go nie opuściły: nie chcąc widać
straszyć stojącego przy wejściu milicjanta, spokojnie skręcił w zaułek i
przeskoczył gładkie, lite ogrodzenie wysokie na dwóch chłopów. Na
dziedzińcu ambasady poszło już lżej, nikt go nie zauważył, ani nie
zatrzymał, wszedł więc do wnętrza gmachu, minął jeden pokój, potem drugi
i wreszcie w trzecim zobaczył nakryty stół. Stół zastawiony był obficie,
ale największe wrażenie zrobiły na Iwanie gruszki, dawno jakoś ich już
nie jadł, napchał więc sobie teraz nimi wszystkie kieszenie frencza i
bryczesów. A właśnie weszli gospodarze, bo była to pora kolacji. „Ej,
panowie Francuzi!” – krzyknął na nich Kowierczenko, sam przystępując do
natarcia. Doszedł do wniosku, że Francja w ciągu ostatniego stulecia
niczego dobrego nie zdziałała, nie mógł dłużej znieść tej sytuacji. –
„Dlaczego właściwie nie robicie rewolucji? Dlaczego pomagacie De
Gaulle’owi dojść do władzy? A my was mamy za to karmić kubańską
pszeniczką? Nic z tego!!!”. – „Kim pan jest? Skąd się pan wziął?” –
zdumieli się Francuzi. Uderzając z punktu we właściwy klawisz,
Kowierczenko odparł: „Major MGB!”. Francuzi okazali pewne
zaniepokojenie: „Dobrze, ale mimo to nie powinien pan tu się wdzierać
gwałtem. W jakiej pan właściwie sprawie?”. – „A w tej, że ja was w tę, i
w tamtą, i na wylot!...” – oznajmił im Kowierczenko już bez ogródek, z
całej duszy. Jeszcze chwilę tak przed nimi grał zucha, ale spostrzegł
się, że ktoś w sąsiednim pokoju już mówi o nim przez telefon. Dość był
jeszcze trzeźwy, aby rozpocząć odwrót, ale tu gruszki zaczęły mu sypać
się z kieszeni! i wybuch szyderczego śmiechu towarzyszył tej
rejteradzie...
Starczyło mu zresztą sił nie tylko na pomyślną ucieczkę z poselstwa,
lecz na to, żeby zrobić jeszcze kawał drogi. Następnego ranka obudził
się na dworcu kijowskim (czy nie wybierał się aby na Ukrainę Zachodnią?)
– i tu go dopiero przymknięto.
W czasie śledztwa bił go osobiście Abakumow, na grzbiecie miał pręgi od
razów grubości ramienia. Minister bił go, rzecz jasna, nie za te gruszki
i nie za słuszne uwagi pod adresem Francuzów, tylko pragnął dowiedzieć
się – czyim agentem jest Iwan i kiedy został zwerbowany? I wrzepiono mu,
rzecz prosta, 25 lat.
Opowiadań takich można usłyszeć sporo, ale – podobnie jak każdy inny
wagon – stołypinka milknie, gdy nadchodzi noc. W nocy nie ma ani ryb,
ani wody, ani wycieczek do wychodka.
Wtedy też, jak każdy inny wagon, wypełnia stołypinkę rytmiczny stukot
kół, nie mącący wcale ciszy. Wówczas to, jeżeli konwojent poszedł już
sobie z korytarza, można prowadzić ciche rozmowy między trzecim
przedziałem męskim a czwartym – kobiecym.
Rozmowa z kobietą w więzieniu – to rzecz zawsze osobliwa. Jest w niej
coś podniosłego, nawet jeśli mowa tylko o paragrafach i wyrokach.
Jedna z takich rozmów trwała całą noc w dość szczególnych
okolicznościach. Było to w lipcu 1950 roku. Przedział kobiecy zajęty był
przez jedną zaledwie pasażerkę. Była nią młoda dziewczyna, córka
moskiewskiego lekarza, skazana z artykułu 58–10. Z męskich przedziałów
dochodził zgiełk: eskorta przeprowadziła zagęszczenie: zeków z trzeciego
przedziału przeniesiono do dwóch pozostałych (lepiej nie pytać, ilu się
tam musiało teraz zmieścić).
Następnie wprowadzono jakiegoś przestępcę, zupełnie nie przypominającego
innych aresztantów. Przede wszystkim – nie był ostrzyżony i faliste,
płowe włosy, prawdziwe loki, dumnie jaśniały na jego kształtnej, dużej
głowie. Był młody, przystojny, w mundurze angielskiego kroju. Prowadzono
go przez korytarz jakby z szacunkiem (eskorta stropiła się aż,
przeczytawszy instrukcję, napisaną na obłożce jego akt) – i dziewczyna
zdążyła to wszystko zobaczyć. On zaś nie przyjrzał się jej (i jak bardzo
tego później żałowali!).
Hałas i szurgot pozwoliły jej się zorientować, że dla przybysza
zwalniają osobny przedział – właśnie obok niej. Było jasne, że nie
powinien był on stykać się z nikim. Tym większą miała chęć na rozmowę. W
wagonie nie sposób zobaczyć tego, kto siedzi w sąsiednim przedziale, ale
usłyszeć go można, gdy zapanuje cisza. Późnym wieczorem, gdy gwar zaczął
już milknąć, dziewczyna usiadła na skraju swojej półki, zbliżyła twarz
do kraty i cicho zagabnęła sąsiada (a może z początku zanuciła coś. Za
to wszystko eskorta powinna ją była ukarać, ale żołnierze byli pomęczeni
i w korytarzu nie było nikogo). Nieznajomy nadstawił ucha i za
przykładem dziewczyny tak samo przysunął się do kraty. Siedzieli teraz
obróceni ku sobie plecami oparci o tę samą 3–centymetrową deskę, mówili
zaś cicho przez kratę, omijając głosem przeszkodę. I głowy i usta
dzieliła przestrzeń nie większa niż przy pocałunku, nie mogli jednak nie
tylko dotknąć się, ale nawet spojrzeć na siebie.
Eryk Arwid Andersen rozumiał po rosyjsku już całkiem nieźle i choć mówił
jeszcze z licznymi błędami, jednak w końcu zrozumiale. Opowiedział
dziewczynie swoją zadziwiającą przygodę (jeszcze poznamy ją, gdy
zatrzymamy się na punkcie tranzytowym), ona zaś jemu – prostą historię
moskiewskiej studentki, która dostała 58–10. Ale Arwid był tym bardzo
przejęty, zaczął wypytywać ją o sowiecką młodzież, o życie sowieckie –
dowiadując się rzeczy zupełnie odmiennych od tych, które znał dawniej z
lektury lewicowych gazet zachodnich i z czasów swojej oficjalnej wizyty
w ZSSR.
Przegadali tak całą noc – i dla Arwida wszystko tej nocy splotło się w
jeden węzeł: niezwykły wagon dla aresztantów w nieznanym mu kraju; i
śpiewny stukot nocnych kół. zawsze znajdujący odzew w sercach; i
melodyjny głos, szept, oddech dziewczyny przy uchu – przy samym jego
uchu, a nie mógł jej nawet zobaczyć! (I kobiecego głosu nie słyszał już
w ogóle od półtora roku).
I po raz pierwszy zobaczył Rosję, jako sprawę nieoddzielną od tej
niewidzialnej (a na pewno, niechybnie, niewątpliwie pięknej) dziewczyny
– i głos Rosji przez całą noc mówił mu samą prawdę. Można zawrzeć
pierwszą prawdziwą znajomość z krajem także w taki sposób... (Rano miał
jeszcze zobaczyć przez okno pociemniałe, słomiane strzechy Rosji – przy
wtórze smutnego szeptu jego tajnej przewodniczki).
Przecież to wszystko Rosja: i wędrujący aresztanci, nie chcący składać
zażaleń, i dziewczyna za ścianą przedziału, i eskorta zmorzona snem;
gruszki, sypiące się z kieszeni, zakopane bomby i koń, sadzący susami po
schodach.
– Żandarmi! żandarmi! – krzyczeli uradowani więźniowie. Cieszyli się, że
konwojować ich dalej będą żandarmi, nie zaś policyjna eskorta.
Znów zapomniałem o cudzysłowie. Są to słowa samego Korolenki13. Prawdę
mówiąc, nie bardzośmy się radowali na widok błękitnych czapek. Ale nawet
ten widok może sprawić ci radość, jeżeli razem ze swoim wagon–zakiem
wpadłeś w ruch wahadłowy.
Zwykły pasażer na małych przystankach ma kłopoty z WSIADANIEM, ale
wysiąść z pociągu – dlaczego nie? to łatwe, wyrzuć tylko rzeczy i skacz.
Inaczej bywa z aresztantem. Jeżeli miejscowa straż więzienna albo
milicja nie wyślą kogoś po niego, albo ów ktoś spóźni się o dwie minuty
– fiu, fiu! – pociąg już ruszył i teraz nieszczęsny grzesznik musi
jechać aż do następnego etapu. Z Bogiem sprawa, jeżeli tylko ‘do
więzienia tranzytowego – tam znów ci dadzą jeść. Ale czasem trzeba
jechać aż do końca marszruty, tam przetrzymają cię półtorej doby i każą
jechać z powrotem dopiero, gdy zbierze się nowy komplet. A może tak się
zdarzyć, że nikt do ciebie nie zajrzy i znów ślepy tor, i znów trzeba
czekać, i przez ten czas przecież zupełnie NIE DAJĄ JEŚĆ! Przecież racje
żywnościowe wypisali ci tylko do twojej stacji docelowej, księgowość nic
nie jest winna, że miejscowe więzienie przegapiło, już przecieżjesteś
formalnie na ich wyżywieniu. Eskorta zaś nie ma żadnego obowiązku, żeby
dzielić się z tobą swoim przydziałem. I SZEŚĆ RAZY POD RZĄD (bywało i
tak!) musisz zapychać trasą: Irkuck–Krasnojarsk, Krasnojarsk–Irkuck,
Irkuck–Krasnojarsk, więc gdy zobaczysz na peronie twojego przystaniu
Tułun błękitnego, gotówjesteś rzucić się mu na szyję: dzięki serdeczne,
kochasiu, żeś mnie poratował!
Wystarczą dwie takie doby, żeby człowieka tak znużyć, zadręczyć
zaduchem, pozbawić sił, że w pobliżu większego miasta sam już nie wiesz,
czy lepiej jeszcze trochę się pomęczyć, a dojechać wreszcie do celu, czy
też rozprostować nogi na etapie.
Ale już eskorta zaczęła się krzątać i uwijać. Już wdziali szynele, już
postukują kolbami. To znaczy, że cały wagon ma być wyładowany.
Zaczyna się od tego, że eskorta staje półkolem przy stopniach wagonu i
ledwie człowiek z nich się stoczy, zwali się, zleci – konwojenci chórem
i wielkim głosem ryczą ze wszystkich stron (tak ich nauczono): „Siadać!
Siadać! Siadać!”. To robi duże wrażenie, gdy krzyczy ich kilku na raz i
kiedy nie wolno ci podnieść oczu. Kulisz się bezwiednie, jakby szrapnele
nad tobą wybuchały, pośpiesznie (dokąd właściwie tak się
„Historia mego rówieśnika, Moskwa 1955 rok, tom VII, str. 166.
śpieszysz?) przypadasz do ziemi i w końcu sadowisz się na niej obok
tych, którzy wysiedli już wcześniej, i
„Siadać!” – jest to rozkaz bardzo jasny, lecz jeśli jesteś początkującym
aresztantem, to jeszcze go nie rozumiesz jak należy. W Iwanowie, na
ślepym peronie, usłyszawszy ten rozkaz i ściskając w objęciach walizkę
(jeżeli walizka nie jest obozowej roboty, tylko kupiona w sklepie, to
zawsze uchwyt w niej się urywa – i to w najmniej odpowiedniej chwili)
po-biegłem we wskazanym kierunku, postawiłem walizkę na ziemi dłuższym
bokiem i nie przyj-rzawszy się, jak siedzą ci, co byli przede mną –
siadłem spokojnie na walizce – bo nie mogłem przecież w moim płaszczu
oficerskim, nie tak bardzo jeszcze utytłanym, z nie obciętymi jeszcze
połami – siąść wprost na podkładach, na czarnym, przesyconym smarami
piachu! Naczelnik eskorty – czerwone pyski, wystawowa rosyjska gęba,
rozpędził się – nawet nie zdążyłem zorientować się o co mu chodzi? dokąd
zmierza? – i chciał, jak się zdaje, świętym swoim butem rypnąć w te
przeklęte plecy, ale coś go powstrzymało – więc nie pożałował
błyszczącego noska i kopnął walizkę, że aż zrobiła się w niej dziura.
„Siadać!” – wyjaśnił. I dopiero w tym momencie zobaczyłem nagle, że
sterczę jak baszta wśród otaczających mnie zeków. Zanim zdążyłem
zapytać: „A jak mam właściwie siedzieć?” już znałem odpowiedź i nie
dbając więcej o szynel, usiadłem jak wszyscy, jak siedzą psy u wrót, jak
siedzą koty pod drzwiami.
(Ten kuferek mam do dziś dnia, ile razy trzymam go w ręku – przesuwam
palcami po rwanych brzegach tej rany. Nie może przecież zagoić się, jak
goją się rany na ciele, na sercu. Przedmioty są bardziej od nas
pamiętliwe).
Ten rozkaz siedzenia – to także rzecz przemyślana. Jeżeli siedzisz
tyłkiem na ziemi tak, że masz przed nosem własne kolana, to twój środek
ciężkości jest z tyłu, trudno się podnieść, nie sposób się poderwać.
Ponadto,.każą warn siadać jak najbliżej siebie tak, abyście sobie
wzajemnie jak najbardziej przeszkadzali. Załóżmy, że chcemy wszyscy
naraz wstać, aby rzucić się na eskortę – otóż zanim byśmy się
wygramolili, już by nas wszystkich wystrzelano.
Siedzimy w oczekiwaniu na więzienną karetkę (przewozi ona ludzi grupami,
wszyscy i tak się nie pomieszczą), albo na rozkaz pieszego odmarszu.
Starają się, abyśmy siedzieli w miejscu mało widocznym, aby nie wpadać
wolniakom w oko, ale czasem posadzą ludzi bez pojęcia, wprost na peronie
albo na otwartym placu (na przykład w Kujbyszewie) i tu zaczyna się coś
w rodzaju egzaminu dla wolniaków: my im się przyglądamy, czując się w
swoim prawie, otwarcie i uczciwie – a jak też oni na nas będą patrzeć? Z
nienawiścią? – sumienie im nie pozwoli (przecież tylko sowieccy
żurnaliści wierzą, że ludzie siedzą „bo zasłużyli”). Ze współczuciem? z
wyrazem litości? – a jak wylegitymują? zapiszą nazwisko? i zaraz wyrok,
to prosta rzecz. I dumni, wolni nasi obywatele („czytajcie, zazdrośćcie,
bom ja obywatel*”) opuszczają kornie głowy i starają się wcale nas nie
widzieć, jakby tu było puste miejsce. Staruchy są śmielsze: już ich nie
da się zepsuć, one wierzą w Boga – i odłamując kawałek od nędznego
bocheneczka, rzucają go nam. Nie boją się również byli łagrowcy, rzecz
prosta, pospolitacy. Łagrowcy wiedzą, że: „kto nie był – ten jeszcze
będzie, kto był – ten nie zapomni” – i patrzeć, a rzucą paczkę
papierosów, po to, aby im także ktoś rzucił, gdy znowu wpadną. Chleb,
rzucany słabą ręką przez starowinę, często nie dolatuje, pada na ziemię,
paczka śmignie w powietrzu prosto nam pod nogi, eskorta zaś już zaczyna
szczękać zamkami karabinów – na staruszkę, na dobroć, na chleb: „ej,
zmykaj stąd, babo!”.
I ten święty, ułamany kawałek chleba leży w pyle jeszcze w chwili, gdy
każą nam powlec się dalej.
W ogóle zaś te chwile – na ziemi, na stacji – należą do najlepszych w
naszym tutejszym życiu. Pamiętam, jak w Omsku posadzono nas tak na
podkładach między dwoma długimi pociągami towarowymi. Nikt tędy nie
chodził (widocznie wystawiono z obu stron warty: „Nie wolno, nie ma
przejścia!”. Nasi ludzie zaś – nawet na wolności – wychowani są w
posłuszeństwie dla ludzi w szynelach). Nadchodził zmrok. Było to w
sierpniu. Kolejowy, usmolony żwir nie zdążył ostygnąć jeszcze od
dziennego ciepła i grzał nam tyłki. Nie widzieliśmy dworca, ale czuło
się jego obecność gdzieś za wagonami, całkiem blisko. Hałasował tam
miejscowy nadajnik, jakieś wesołe płyty i słychać było jednostajny gwar
tłumu. I nie wiedzieć czemu, ale nie upokarzało siedzenie w zbitej
grupie brudasów, na gołej ziemi, w jakimś ciemnym kącie; nie słyszało
się tonu szyderstwa w melodiach tanecznych, granych dla obcej młodzieży,
których my nigdy już nie zatańczymy; ani w myślach o tym, że ktoś teraz
na peronie wita kogoś albo odprowadza, może nawet kwiaty przyniósł. Było
to dwadzieścia minut prawie–wolności: zmierzch gęstniał, zapalały się
pierwsze gwiazdy, czerwone i zielone światła na torach, dźwięczała
muzyka. Życie toczy się dalej bez nas – i to już prawie nie boli.
Jeżeli zdołasz polubić takie chwile – w więzieniu będzie ci lżej. Bo
inaczej złość może człowieka rozsadzić.
* Wiersz o sowieckim paszporcie – W. Majakowskiego.
Jeżeli prowadzić zeków do karetki jest niebezpiecznie – bo obok droga
publiczna albo ludzie blisko – to wydać można inny jeszcze rozkaz,
przewidziany w regulaminie eskorty: „Brać się pod ręce!”. Niby nic w tym
niezwykłego – wziąć sąsiada pod rękę i tyle! Brać się tak mają starcy i
wyrostki, dziewczęta i staruszki, zdrowi i kalecy. Jeżeli jedną rękę
masz zajętą pakunkiem – to sąsiad weźmie cię pod tę rękę, ty zaś drugą
ręką przygarniesz kogo innego. I teraz skupieni jesteście dwa razy
ściślej niż w zwykłym szeregu, od razu ciężej warn jest się ruszać,
wszyscy kusztykacie, bo pakunki ciążą, bo jeszcze trudniej je teraz
utrzymać i zataczacie się przy każdym kroku. Brudne, szare, niezgrabne
istoty, kroczące jak ślepcy, przytuleni do siebie z pozorną czułością –
istna karykatura ludzkości!
A karetki – może wcale nie ma. A naczelnik eskorty – może podszyty jest
tchórzem i boi się, że mu kto ucieknie, więc tak oto spleceni, obciążeni
pakunkami, kołysząc się i zataczając, potykając się o pakunki, musicie
wlec się przez całe miasto aż do samego więzienia.
Istnieje też inny rozkaz, ale to już karykatura na gęsi: „Brać się za
pięty!”. Znaczy to, że kto ma dłonie wolne, powinien pochylić się i
złapać się za własną nogę w łydce. I teraz pada rozkaz do marszu. (Ano,
czytelniku, spróbuj odłożyć książkę, przejdź się tak po pokoju!... No i
jak? Jak szybko mogłeś się poruszać, co mogłeś przed sobą zobaczyć? Ajak
tam z możliwością ucieczki? Wyobrażasz sobie, jak wygląda z boku 30–40
takich gęsi? Rzecz miała miejsce w Kijowie, w 1940 roku).
Na dworze niekoniecznie mamy sierpień, może to być też grudzień 1946
roku, a tu pędzą was bez żadnych karetek przy 40–stopniowym mrozie do
Pietropawłowskiego więzienia tranzytowego. Jak łatwo zgadnąć, w ciągu
kilku ostatnich godzin przed przyjazdem do miasta, eskorta wagonu wcale
nie kwapiła się do prowadzenia was za potrzebą, bo i po co się brudzić.
Osłabieni śledztwem, przemarznięci na kość, nie możecie już się prawie
powstrzymać, dotyczy to zwłaszcza kobiet. No to co? Konia trzeba
zatrzymać, żeby mógł sobie ulżyć, pies ma prawo podbiec do płotu, żeby
zadrzeć nogę. Ale z was przecież ludzie, możecie więc robić to w marszu,
kogo’ mamy się krępować w naszej własnej ojczyźnie? Na miejscu, w
więzieniu, zdąży wyschnąć... Wiera Korniejewa pochyliła się, żeby
poprawić but na nodze, została parę kroków w tyle – a konwojent zaraz
naszczuł na nią psa i kły wilczura wpiły jej się w pośladek nie bacząc
na to, że miała na sobie grubą odzież. Nie marudź! Tam znów jakiś Uzbek
upadł – już go walą kolbami i obcasami.
Nie szkodzi, nikt tego nie sfotografuje dla Daily Expressu i naczelnika
eskorty aż do najpóźniejszych jego lat nikt i nigdy za to nie pozwie do
sądu.
A suki też przyszły z głębi dziejów. Kareta więzienna, opisana przez
Balzaka – toż to właśnie suka. Tyle, że wlokła się wolniej i nie była
tak zatłoczona.
Co prawda, jeszcze w latach 20. aresztantów prowadzono przez miasto
pieszymi kolumnami. Zdarzało się to nawet w Leningradzie (tamowali
czasem ruch na skrzyżowaniach). „Doigraliście się, złodzieje?” –
pokrzykiwano na więźniów z trotuarów. Nikt jeszcze nie znał wtedy
wielkiego projektu kanalizacji...).
Ale – wielce wrażliwy na postęp techniki – Archipelag w porę przejął i
zastosował wynalazek karetki samochodowej, zwanej pieszczotliwie suczką.
Na brukowanych kocimi łbami jezdniach naszych ulic pierwsze suki
pojawiły sięjednoczesnie z pierwszymi ciężarówkami. Resory miały marne,
trzęsło w nich jak się patrzy, więźniowie jednak też nic byli z
kryształu. Sprawa szczelności była jednak już wtedy, w 1927 roku,
postawiona na dobrym poziomie: ani jednej szczelinki, więc – przy braku
oświetlenia – nie sposób było ani odetchnąć, ani zobaczyć czegokolwiek.
I już wtedy ładowano ludzi do karetek na stojąco i do pełna. Nic dlatego
by ktoś specjalnie tak zaplanował, tylko po prostu zawsze brak było
środków transportu.
Przez wiele lat. były to wozy stalowoszare, otwarcie więzienne. Ale po
wojnie ktoś w stolicy poszedł po rozum do głowy – i zaczęto z wierzchu
pokrywać je wesołymi kolorami oraz ozdabiać napisami: „Chleb”
(więźniowie istotnie byli chlebem budownictwa), „Mięso” (powinni byli
raczej dać napis „Kości”), albo nawet „Pijcie sowieckiego szampana”.
Karetka może być od wewnątrz zupełnie pustym, pancernym pudłem. Może
mieć ławki dookoła ścian. To nie jest żadna wygoda, to pogarsza sprawę,
bo upychają zawsze tylu, ilu mieści się na stojąco, tak że walą się na
ciebie jak bagaż, jak toboły. Suki mogą mieć z tyłu boks – wąską,
stalową, jednoosobową szafkę. Mogą też być całe podzielone na boksy:
rząd jednakowych, pojedynczych szafek z prawej i z lewej strony;
zamykają się one jak cele, środkowy korytarzyk służy dla klawisza.
Tak zawiłej konstrukcji, przypominającej ul pszczeli, nie sposób sobie
wyobrazić z zewnątrz, patrząc na uśmiechniętą dzieweczkę z pucharem:
„Pijcie sowiecki szampan”.
Do suki wpędzają cię przy wtórze tych samych ponagleń, wykrzykiwanych ze
wszystkich stron: „Dalej! Szybciej! Prędzej!”, abyś nie miał czasu nawet
rozejrzeć się i pomyśleć o ucieczce; upychają cię siłą, żebyś musiał
uwięznąć w wąskich drzwiach, żebyś musiał huknąć łbem o framugę.
Zatrzaskują z trudem tylne drzwi stalowe – i dalej w drogę!
Rzecz jasna, jazda suką rzadko ciągnie się godzinami, najczęściej 20, 30
minut. Ale tak człowiekiem rzuca, tak roztrzęsie mu gnaty, tak mu żebra
ściśnie przez te pół godziny, tak łeb zegnie, jeśli kto wysoki, że
wagon–zak wyda mu się chyba szczytem wygody.
Nadto suka – to okazja do nowych układów ludzkich, nowych spotkań, z
których najbardziej wbijają się w pamięć – oczywiście, spotkania z
knajakami. Być może nie zdarzyło ci się jeszcze jechać z nimi w tym
samym przedziale, może los nie kazał ci na etapie dzielić z nimi celi –
ale tu jesteś zdany na ich łaskę.
Czasem tak ciasno bywa, że nawet knajakom nieporęcznie jest grabić.
Cudze ciała i bagaż ściskają twoje kończyny jak dyby. Tylko na wybojach,
kiedy wóz tak skacze, że patrochy w człowieku się przewracają, można
ruszyć ręką albo nogą.
Czasem zaś, gdy jest nieco luźniej, szemrani zdążą w ciągu pół godziny
spenetrować zawartość wszystkich tobołków, zabrać sobie wszystkie zapasy
tłuszczów i co najlepsze rzeczy. Wdać się z nimi w bójkę nie pozwolą ci
tchorzowskie i nader racjonalne skrupuły (ty też zaczynasz juz szczypta
po szczypcie tracić swoją duszę nieśmiertelną, wciąż sobie powtarzając,
że najgroźniejsi wrogowie i najgorsze przejścia dopiero cię czekają,
więc trzeba dla nich się oszczędzać). Może nawet podniesiesz w obronie
rękę i wsadzą ci nóż między żebra (śledztwa nie będzie, jeśli zaś
będzie, to szemranym nic nie grozi: trochę tylko dłużej potrzymają w
tranzytowym, nie poślą do dalekiego obozu. Trudno i darmo, ale w sporze
między elementami socjalnie bliskimi, a socjalnie obcymi, państwo nie
może ujmować się za te ostatnie).
Pułkownik w stanie spoczynku, Dunin, jeden z szefów ligi obrony
przeciwlotniczej, siedząc w celi butyrskiej w 1946 roku opowiadał, jak w
jego obecności, w dniu kobiet, to jest ósmego marca, w suce jadącej z
sądów grodzkich do więzienia na Tagance – szemrani po kolei zgwałcili
panienkę (a nikt nawet się nie odezwał). Panienka ta, tego samego dnia,
przyodziawszy się, jak mogła najlepiej, przyszła do sądu, aby odpowiadać
z wolnej stopy (sądzona była za samowolne porzucenie pracy – zresztą
wszystko było skutkiem nikczemnej intrygi jej naczelnika, który mścił
się, bo nie chciała z nim spać; miała zresztą narzeczonego). Pół godziny
przed wejściem do karetki panienka dostała 5 lat na podstawie Ustawy
Specjalnej, następnie wepchnięto ją do suki i oto teraz, gdzieś na ulicy
Sadowej („Pijcie sowieckiego szampana!”) przekształcono ją w obozową
prostytutkę. Czy wystarczy powtarzać, że to robota knajaków? A może
strażników też? A może również tego jej naczelnika?
Knajackie czułości! – zgwałconą dziewczynę knajacy jeszcze obrabowali:
zdarli z niej bluzkę, ładne pantofelki, którymi chciała olśnić sędziów,
dali rzeczy konwojentom, ci zatrzymali wóz, skoczyli po wódkę, podali ją
zleceniodawcom i knajacy jeszcze popili sobie tęgo na rachunek ofiary.
Gdy przyjechali w końcu na Tagankę, dziewczyna, zanosząc się od łkań,
złożyła skargę. Oficer wysłuchał jej, ziewnął i oznajmił:
– Państwo nie jest w stanie transportować każdego oddzielnie. Takich
możliwości jeszcze nie mamy.
Tak, karetki – to „wąskie gardło” gospodarki Archipelagu. Jeśli w
wagonach nie ma możności separowania politycznych od kryminalnych – to
suki nie dają możliwości separacji obu płci. I jak w tych warunkach,
między jednym więzieniem a drugim, knajacy nie mają spróbować „pełni
życia”?
No, ale gdyby nie było knajaków, to trzeba by wspomnieć dobrym słowem te
karetki za owe krótkie spotkania z kobietami! Gdzieżjeszcze, jeśli nie
tu, można w życiu więziennym zobaczyć je, usłyszeć je, dotknąć się ich?
Pewnego razu, w 1950 roku, wieziono nas z Butyrek na dworzec. Było luźno
– czternastu ludzi w suce z ławkami. Miejsc siedzących starczyło dla
wszystkich – i nagle, na ostatku, wepchnięto do wozu samotną kobietę.
Usiadła koło samych tylnych drzwi, z początku bojaźliwie – 14 chłopa w
jednym ciemnym pudle, toż tu nie ma mowy o obronie. Ale po kilku słowach
było już jasne, że tu sami swoi, Pięćdziesiątka Ósemka.
Wymieniła swoje nazwisko: Riepinowa, żona pułkownika, poszła za kraty w
ślad za nim. I nagle jakiś małomówny wojskowy, tak młody i szczupły, że
mógłby najwyżej być lejtnantem, zapytał: „Przepraszam, czy nie siedziała
pani z Antoniną Iwanową?” – „Jak to? To pan jest jej mężem? Oleg?” –
„Podpułkownik Iwanów??... Z Akademii imienia Frunze?” – „Tak!”.
Cóż to było za „tak!” – wydobywało się ze ściśniętej krtani i więcej w
nim było lęku przed PEWNOŚCIĄ niż radości. Usiadł teraz obok niej. Przez
dwa malutkie, okratowane okienka w tylnych drzwiach – przenikały płynne,
przejrzyste cienie letniego zmierzchu i przy każdej zmianie kierunku
przesuwały się, przesuwały po twarzach tej kobiety i podpułkownika.
„Siedziałam z nią w śledztwie, cztery miesiące w tej samej celi”. –
„Gdzie jest teraz?” – „Cały czas żyła tylko myślami o panu! Bała się
tylko o pana! O siebie wcale. Z początku, żeby pana nie aresztowano.
Później, żeby dostał pan wyrok jak najlżejszy”. – „Ale co się z nią
teraz dzieje?”. – „Wciąż nie mogła sobie darować, że to przez nią pana
zabrali. Tak jej było ciężko!”. – „Ale gdzie jest teraz?!”. – „Niech się
pan tylko nie lęka”. – Kobieta położyła mu rękę na piersi, jak komuś już
bliskiemu. – „Nie wytrzymała tego napięcia. Zabranoją z naszej celi. Ona
jest troszkę... no... pomieszana... Rozumie pan?...”.
A mała łupinka obita stalową blachą płynie tak spokojnie w
sześciopasmowym ordynku aut, grzecznie staje przed światłami, błyska
sobie kierunkowskazami!
Z tym Olegiem Iwanowem poznaliśmy się dopiero przed chwilą w Butyrkach.
Spędzono nas do boksu dla odjeżdżających i przyniesiono z depozytu
rzeczy. Wywołano do odbioru jednocześnie mnie i jego. Za progiem boksu,
na korytarzu, strażniczka w szarym kitlu, rozgrzebując zawartość jego
walizki, wytrząsnęła na ziemię pojedynczy złoty epolet, który nie
wiadomo jak się uchował. Nawet go nie zauważyła i nastąpiła obcasem na
jego dwie duże gwiazdy.
Deptała naramiennik butem, jak w scenie filmowej.
Zwróciłem mu na to uwagę: „Spójrzcie tylko, towarzyszu podpułkowniku!”.
Iwanów pociemniał na twarzy. Wciąż jeszcze coś znaczyło dla niego
pojęcie nienagannej służby.
Teraz znowu – z tą żoną.
Wszystko to musiał przeżyć w ciągu jakiejś godziny.
II
PORTY ARCHIPELAGU
Rozłóżcie na dużym stole wielką mapę naszej ojczyzny. Postawiajcie
czarne, grube kropki na wszystkich miastach okręgowych, wszystkich
węzłach kolejowych, wszystkich miejscach przeładunku, gdzie kończą się
tory, a zaczyna rzeka, albo gdzie rzeka zmienia kierunek i zaczynają się
piesze trakty. Co to? Czy tak upstrzyły mapęjakies muchy gnojowe? A to
właśnie majestatyczny obraz portów Archipelagu.
Nie są to co prawda, te feeryczne porty tak kusząco opisane przez
Aleksandra Grina – porty, gdzie pije się w tawernach rum i smali się
cholewki do miejscowych piękności. Ponadto – nie ma tu ciepłego,
lazurowego morza (wody do kąpieli dają tu po litrze na głowę, a żeby
mycie szło łatwiej – cztery litry na cztery głowy do jednej miski,
możecie myć się razem!). Ale całej pozostałej romantyki portowej –
brudu, insektów, wyzwisk, oszustw, pomieszania języków i mordobicia –
jest tu powyżej’ uszu.
Mało który zek nie poznał trzech–pięciu tranzytowych więzień,
zborniaków, wielu zna dobrze nawet dziesięć, prawdziwi zaś synowie
GUŁagu bez trudu wyliczyć mogą pół setki. Tylko, że łatwo je pomylić, bo
mają tyle podobieństw: tępa eskorta; bezładne apele według rodzaju
spraw; długie wyczekiwanie na słonecznym skwarze albo na jesiennej
szarudze; długie k i p i s z e z rozbieranką; fryzjerskie zabiegi, po
których człowiek jest jeszcze brudniejszy; wyziębłe, oślizgłe łaźnie;
cuchnące wychodki; zatęchłe korytarze; zawsze ciasne i duszne, prawie
zawsze ciemne i wilgotne cele; rozparzone ludzkie mięso z obu twoich
boków, na ziemi albo na narach; skośne podgłówki z desek! nawilgły
rozpaćkany chleb; salamacha – jakby z badyli, moczonych na paszę dla
bydła.
Kto zaś ma dobrą pamięć, zdolną do trwałej segregacji wspomnień – ten
teraz nie musi wcale rozjeżdżać po kraju, ma w głowie całą geografię
usystematyzowaną, podzieloną na etapy więzienne. Nowosybirsk? Znam.
Byłem tam. Porządne takie baraki stawiane na zrąb z grubych bali.
Irkuck? To tam, gdzie okna kilka razy po kolei zamurowywano, widać jakie
duże były za cara, a jakie małe szparki teraz zostawiono – każdą warstwę
cegieł znać. Wołogda? A tak, stary budynek z basztami. Klozety w jednym
pionie, drewniane podłogi dawno przegniły i z górnych pięter wszystko
ścieka na dolne. Usmań? A jakże. Zawszona, śmierdząca ciupa, stare
budownictwo, sklepione sufity. Potrafią tam tylu ludzi napchać, że nie
chce się wierzyć: kiedy zaczynają wyprowadzać na etap, to nie do
pojęcia, że wszyscy się mie-ścili, ogon na pół miasta.
Takiego znawcy nie próbujcie skrzywdzić twierdzeniem, że znane jest warn
miasto, gdzie nie ma zborniak a. Zaraz warn dowiedzie, że takich miast
nie ma. I będzie miał rację. Salsk? Toż tam tranzytowych trzymają w
śledczym więzieniu razem z miejscowymi aresztantami. To samo w każdym
mieście rejonowym, wszędzie więc są punkty tranzytowe. W Soll–Ilecku? To
też etap. W Rybińsku? A więzienie nr 2, dawny klasztor? Och, jaki tam
spokój, jak miła pustka na brukowanych dziedzińcach, omszałe, stare
płyty, a w łaźni – drewniane, czyste ceberki. Czyta? Więzienie nr 1.
Nauszki? Więzienia tam nie ma, ale jest obóz tranzytowy, więc wszystko
jedno. W Torżku? A na górze, też w starym klasztorze.
Ależ zrozum, kochany, że nie ma miasta bez zborniak a! Przecież sądy
czynne są wszędzie! Więc jak posyłać ludzi do obozu? Drogą powietrzną?
Oczywiście – etap etapowi nierówny. Ale gdzie lepiej, gdzie gorzej, to
spory daremne. Zbierze się czasem trzech–czterech zeków i każdy chwali
„swoje”.
– Chociaż Iwanowski zborniak nie taki już znowu sławny, ale zapytaj tyko
tych, co tam siedzieli zimą z 37. na 38.! Więzienie NIE BYŁO OGRZEWANE –
jednak ludzie nie tylko nie marzli, ale na górnych narach leżeli całkiem
rozebrani. Wybili wszystkie szyby w oknach, żeby się tylko nie udusić. W
21. celi, zamiast przepisowych 20 łóżek, siedziało TRZYSTU DWUDZIESTU
TRZECH! Pod narami zebrała się woda, nakładziono więc desek i ludzie
leżeli na tych deskach. A z wybitych okien dmuchało mrozem prosto na
nich. I w ogóle, pod tymi narami panowała noc polarna: ani promyka, całe
światło zasłaniali ci, którzy leżeli na narach i stali między narami.
Nie było wolnego przejścia do kibla, trzeba było pełznąć wzdłuż krawędzi
nar. Żreć dawali nie każdemu oddzielnie, tylko od razu na dziesięciu.
Jeżeli komuś z tej dziesiątki się zemrze – to go wepchną pod nary i
dopóty trzymają, dopóki smród pozwala. I przez ten czas pobierają jego
porcję. To by wszystko można jeszcze wytrzymać, ale klawisze biegają jak
koty z pęcherzem od celi do celi. Ledwo człowiek znajdzie sobie miejsce,
a już wrzeszczą – „Zabierać się! do innej celi!”. I znów trzeba walczyć
o miejsce. A skąd takie przepełnienie? Przez trzy miesiące nie puszczali
do łaźni, wszy się rozmnożyły, przez te wszy – wrzody na nogach i na
dodatek tyfus. A przez ten tyfus zarządzono kwarantannę i transportów
cztery miesiące nie wysyłano.
– Moi drodzy, nie o jakieś tam Iwanowo chodzi, tylko zależyjaki to był
rok. W 37. i w 38. już nie tylko zeki – ale kamienie na etapach jęczały.
Irkuckie tranzytowe – też niczym osobliwym się nie wyróżnia, a tymczasem
w 38. lekarze nie ośmielali się zajrzeć do celi. Szli korytarzem, a
klucznik krzyczał koło każdych drzwi: „Kto zemdlał – niech wychodzi!”.
– W 37. – moi drodzy – wszystko toto ciągnęło przez całą Syberię aż na
Kołymę. Naprzód trzeba było dotrzeć nad morze Ochockie albo do
Władywostoku. Parowce na Kołymę mogły zabierać tylko 30.000 miesięcznie
– a z Moskwy wieźli i wieźli bez liku. Zebrało się więc nie mniej niż
100.000. Rozumiesz?
– A kto ich liczył?
– Kto miał liczyć, ten liczył.
– Jeżeli chodzi o tranzytowe we Władywostoku, to w lutym 37. było tam
nie więcej niż 40.000!
– Ale jak tam wpadłeś, to już na kilka miesięcy, Pluskwy łaziły po
narach jak szarańcza! Wody – pół kubka dziennie: nie ma wody, nie ma
ludzi do wożenia! Cała żona pełna była Koreańczyków – i wszyscy wymarli
na dyzenterię, wszyscy! Z naszej żony co rano wynoszono setkę trupów.
Jak budowano kostnicę, to pozaprzęgano zeków do wozów i tylko tak udało
się przywieźćkamienie. Dzisiaj ty wozisz, jutro powiozą ciebie..A
jesienią – też się zaczął tyfus plamisty, jak w zegarku. U nas też tak
było: jak się komu zmarło, to dalej go u siebie trzymamy, póki się nie
zaśmierdnie – i jego porcja dalej leci. Lekarstw – ani śladu. Wyłazimy z
baraków – dajcie lekarstwa; a z wieżyczek – już strzelają. Później
chorych na tyfus zabrano do osobnego baraku. Nie zdążyli tam poprzenosić
wszystkich, ale też mało kto stamtąd wyszedł. Nary są tam piętrowe, ten
co na górnych leży i gorączkuje – nie może prze-cież zejść za potrzebą –
więc leje na tego dolnego! Leżało tam jakieś półtora tysiąca.
Sanita-riuszami byli knajacy, wyrywali trupom złote zęby. Ale z żywymi
też nie robili sobie cere-gieli...
– Nic, tylko ten 37. i 37.! A 49. w zatoce Wanino, w piątej żonie – nie
łaska? 35.000! Kilka miesięcy pod rząd! – też ich nie dążyli wysyłać na
Kołymę. Przy tym co noc, z baraku do baraku, z jednej żony do drugiej –
wciąż ludzi przerzucali, nie wiadomo po co. Jak u faszystów: gwizdki!
wrzaski!: „Wychodzić! Już was nie ma!” I wszystko biegiem! wyłącznie
biegiem! Chleb pobierano setkami – więc biegiem! po sałamachę – biegiem!
a nie było żadnych naczyń! Tę bryję możesz brać, jak ci wygodniej – w
połę kurtki albo dłonie nadstaw! Wodę przywożono cysternami, nie było do
czego nalewać, więc leją szlauchem i kto nadstawi usta – ten się napił.
Koło cysterny zaczyna się bójka – zaraz strzelają z wieżyczek. No –
zupełnie jak u faszystów. Przyjechał generał–major Dieriewianko,
naczelnik USWITŁa1; z tłumu wyrwał się i stanął przed nim lotnik,
oficer, rozerwał bluzę na piersiach:,.Dano mi osiem orderów bojowych!
Kto dał warn prawo strzelać na oślep w żonę?”. Dieriewianko odpowiada:
„Strzelaliśmy i będziemy strzelać tak długo, jak długo nie nauczycie się
odpowiedniego zachowania2.
– Nie, moi drodzy, to wszystko jeszcze nic nadzwyczajnego. Prawdziwy
zborniak to – Kirowski! Weźmy jakiś rok wcale nie nadzwyczajny,
powiedzmy 48. – w Kirowskim więzieniu wpiychali ludzi do celi dwaj
klucznicy butami i dopiero wtedy mogli drzwi zamknąć. Na trzypiętrowych
narach, we wrześniu (a Wiatka* – nie leży wcale nad morzem Czarnym),
mimo to wszyscy siedzieli na golasa, bo gorąco – i dlatego siedzieli, że
nie było miejsca na leżenie: jeden szereg usadowił się w głowach nar,
drugi – w nogach. Również w przejściu na podłodze siedziano w dwa rzędy,
a między nimi trzeci rząd jeszcze stał; po jakimś czasie następowała
zmiana. Tobołki trzymali w ręku albo na kolanach, nie było gdzie
położyć. Tylko knajacy, na przysługujących im miejscach, drugie nary od
okna, wylegiwali się wygodnie. Pluskiew było tyle, że gryzły nawet we
dnie, spadając prosto na łeb z sufitu. To wszystko trzeba było znosić
tydzień, czasem miesiąc.
1 USWITŁ – zarząd pólnocno–wschodnich (to znaczy kolymskich) obozów.
2 Ahoj! Panowie z ”Trybunału Bertranda Russella” sądzącego zbrodniarzy
wojennych! Czemuż, ach czemuż nie korzystacie z tych materiałów? Czy nie
są zgodne z waszym profilem?
* Dawna nazwa miasta Kirów.
Chciałbym tu dodać coś od siebie i opowiedzieć o Krasnej Presni3 z
sierpnia 45. roku, roku Zwycięstwa, ale aż mi nie sporo: jednak w nocy
mogliśmy jakoś nogi’rozprostować, pluskwy zaś były przeciętnej
zjadliwości. Przez całą noc, w świetle jaskrawych lamp kąsały nas –
gołych i spoconych – muchy, ale to się przecież nie liczy i wstyd byłoby
tym się chwalić. Oblewaliśmy się potem przy każdym ruchu. Po jedzeniu po
prostu z nas kapało. W celi, niewiele większej od zwykłego pokoju
mieszkalnego, siedziało stu ludzi, taki tłok, że nie było gdzie nogi
postawić. Dwa malutkie okienka osłonięte były kagańcami ze spawanej
blachy. Okna wychodziły na południe, więc nie tylko nie było przewiewu,
lecz kagańce nagrzewały się od słońca, aż buchał żar do celi.
Chaos we wszystkich więzieniach tranzytowych, wszystkie rozmowy o nich
też są chaotyczne – i takie samo wrażenie na pewno sprawiać będzie ten
rozdział: człowiek nie wie o czym mówić najpierw, od czego zacząć. Im
więcej zaś ludzi zbiera się w zborniakach, tym bałagan większy, sytuacja
nieznośna dla więźniów, nieznośna dla GUŁagu – a tymczasem tkwią tu
ludzie miesiącami. Takie więzienie staje się istną fabryką: porcje
chleba przenosić trzeba stertami na murarskich noszach, jakby to były
cegły. I sałamachę gorącą roznosi się w sześciowiadrowych, drewnianych
bekach, przesuwając łom przez oba ucha.
Kotłasski zborniak krył w sobie najwięcej napięć, a zarazem, najmniej w
nim było fałszu. Napięcia brały się stąd, że z tego Więzienia prowadziły
drogi na całą daleką północ i północny wschód europejskiej Rosji. Fałszu
było mało, bo Kotłass leży już w samym środku Archipelagu i nie trzeba
tutaj się krępować. Był to po prostu kawał gruntu, rozgrodzony murami na
klatki. Wszystkie klatki zamykały się szczelnie. Chociaż przewinęło się
przez Kotłass mnóstwo chłopów, kiedy ich zesłano w 30. (wolno
przypuszczać, że siedzieli tu bez żadnego dachu nad głową, tylko że
teraz nie ma już nikogo, kto mógłby to potwierdzić), jed-nakże nawet w
38. wcale nie wszyscy mogli się pomieścić w nędznych, parterowych
baraczkach z karłowatej sosny, krytych... brezentem. Walił jesienny,
mokry śnieg, chwytały już mrozy, a ludzie tkwili tu po prostu na gołej
ziemi, pod gołym niebem. Co prawda, nie pozwalano im drętwieć w
bezruchu, cały czas ich liczono, podtrzymywano na duchu sprawdzaniem
obecności (bywało tam po 20.000 osób jednocześnie),
‘ To więzienie, noszące sławną w dziejach rewolucji nazwę, słabo jest
znane mieszkańcom Moskwy, nie jest zwiedzane przez żadne wycieczki. Bo i
jakie wycieczki, kiedy zakład FUNKCJONUJE! A można nigdzie nie jeździć,
wszystko tu jest na miejscu – od szosy Nowochoroszewskiej tylko parę
kroków wzdłuż obwodnicy. albo nagłymi nocnymi rewizjami. – Później w
niektórych z tych klatek rozbito namioty, w innych – wznoszono drewniane
piętrowe baraki, ale dla rozsądnego zmniejszenia kosztów budowy – nie
kładziono pował i podłóg, tylko od razu konstruowano sześciopiętrowe
nary z pionowymi drabinkami z boku. Więźniowie w ostatnim stadium
wycieńczenia musieli się po nich wspinać, jak majtkowie (urządzenie to
bardziej byłoby na miejscu nie w porcie, lecz na statku). – Zimą w roku
1944/45, kiedy wszyscy więźniowie mieli już dach nad głową a było ich
tylko 7.500, umierało dziennie po 50 osób i nosze, kursujące między
barakami a kostnicą, cały czas były w ruchu. (Powie ktoś, że to jeszcze
całkiem znośnie – skoro umiera dziennie mniej niż 1%, i że w tym stanie
rzeczy człowiek może pociągnąć prawie pięć miesięcy. Owszem, ale
przecież główna kośba, ta przy robotach w obozie – też się tu jeszcze
nie zaczęła. Ten ubytek dwóch trzecich procentu dziennie jest to czysty
odpad przy składowaniu i nie w każdym magazynie ziemiopłodów z tym by
się pogodzono).
Im dalej się człowiek zapędzi w głąb Archipelagu, tym bardziej bije w
oczy, że drewniane przystanie zajmują miejsce betonowych portów.
K a r a b a s, obóz tranzytowy pod Karaganda, nazwa którego stała I się
już przysłowiowa, w ciągu kilku lat gościł ponad pół miliona ludzi
(Jurij Karbe już w 1942 roku został tam zarejestrowany wśród 433 tysiąca
więźniów). Obóz tranzytowy składał się z glinianych, niskich baraków,
zamiast podłogi mających klepisko. Codzienna rozrywka polegała na tym,
że wszystkich wypędzano na dwór razem z rzeczami, przez ten zaś czas
malarze bielili podłogi i nawet rysowali na nich dywaniki, wieczorem zaś
więźniowie kładli się na ziemi i własnymi bokami ścierali zarówno wapno,
jak owe dywaniki4.
Punkt etapowy w Kniaż–Pogoście (63 stopień szerokości północnej) f
składał się cały z szałasów, stojących na mokradle. Szkielet z żerdzi
pokryty był dziurawym brezentem, nie sięgającym ziemi. Wewnątrz każdego
szałasu stały podwójne nary z takich samych żerdzi, ze źle obciętymi
sękami (przejście między nimi również wyłożone było żerdkami). We dnie
spod tych żerdek występowało z chlupotem płynne błoto, w nocy zaś
zamarzało. W rozmaitych punktach żony porobiono pomosty z żerdzi nad
grząskimi miejscami i ludzie, chwiejący się już z osłabie–
4 Karabas miał ze wszystkich punktów tranzytowych najwięcej danych, aby
stać się kiedyś muzeum, ale niestety – już nie istnieje: na jego miejscu
wznosi się fabryka wyrobów żelazobetonowych. nia, to tu, to ówdzie
wpadali w wodę i bagno. W 38. roku w Kniaż–Pogoście zawsze dawano jeść
jedno i to samo: zacierkę z pośladu i rybich ości. Było to wygodne,
ponieważ na punkcie przesyłkowym nie było misek, kubków ani łyżek, sami
zaś więźniowie tym bardziej ich nie mieli. Spędzano ich więc po
dziesięciu do kotła i nakładano tę zacierkę czerpakami do czapek,
furażek albo na podstawioną połę.
W punkcie tranzytowym^Wo^wozdi.aa.(kilka kilometrów od miejscowości
Ust’–Wym’), gdzie siedziało jednocześnie 5 tysięcy zeków (kto wiedział
coś o Wogwozdinie do tej chwili? ilejeszcze było takich nikomu nie
znanych punktów? pomnóżcie to „x” przez 5 tysię-cy!) – w Wogwozdinie
więc gotowano rzadkie zupki – ale misek też było brak. Znaleźli jednak
wyjście (bogdaj to nasza wynalazczość!) – i tę bałandę dawali ludziom w
ŁAZIEBNYCH CEBRACH, na dziesięciu naraz, zmuszając ich do chłeptania na
wyścigi. Zresztą w Kotłasie też tak bywało.
Co prawda, to prawda: w Wogwozdinie nikt nie siedział dłużej niż rok.
(Koło roku – owszem, jeżeli było mu już trzy ćwierci do śmierci i żaden
obóz przyjąć go nie chciał).
Literacka fantazja wydaje się uboga w porównaniu z prozą życia
Archipelagu. Gdy literat chce napisać o więzieniu coś najbardziej
zjadliwego i demaskatorskiego – to zawsze kończy się na wytykaniu k i b1
a. Kibel! – Stał się on już w literaturze symbolem więzienia, symbolem
upokorzenia i smrodu. O, lekkomyślni ludzie! Bo to kibel jest dla
więźnia złem? Jest to jeszcze najmiłosierniejszy z pomysłów więziennej
władzy. Zgroza zaczyna się przecież dopiero wtedy, kiedy kibla w celi
NIE MA.
W 37. roku, w niektórych syberyjskich więzieniach nie było kiblów, bo
ich zabrakło! Nie przygotowano zawczasu odpowiedniej ilości, syberyjski
przemysł nie potrafił się dostosować do rozmachu więziennej
działalności. Dla nowo powstałych cel nie starczyło w magazynach kiblów.
W starych celach kible były, ale antycznego typu, malutkie. I teraz
rozsądek kazał je wynieść, ponieważ dla nowych kontyngentów i tak by nie
wystarczyły. Tak więc, jeżeli więzienie w Minusińsku (Włodzimierz Iljicz
nigdy w nim nie siedział, bo jadąc na zesłanie był na wolnej stopie)
miało pojemność obliczoną na 500 więźniów, teraz zaś umieszczono w nim
10 tysięcy – to znaczy, że również każdy kibel powinien powiększyć się
20 razy! Ale wcale się nie powiększył...
Nasze rosyjskie pióra piszą tylko grubą krechą, przeżyć mamy co
niemiara, nie opisano zaś i nie nazwano dotąd prawie niczego. Ale dla I
autorów zachodnich, z ich zamiłowaniem do oglądania przez lupę każdej
molekuły życia, do wstrząsania aptecznej probówki i oglądania jej! pod
światło, to przecież epopea, to 10 nowych tomów Poszukiwania straconego
czasu: móc zrelacjonować stan ludzkiej duszy, kiedy w celi ilość
więźniów zwiększa się dwudziestokrotnie, a kibla nie ma i za potrzebą
wyprowadzają tylko raz na dobę! Oczywiście jest tu wiele elementów
rzeczowych, o których nie mają pojęcia: nie domyślaliby się, że można
oddawać mocz do brezentowego kaptura własnego płaszcza i zupełnie nie
zrozumieliby rady sąsiada, żeby nasikać do buta! – a tymczasem jest to
rada pełna wielkiej mądrości i bynajmniej nie prowadzi ani do
zniszczenia buta, ani do zamiany go w nocnik. Znaczy to, że długi but
trzeba zdjąć, obrócić podeszwą do góry, teraz dopiero od–j winąć jego
cholewę na zewnątrz i oto macie potrzebne warn koliste naczynie
odpowiedniej pojemności! Jakimi za to subtelnościami psychologicznymi
mogliby zachodni pisarze wzbogacić swoją literaturę (bez ryzyka banalnej
imitacji dawnych mistrzów), gdyby tylko znali regulamin wyżej
wspomnianego minusińskiego więzienia: jedna miska do jedzenia przypada
na czterech więźniów, a wody do picia dają raz na dzień po kubku (kubki
za to są). I oto jeden z tych czworga wykorzystał wspólną miskę, aby
sprawić sobie ulgę, bo tak go sparło, ale przed obiadem odmówił oddania
swojego zapasu wody dla umycia tejże miski. Co za konflikt! Jakie
starcie temperamentów wszystkich czterech typów! jakie niuanse! (I tu
nie żartuję. Właśnie przy takich okazjach ukazuje się dno ludzkiej
osobowości. Tylko że rosyjskie pióro nie ma chęci na takie opisy, a
rosyjskie oko nie ma czasu, aby je czytać. Nie żartuję, bowiem tylko
lekarz powiedzieć potrafi – jak parę miesięcy w takiej celi potrafi
zniszczyć zdrowie człowiekowi na całą resztę życia, choćby go nawet nie
rozstrzelano za czasów Jeżowa i zrehabilitowano za czasów Chruszczowa).
No proszę, a myśmy sobie wyobrażali, że w porcie odpoczniemy i
rozprostujemy kości! Ściśnięci i skuleni przez kilka dni i nocy w
przedziale – marzyliśmy o zborniaku! Tu dopiero odetchniemy szerzej,
rozprostujemy grzbiety. Tu będziemy nareszcie spokojnie chodzić do
wychodka. Tu się nareszcie napijemy i wody i wrzątku. Tu nie każą nam
już płacić eskorcie naszymi ciuchami za nasz własny chleb. Tu zjemy
sobie coś gorącego. I nareszcie – zaprowadzą nas do łaźni, otokniemy
się, ochluśniemy się ciepłą wodą, przestaniemy się drapać. Boki nam
poobijało w karetce, rzucało nami od ściany do ściany i wrzeszczano na
nas: „Brać się pod ręce!”, „Brać się za pięty!”, ale myśmy dodawali
sobie kurażu: to nic, to nic, niedługo już etap! Już, już go widać...
I jeżeli nawet coś z tych naszych marzeń się ziści, to i tak będzie
jakoś splugawione.
Co czeka człowieka w łaźni? Tego nigdy nie można przewidzieć. Ni z tego,
ni z owego – zaczynają strzyc kobiety do gołej skóry (Krasnaja Presnia,
1950 rok, listopad). Albo nas, całą czeredę nagich mężczyzn oddają w
ręce brygady, złożonej wyłącznie z fryzjerek. W Wołogdzie, w parowej
łaźni, dorodna ciocia Motia krzyczy: „Stawać szeregiem, chłopaki!”. I
wszystkich po kolei traktuje parą ze szlaucha. A w irkuckim więzieniu
przesyłkowym powstał spór – czy bardziej naturalne jest, aby cała
obsługa łaźni była męska i żeby chłop nawet kobiety pędzlował sanitarnym
wiechciem między nogami. Albo w nowosybirskim tranzytowym – zimą, w
nieogrzewanej umywalni z kranów cieknie tylko zimna woda; więźniowie
decydują się na wezwanie kogoś z administracji; przychodzi jakiś
kapitan, podstawia bez ceregieli rękę pod kran i powiada: „A ja mówię,
że woda jest gorąca, zrozumiano?!”. Już nudne jest powtarzanie, że
zdarzają się łaźnie zupełnie bez wody; że z komory dezynfekcyjnej rzeczy
wracają spalone; że po kąpieli każą człowiekowi biec boso i na golasa po
śniegu po odbiór odzieży (kontrwywiad Drugiego Frontu Białoruskiego,
Brod-nica, 1945 rok).
Już przy pierwszych krokach w zborniaku możesz się przekonać, że tu
władzę nad tobą mają nie strażnicy, nie pagony i mundury, które mimo
wszystko przestrzegają jakichś pisanych praw. Tu panują nad wami –
prominenci. Ten ponury łaziebny, który tak wita wasz transport: „No,
prosimy do kąpiółki, panowie faszyści!”; i ten faktor z tabliczką w
ręku, który taksuje was wzrokiem i popędza; i ten wygolony instruktor z
loczkiem, który zwiniętą gazetką bije się lekko po cholewie i wciąż
zezuje na wasze tobołki; i jeszcze inni, nie znani warn bliżej
prominenci, którzy rentgenowskimi slipiami wprost przewiercają wasze
walizki – jacyż oni wszyscy do siebie podobni! I gdzie to już ich
wszystkich widzieliście w trakcie waszej krótkiej wędrówki z etapu na
etap? – nie tak może byli czyści, nie tacy schludni, ale takie same
mieli mordy, bezlitośnie uśmiechnięte?
Baaa! Toż to znowu szemrani! To ci sami knajacy, tylekroć opiewani przez
Utiosowa w jego przebojach! To ten sam Żeńka Żogol, Sierioga–Lampart i
Dimka–Krwawa Kiszka, tyle, że nie siedzą już za kratą, ochędożyli się,
przyodziali, cieszą się zaufaniem władzy i z zadęciem dbają o dyscyplinę
– teraz już naszą. Jeśli przyjrzeć się ich pyskom wnikliwiej, z pewną
dozą wyobraźni, to można nawet dojść do wniosku, że to nasza ruska krew
i kość, że byli niegdyś wiejskimi kawalerczakami, że ich ojciec zwał się
Klim, Prochor albo Gurij, że są nawet do nas zewnętrznie podobni: dwie
dziurki w nosie, tęczówki w oczach, różowy język; pomagają sobie nim
przy jedzeniu i wymawianiu niektórych rosyjskich głosek, z których
jednak formują zupełnie nowe słowa.
Każdy naczelnik więzienia tranzytowego prędzej czy później dochodzi do
wniosku, że za wszelkie prace etatowe można płacić pensję komuś z
krewnych, siedzących spokojnie w domu, albo dzielić się nią z kolegami z
administracji. Wystarczy zaś tylko gwizdnąć, aby dowolna liczba
ochotników ze środowiska s o c j a 1 n i e–b 1 i s k i c h rzuciła się
do wykonywania tej roboty, pragnąc w zamian tylko zakotwiczyć się na
etapie, nie pojechać do kopalni, do ciężkiej pracy, do tajgi. Wszyscy ci
rejestratorzy, pisarczykowie, księgowi, instruktorzy, łaziebni,
fryzjerzy, magazynierzy, kucharze, pomywacze, praczki, bieliźniarze – to
wieczni tranzytowcy; dostają formalnie tylko więzienny chleb i nazywa
się, że siedzą pod celą, całe zaś masełko do chleba już bez żadnej
pomocy ze strony zwierzchności wyłowią sobie sami ze wspólnego kotła
albo wycisną z przejezdnych zeków. Wszyscy ci tranzytowi funkcyjni mają
wszelkie podstawy do pewności, że w żadnym obozie nie będzie im lepiej.
Wpadamy w ich łapy jeszcze nie do szczętu ograbieni i oni to mają nas
ostatecznie wystrychnąć na dudków. To oni nas tu rewidują, w zastępstwie
strażników, a przed rewizją proponują nam, by oddać pieniądze do
depozytu, nawet piszą z miną całkiem serio jakieś spisy – których nigdy
już nie zobaczymy, podobnie jak pieniędzy. „Pieniądze przecież
oddaliśmy!” – „Komu” – dziwi się oficer. – „A był tu taki jeden!” – „Kto
taki?”. Inni funkcyjni nic nie wiedzą... „Po coście mu to dawali?” – „Bo
myśmy myśleli...” – „Indyk też myślał! Mniej trzeba myśleć!”. I to
wszystko. – To oni proponują nam. żeby rzeczy zostawić w łaziebnej
poczekalni: „Ależ nikt wam nic nie zabierze! Komu to w ogóle
potrzebne!”. Zostawiamy więc, przecież i tak nie można zabrać ich do
kąpieli. Wracamy: nie ma swetrów, nie ma futrzanych rękawic. „A jaki był
ten sweter?” – „Taki szary...” – „No, to znaczy, że poszedł się wybielić
do kąpieli!”. – Rzeczy zabierają nam również w uczciwy sposób: za to,
żeby wziąć walizkę na przechowanie do magazynu; za to, żeby dać
człowieka do celi, gdzie nie ma knajaków; za to, żeby szybciej posłać
nas dalej; za to, żeby mógł człowiek trochę dłużej zostać tutaj. Nie
rabują otwarcie, to cała różnica.
– „Ależ to nie szemrani! – tłumaczą nam nasi znawcy. – To są kapusie,
sukinsyny, którzy poszli na współpracę. To są wrogowie p orządnych
złodziei. A ci porządni – siedzą przecież w celach”. Ale to rozumowanie
jest jakoś zbyt trudne dla naszego króliczego rozumku. Te same tony, ten
sam tatuaż... Może istotnie są wrogami tamtych, ale nie są wcale naszymi
przyjaciółmi, w tym sęk...
Tymczasem siedzimy już na dziedzińcu pod samymi oknami cel. Na oknach
kagańce, nic nie widać, jednak dochodzi stamtąd jakiś chrapliwy, lecz
życzliwy głos, który nam radzi: „Chłopaki! Tu jest taki regulamin: przy
kipiszu zabierają wszystko, co sypkie – herbatę, tytoń. Kto ma trochę –
niech nam tu rzuci przez okno, później warn oddamy”. Co my wiemy o
życiu? Toć z nas frajery i króliki. Może naprawdę odbierają herbatę i
tytoń? Czytaliśmy w arcydziełach literatury o powszechnej solidarności
więźniarskiej, toż więzień więźnia nie oszuka! I ten sympatyczny ton –
„chłopaki!”. Więc przerzucamy im woreczki z tytoniem. Rasowi złodzieje
łapią w locie i rechoczą: „Ale durnie z tych faszystów!”.
Oto jakie hasła witają nas w zborniakach, chociaż na ścianach ich nie
widać: „Nie szukaj tu sprawiedliwości!”, „Wszystko, co masz jeszcze –
będziesz musiał oddać!”. Wszystko trzeba będzie oddać! – powiedzą ci to
strażnicy, konwojenci i knajacy. Przytłoczony jesteś swoim ciężkim jak
ołów wyrokiem, myślisz tylko o tym, aby złapać chwilę oddechu, dookoła
zaś wszyscy myślą tylko o tym, jak cię ograbić. Wszystko składa się na
to, aby jeszcze bardziej pognębić politycznego, już i tak zgnębionego i
osamotnionego. „Wszystko będzie trzeba i tak oddać...”, ponuro kiwa
głową nadzorca w Gorkowskim więzieniu tranzytowym – i Ans Bernsztejn z
uczuciem ulgi oddaje mu swój oficerski szynel – nie za bezdurno, tylko
za dwie główki cebuli. I jak tu mieć pretensję do knajaków, jeżeli
wszyscy strażnicy na Krasnej Presni paradują w chromowych butach,
których nikt im nigdy nie przydzielił? Wszystko to capnęli w celach
knajacy, żeby później opylić strażnikom. Jaką można mieć pretensję do
knajaków, jeżeli instruktor Oddziału Kulturalno–Wychowawczego obozu –
jest knajakiem, wziętym na funkcję i pisze politycznym charakterystyki
(punkt obozowy Kem–Per)? Może w rostowskim tranzytowym szukać mamy
pomocy i sprawiedliwości, skoro to pradawne gniazdo rodzinne całego
knajactwa?
Podobno w 1942 roku w tranzytowym więzieniu miasta Gorki,
aresztanci–oficerowie (Gawryłow, technik wojskowy Szczebietin),
zbuntowali się jednak, pobili złodziei i zmusili ich do uległości. Ale
takich rzeczy zawsze słucha się jak legendy: czy w jednej tylko celi tak
im dano po nosie? Czy na długo tak spokornieli? A co na to błękitne
czapki, że obce elementy biją swoich? Kiedy zaś kto inny opowiada, jak
to w Kotłassie na etapie w 40. roku krymi-naliści wyrwali pieniądze
stojącym w kolejce do kantyny politycznym, i jak ci ostatni zaczęli za
to ich lać bez litości, i jak – broniąc knajaków – wkroczyła do żony
straż z karabinami maszynowymi – tu człowiek wcale nie wątpi, to podobne
do prawdy!
Głupi nasi krewni! – uwijają się tam za murami, pożyczają pieniądze (bo
tylu pieniędzy nikt nie ma w domu), żeby posłać ci za nie jakieś rzeczy,
coś do jedzenia – za te ostatnie, wdowie grosze; ale zatrute to dary, bo
z człowieka głodnego, ale wolnego czynią pełnego niepokoju tchórza.
Człowiek sam się pozbawia tej świtającej już jasności i rodzącej się
sta-nowczości, które są jedynymi właściwościami naprawdę potrzebnymi
przed zejściem do ot-chłani. O, jak rozumna jest przypowieść o
wielbłądzie i uchu igielnym! Do królestwa niebieskiego wyzwolonego ducha
nie pozwalają ci wejść twoje szmaty. U innych pasażerów tej samej suki
też widzisz takie same tobołki. „Banda skurwieli” – już w karetce
warczeli na nas knajacy, ale było ich tylko dwóch, nas zaś pół setki i
tymczasem musieli jeszcze trzymać ręce przy sobie. Teraz natomiast już
drugą dobę trzymają nas na Presni, w celi zwanej dworcową, na brudnej
podłodze, z nogami podkurczonymi, bo tak ciasno, jednak nikt z nas nie
obserwuje tego, co się dookoła dzieje, tylko każdy myśli, jakby tu oddać
na przechowanie swój tobołek. Chociaż mamy niby prawo do oddawania
bagażu na przechowanie, ale funkcyjni ustępują w końcu tylko dlatego, że
to moskiewskie więzienie, a myśmy nie stracili jeszcze moskiewskiego
fasonu.
Co za ulga! – rzeczy już w depozycie (to znaczy, że zabiorą je nam
całkiem nie na tym etapie, tylko gdzieś dalej). Tylko te nieszczęsne
węzełki zjedzeniem musimy trzymać jeszcze w ręku. Zbyt wielu jednak jest
tutaj razem nas – nadzianych jeleni. Zaczynają nas więc przydzielać
grupkami do innych cel. W towarzystwie tego samego Walentego, z którym
razem kwitowaliśmy odbiór wyroków OSO i który z rozrzewnieniem obiecywał
sobie, że w obozie rozpocznie nowe życie – wepchnięci zostaliśmy do
jakiejś celi. Jeszcze nie była całkiem pełna: przejście było wolne i pod
narami było dużo miejsca. Według klasycznego schematu – górne nary
zajmują knajacy: starsi – pod oknami, młodsi – nieco dalej. Na dolnych
narach kłębi się nijaka, szara masa. Nikt nas nie atakuje. Nie
rozejrzawszy się dobrze, nie oceniwszy sytuacji, nie mając zresztą
doświadczenia, wpełzamy po asfaltowej podłodze pod nary – będzie tam nam
chyba dość przytulnie. Nary są niskie i rosły mężczyzna wpełzać musi pod
nie po indiańsku, czołgając się brzuchem po ziemi. Wczołgaliśmy się.
Teraz będziemy tu sobie leżeć spokojnie i spokojnie rozmawiać. Ale gdzie
tam! W niskim półmroku, z cichym szelestem, na czworakach, jak wielkie
szczury skradają się do nas ze wszystkich stron malolatki – to jeszcze
zupełne dzieci, są nawet 12–letnie, ale kodeks akceptuje również takich,
mają już za sobą proces o kradzież, a teraz przyszli tu do
złodziejskiego terminu. Napuszczono ich na nas! W milczeniu rzucają się
ze wszystkich stron i tuzinem rąk wyrywają nam i spod nas wszystko, co
jeszcze mamy. W zupełnym milczeniu, słychać tylko gniewne sapanie!
Jesteśmy w pułapce: nie możemy się podnieść ani nawet ruszyć. Nie minęła
nawet minuta, a już nam wyrwali woreczek ze słoniną, cukrem i chlebem –
i już ich nie ma, a my leżymy jak głupi. Bez walki oddaliśmy nasze
zapasy i teraz możemy nawet leżeć sobie dalej, ale to wykluczone.
Śmiesznie wierzgając nogami, wypełzamy tyłem spod nar.
Czy jestem tchórzem? Sądziłem dotychczas, że nie. Pchałem się pod bomby
w stepie bez żadnej osłony. Puszczałem się przed siebie traktem, o
którym wiadomo było, że usiany jest minami przeciwpancernymi.
Zachowywałem zimną krew, gdym wyprowadzał moją baterię z kotła i gdym
jeszcze raz tam wracał po uszkodzoną ciężarówkę. Dlaczego teraz nie
chwycę za kark jednego z tych szczurków i nie szurnę go różowym pyskiem
o czarny asfalt? Że za mały? – No, mógłbym znaleźć jakiegoś większego.
Ale nie... Na froncie podtrzymuje nas na duchu pewne nieznane innym
poczucie (być może całkiem fałszywe) – żołnierskiej wspólnoty? że jest
się na swoim miejscu? że spełnia się obowiązek? Tutaj zaś – człowiek nie
ma żadnych zadań, nie istnieje regulamin i wszystkiego trzeba się
dowiadywać po omacku.
Podnoszę się z ziemi i zwracam się do ich herszta, do p a c h a n a. Na
górnych narach, pod samym oknem leżą przed nim wszystkie zabrane nam
zapasy: szczury–małolatki ani kruszyny nie wzięły sobie, znają mores. Ta
przednia część łba, która u dwunogich nosi zwykle nazwę twarzy, u tego
pachana ukształtowana została przez naturę ręką pełną obrzydzenia i
niechęci, może zresztą to drapieżny tryb życia sprawił, że jest obwisła
i skrzywiona, o niskim czole, ozdobiona jaskiniową szramą i
nowoczesnymi, stalowymi koronkami na siekaczach. Slipkami o rozmiarach
właśnie takich, by widzieć zawsze tylko rzeczy znane i nie tracić sił na
podziwianie świata, patrzy teraz na mnie jak odyniec na jelenia, dobrze
wiedząc, że zawsze potrafi zbić mnie z nóg.
Czeka. A co ja robię? Czy skaczę na górę, żeby zdzielić tę mordę chociaż
raz pięścią, choćbym miał nawet potem rozciągnąć się bezwładnie między
narami? Niestety, nie.
Czy jestem podły? Zdawało mi się dotychczas, że nie. Ale to co teraz
najbardziej boli mnie – ograbionego, upokorzonego, to perspektywa
ponownego wpełzania na brzuchu pod nary. Więc mówię z gniewem do
pachana, że teraz, kiedy zabrał nam nasze zapasy, mógłby chociaż dać
miejsce na narach. (No, czy nie naturalny to wymóg ze strony oficera i
człowieka urodzonego w mieście?).
No i cóż? Pachan wyraża zgodę. Przecież tym samym wyrzekam się
ostatecznie mojej słoniny; a także uznaję jego władzę; a również
pokazuję, że mam wspólne z nim poglądy – on też by pozbawił miejsca
najsłabszych. Rozkazuje więc dwom neutralnym szaraczkom usunąć się z
dolnych nar pod oknem i oddać nam miejsca. Ustępują pokornie. Kładziemy
się na najlepszych miejscach. Jeszcze przez jakiś czas przeżuwamy gorycz
swoich strat (moje bryczesy nie budzą zainteresowania knajaków, mundury
– to nie dla nich, ale jeden ze złodziei już maca skraj wełnianych
spodni Walentego – wyraźnie mu się podobają). I dopiero pod wieczór
dociera do naszych uszu pełen wyrzutu szept naszych sąsiadów: jak
mogliśmy u knajaków szukać pomocy, a dwóch swoi c h zapędzić pod nary? I
dopierp tu przeszywa mnie na wskroś świadomość własnej podłości i biją
na mnie pąsy (jeszcze przez wiele lat będą biły, ile razy sobie to
przypomnę). Ci szaraczkowie na dolnych narach, to przecież moi bracia –
58–1–b, to byli jeńcy. Czy to dawno temu przysięgałem, że przełamię się
z nimi wspólnym przeznaczeniem? A teraz ich spycham pod nary? To prawda,
że oni też nie bronili nas przed knajakami – ale dlaczego by mieli
walczyć o naszą słoninę, jeśli my sami o nią wcale nie walczymy? Dość
takich walk przeżyli w niewoli, aby rozczarować się do wszelkiej
szlachetności. I jednak – żadnej krzywdy mi nie wyrządzili – a ja
wyrządziłem im krzywdę.
Tak oto trzeba sobie okrzesać boki i ryje, żeby po latach przynajmniej
przekształcić się w ludzi... Żeby stać się ludźmi...
Ale nawet dla nowicjusza, którego tu obdzierają i łupią ze skóry – ten
etap jest potrzebny, potrzebny! Dzięki niemu stopniowo oswaja się z tym,
co go czeka w obozie. Serce ludzkie nie mogłoby wytrzymać takiego
przejścia jednym skokiem. Świadomość nie potrafi zorientować się z
punktu wśród tego chaosu. Można tylko stopniowo.
Następnie – zborniak daje człowiekowi pozór kontaktu z domem. Stąd pisze
się swój pierwszy legalny list: czasem – że cię nie rozstrzelano, kiedy
indziej – o kierunku, w jakim cię wiozą, zawsze zaś są to pierwsze,
jakże odmienne od dawnych, słowa człowieka, przeoranego śledztwem. Tam,
w domu pamiętają go jeszcze takim, jakim był dawniej, ale nigdy już nie
wróci do tej postaci – i nagle ta świadomość mignie, jak błyskawica,
wśród krzywych liter listu. Krzywych, dlatego że chociaż listy z etapów
są dozwolone i na dziedzińcu wisi nawet skrzynka pocztowa, ale papieru
ani ołówka dostać nie podobna, tym bardziej zaś nie ma czym go
zaostrzyć. W końcu znajduje człowiek kawałek papieru, w który zawinięta
była przedtem machorka, albo kawałek opakowania z paczki cukru, ktoś w
celi ma ołówek i takimi oto krzywymi kulfonami pisane są dlatego te
listy, od których zależy całość albo rozkład rodziny.
Szalone kobiety czasem po otrzymaniu takiego listu nieopatrznie
puszczają się w podróż, aby znaleźć jeszcze męża na etapie, chociaż
widzenia nikt im nigdy nie da. I jedyne, co można osiągnąć, to
dorzucenie jeszcze jakichś rzeczy do ciążącego mu tobołka. Jedna z
takich kobiet dostarczyła nawet tematu rzeźbiarzowi, który chciałby
kiedyś wystawić pomnik wszystkim żonom więźniów – co więcej, wskazała
też miejsce, gdzie mógłby stanąć.
Było to w kujbyszewskim zborniaku w 1950 roku. Więzienie leżało w
zapadlinie (z której jednak widać było Żygulowski przełom Wołgi), a
zaraz nad nią, okalając ją od wschodu, ciągnęło się długie, pokryte
trawą wzgórze. Leżało poza żoną i ponad nią; jak można było osiągnąć
jego szczyt z drugiej strony – tegośmy z dołu nie mogli widzieć. Rzadko
kto zresztą na nim się pojawiał, czasem pasły się kozy i uganiały się
dzieci. Aż któregoś letniego, pochmurnego dnia, na krawędzi zbocza
zjawiła się kobieta z miasta. Spod daszka dłoni, powoli wodząc oczyma,
zaczęła rozglądać się z góry po naszej żonie. Na różnych podwórcach
odbywały o tej porze swój spacer trzy duże cele – i wśród tych trzechset
zbitych w ciżbę mrówek bez twarzy, snujących się na dnie przepaści,
chciała ona zobaczyć swojego męża! Miała może nadzieję, że serce jej
podpowie? Na pewno nie dostała widzenia i dlatego wdrapała się na ten
pagór. Na spacernikach już ją zauważono i wszyscy patrzyli w jej stronę.
W naszej zapadlinie nie było wiatru, tam na górze wiało porządnie. Wiatr
wzdymał i targał jej długą suknię, rozwiewał jej włosy i przez to jakby
stawała się widoma cała miłość i obawa, która w niej żyła.
Myślę, że pomnik takiej kobiety – właśnie tam, na wzgórzu nad
więzieniem, obrócony twarzą ku Żygulowskim Wrotom, tak, jak ona tam
stała, mógłby chociaż w części coś wyjaśnić naszym wnukom5.
‘ Przecież kiedyś musi znaleźć odbicie w pomnikach tajna i prawie już
zaprzepaszczona historia naszego Archipelagu! Ja na przykład wyobrażam
sobie często jeszcze jeden taki pomnik: gdzieś na Kolymie, na jakimś
wzgórzu – olbrzymi Stalin, takich rozmiarów, jakie sam by sobie mógł
wymarzyć – z wielometrowymi wąsami, z uśmiechem obozowego komendanta;
niechby jedną ręką szarpał cugle, a drugą – miał
Nie wiedzieć czemu, długo jej nikt nie odganiał – na pewno straży się
nie chciało, bo pod górę. Ale w końcu wdrapał się tam jeden żołnierz,
zaczął krzyczeć, wymachiwać rękoma – i przepędził tę kobietę.
Z b o r n i a k daje więźniowi perspektywę, poszerza jego pole widzenia.
Jak to powiadają – choć goło, lecz wesoło. W ciągłym tutejszym ruchu, w
tym młynie, gdzie migają dziesiątki i setki twarzy, gdzie rozmawia się i
opowiada z całą szczerością (w obozie tak nie bywa, wszędzie tam
człowiek boi się nadepnąć na mackę służby bezpieczeństwa) – możesz się
jakby odświeżyć, przewietrzyć, przetrzeć oczy i zaczynasz lepiej
rozumieć, co dzieje się z tobą, z twoim narodem, a nawet – ze światem.
Jeśli jest w twojej celi ktoś niezupełnie zwykły, to tyle ci dziwnych
różności naopowiada, jakich nigdy byś nie przeczytał.
Wchodzi nagle do celi jakiś odmieniec: wysoki, młody wojskowy, o
rzymskim profilu, z nie strzyżonymi, kędzierzawymi, płowymi włosami, w
mundurze angielskiego kroju, jakby tu przybył wprost z wybrzeży
Normandii, ot oficer armii inwazyjnej. Wchodzi z wyrazem takiej dumy,
jakby oczekiwał, że wszyscy staną przed nim na baczność. Okazało się
zaś, że po prostu nie spodziewał się, iż spotka tu przyjaciół: siedzi
już dwa lata, ale nigdy jeszcze nie był w celi ogólnej i aż do tego
więzienia tranzytowego wieziono go w sekrecie, w osobnym przedziale
stołypinki. Teraz znowu, całkiem niespodzianie, omyłkowo czy też
umyślnie, dość, że wpuszczony zosał do naszej ogólnej stajni. Obchodzi
celę dookoła, widzi oficera Wehrmachtu w niemieckim mundurze, mówi mu
coś po niemiecku – i oto już ci dwaj spierają się zaciekle, gotowi,
zdawałoby się sięgnąć po broń, gdyby tylko była pod ręką. Minęło pięć
lat od końca wojny, wmawiano nam, że na Zachodzie tę wojnę prowadzono
tylko dla pucu, więc aż nas dziwi ta zaciekłość: leżał ci ten Niemiec
wśród nas i leżał, a my, Ruscy, wcaleśmy się z nim za łby nie wodzili,
najwyżej śmialiśmy się z niego.
Nikt nie dałby wiary opowiadaniu Eryka Arwida Andersena, gdyby nie ta
jego nietknięta maszynką fryzura – jedyna chyba taka w całym GUŁagu; i
gdyby nie to jego szczególne wzięcie; i gdyby nie fakt, że swobodnie
władał angielskim, niemieckim i szwedzkim. Wynikało z tego, co nam
powiedział, że był synem szwedzkiego milionera, więcej, bo podniesioną,
aby biczem smagać zaprzęg – zaprzęg z setek ludzi, założonych po pięciu,
w naciągniętej uprzęży. Na skraju Czukotki, nad cieśniną Beringa też by
to ładnie wyglądało. (Już to miałem napisane, kiedy przeczytałem książkę
Płaskorzeźba na skale. Widocznie jest coś w tym pomyśle. Podobno w tych
samych Zygulach, na górze Mogutowa, nad Wołgą, o kilometr od obozu,
wymalowany był olejnymi farbami na skale ogromny Stalin, którego można
było podziwiać z przejeżdżających parowców). miliardera (no, powiedzmy,
że tu mógł przesadzić), po kądzieli zaś – był kuzynem generała
Robertsona, dowódcy angielskiej armii okupacyjnej w Niemczech. Choć był
obywatelem szwedzkim, to podczas wojny wstąpił jako ochotnik do armii
angielskiej, brał istotnie udział w lądowaniu w Normandii, po wojnie zaś
został kadrowym oficerem armii szwedzkiej. Jednakże nie porzucił swoich
zainteresowań społecznych; pragnął zwycięstwa socjalizmu i to pragnienie
mocniejsze w nim było od przywiązania do ojcowskich kapitałów. Z głęboką
sympatią przyglądał się realizacji socjalizmu sowieckiego i nawet
przekonał się naocznie o jego sukcesach, gdy przybył do Moskwy w
składzie szwedzkiej delegacji wojskowej. Wydawano na ich cześć bankiety,
wożono na zamiejskie dacze, a tam nikt im nie utrudniał kontaktu z
szeregowymi obywatelami sowieckimi – z czarującymi artystkami, którym
nie spieszyło się do żadnej pracy i które nader chętnie spędzały z
gośćmi czas, nawet w cztery oczy. Przekonawszy się ostatecznie, że
tryumf naszego ustroju jest nieuchronny, Eryk, po powrocie na Zachód,
opublikował jakiś artykuł w obronie sowieckiego socjalizmu i ku jego
chwale. Ale tu trochę przesadził, to właśnie go zgubiło. Akurat w tych
latach (1947–48) wyciągano u nas skąd się tylko dało postępowych,
młodych przedstawicieli Zachodu, gotowych potępić go publicznie
(wydawało się, że wystarczy znaleźć jeszcze ze dwudziestu, a Zachód
drgnie i runie). Po opublikowaniu artykułu uznano, że Eryk nadaje się w
sam raz do tego celu. Służąc w tym okresie w Berlinie Zachodnim (żona
została w Szwecji) Eryk odwiedzał pewną niemiecką panienkę we Wschodnim
Berlinie, co jest grzeszkiem w końcu wybaczalnym. Właśnie u niej pewnej
nocy został napadnięty i porwany (czy nie stąd właśnie wzięło się
przysłowie: – „Szedł do gamratki, a trafił za kratki”? Dawny to
proceder, nie on widać pierwszy). Przywieziono go do Moskwy, a tam
Gromyko, który niegdyś bywał na przyjęciach w domu jego ojca w
Sztokholmie i stąd go znał, teraz, na zasadzie rewanżu, zaproponował
młodzieńcowi, aby publicznie wyparł się i kapitalizmu, i własnego ojca.
Obiecywał mu za to u nas wszelkie kapitalistyczne luksusy aż do końca
jak najdłuższego życia. Ale chociaż Eryk nic, jak widać, nie tracił z
materialnego punktu widzenia, jednak – ku wielkiemu zdumieniu Gromyki –
zareagował oburzeniem i porządnie nawymyślał staremu znajomemu. Nie
bardzo wierząc w jego stanowczość, zamknięto go na pewnej daczy pod
Moskwą, dawano jeść jak księciu z bajki (niekiedy zresztą pozwalano
sobie na „straszliwe represje”: nie przyjmowano zamówień na określone
menu i zamiast upragnionego kurczęcia, przynoszono nagle antrykot),
obstawiono go dziełami Marksa–Engelsa–Lenina–Stalina i przez cały rok
czekano na przełom. Dziwne, ale jakoś do tego nie doszło. Wówczas dano
mu do towarzystwa byłego generała–lejtnanta, który miał już za sobą dwa
lata spędzone w Norylsku. Liczono zapewne na to, że generał–lejtnant
opowieściami na temat obozowych okropności skłoni Eryka, aby spuścił
trochę z tonu. Ale generał zadanie to wykonał źle, a może nie chciał go
wykonać. W ciągu dziesięciu miesięcy wspólnego siedzenia zdołał jedynie
sprawić, że Eryk poznał trochę rosyjski i że wzmógł w nim się jeszcze
wstręt do błękitnych czapek. Latem 1950 roku wezwano Eryka jeszcze raz
do Wyszyńskiego, któremu również dał odmowną odpowiedź (dając
pierwszeństwo świadomości przed bytem, co przeczyło wszelkim zasadom!).
Wówczas to sam Abakumow odczytał Erykowi decyzję: 20 lat więzienia (??
za co?). Już sami pluli sobie w brodę, że wplątali się w historię z tym
szczeniakiem, ale przecież nie można już go było tak po prostu puszczać
na Zachód. Właśnie wtedy wpakowano go do osobnego przedziału, gdzie
wysłuchał przez ścianę opowieści dziewczyny z Moskwy, aby następnego
ranka zobaczyć za oknem gnijące strzechy słomianej, riazańskiej Rusi.
W ciągu tych dwóch lat bardzo wzmogło się w nim uczucie wierności dla
Zachodu. Jego wiara w Zachód była tak ślepa, że nie chciał widzieć w
ogóle żadnych jego braków, że uważał armie zachodnie za niepokonane,
polityków jego zaś za ludzi bez skazy i zmazy. Nie chciał wierzyć,
gdyśmy mu opowiadali, że w czasie gdy on był izolowany, Stalin
zdecydował się na blokadę Berlina i że uszło mu to całkiem bezkarnie.
Mleczna szyja Eryka i kremowe jego policzki pokrywały się rumieńcem
gniewu, gdyśmy wyśmiewali Churchilla i Roosevelta. Był także pewien, iż
Zachód nie pogodzi się z jego uwięzieniem; że teraz, kiedy rozejdą się
wiadomości z kujbyszewskiego więzienia, wywiad zachodni dowie się, że
Eryk nie utonął w Szprewie, tylko siedzi w ZSSR – i zaraz wykupią go
albo wymienią. (Przypominał mi bardzo naszych prawomyślnych ortodoksów
tą swoją wiarą, w wyjątkowość jego losu w porównaniu z losami innych
aresztowanych). Nie bacząc na ostre starcia słowne, zapraszał mnie i
pewnego mego przyjaciela do siebie, do Sztokholmu, przy najbliższej
okazji („każdy nas tam zna – mówił ze znużonym uśmiechem – mój ojciec ma
w kieszeni bez mała cały dwór królewski”). Tymczasem zaś syn miliardera
nie miał czym gęby wytrzeć, więc podarowałem mu jakiś lichy ręczniczek,
bo miałem dwa. Wkrótce zabrano go na etap6.
6 Wciąż pytałem od tego czasu moich przypadkowych znajomych z Szwecji
albo ludzi tam jadących: jak znaleźć tę rodzinę? czy słyszeli o kimś,
kto w ten sposób
A tu trwa dalej przerzucanie ludzi – sprowadzają ich, wyprowadzają, to
pojedynczo, to grupami, posyłają dokądś wciąż nowe transporty. Jest to
ruch z pozoru tak sprawny, tak planowy, że trudno nawet uwierzyć, ile w
nim niedorzeczności.
W 1949 roku stworzone zostają Obozy Specjalne – i oto na mocy czyjejś
bardzo wysoko powziętej decyzji, masy kobiet przerzucane są z obozów
europejskiej Północy i z ziem leżących za Wołgą – via Swierdłowsk – na
Syberię, do Tajszetu, do grupy obozów Ozierłag. Ale już w 1950 roku ktoś
uznał, że lepiej będzie ściągnąć kobiety nie do Ozierlagu, tylko do
Dubrowłagu – w okolicach miejscowości Tiemniki w republice Mordwińskiej,
nad Wołgą. I oto znów te same kobiety, delektując się przy okazji całym
komfortem gułagowskich podróży, ciągnęły na Zachód tą samą drogą, przez
Swierdłowski zborniak. W 1951 roku otwiera się nowe Obozy Specjalne w
okręgu Kemerowo (Kamyszłag). – Okazuje się, że tu właśnie praca kobiet
będzie miała najlepsze zastosowanie! I nieszczęsne kobiety wleczone są
teraz do kemerowskich obozów wciąż przez to samo przeklęte swierdłowskie
więzienie. Nadchodzi okres wyzwolenia, ale nie dla wszystkich! I te
kobiety, które musiały jeszcze odsiadywać resztę wyroku, choć wszędzie
już trwała chruszczowowska odwilż – znowu ciągną z Syberii przez
Swierdłowsk – aż do Republiki Mordwińskiej: bo jednak lepiej będzie
ściągnąć je wszystkie do kupy.
No, ale gospodarstwo mamy wspólne, należą do niego najdalsze nawet
wyspy, a co do odległości, to dla Rosjan nie są one nigdy niczym
nadzwyczajnym.
Zdarzało się to także z poszczególnymi, nieszczęsnymi zekami. Szendryk –
wesoły, przystojny chłopak o prostych rysach twarzy pracował uczciwie,
jak to się u nas powiada, w jednym z kujbyszewszaginąl? Odpowiadano mi z
pobłażliwym uśmiechem: Andersen w Szwecji to nazwisko tak samo częste,
jak Iwanów w Rosji, miliardera zaś tego nazwiska – nie ma. I dopiero
teraz – po 22 latach, przeglądając ostatni raz rękopis tej książki,
doznałem nagiego olśnienia: toć na pewno ZABRONIONO mu wymieniać
prawdziwe swoje imię i nazwisko! Jasne, że Abakumow go uprzedził, iż w
takim wypadku natychmiast go KAŻE ZLIKWIDOWAĆ! Więc pojechał z etapu na
etap jako szwedzki Iwanów. I jedynie te poboczne szczegóły swojej
biografii powierza) pamięci przypadkowo spotkanych osób, aby zostawić
ślad, jakąś wieść o swoim złamanym życiu. A właściwie, wciąż miał
nadzieję, że zdoła je uratować – nadzieję ludzką, podobnie jak miliony
królików, o których w tej książce mowa: byle przetrwać, a tymczasem
oburzony Zachód doprowadzi do jego uwolnienia. Nie doceniał odporności
Wschodu. I nie rozumiał, że TAKIEGO świadka, który sam TAKĄ wykazał
nieustępliwość, niespotykaną na zmurszałym Zachodzie – nigdy nie puszczą
na wolność.
A przecież nie wykluczone, że jeszcze dotychczas żyje. (Uwaga z 1972
roku). kich obozów i nie przeczuwał nieszczęścia. A jednak już się
zbliżało. Przyszła do obozu pilna dyspozycja – i to nie byle jaka –
tylko od samego ministra spraw wewnętrznych (skąd minister mógł wiedzieć
o istnieniu jakiegoś Szendryka?) – aby natychmiast odesłać tegoż
Szendryka do Moskwy, do więzienia nr 18. Wyłowiono go więc i posłano
tranzytem przez Kujbyszew wprost do Moskwy, przy tym nie do żadnego
więzienia nr 18, lecz – z całym tłumem innych – na słynącą szeroko
Krasną Presnię. (Sam Szendryk o żadnym numerze 18. nie miał zielonego
pojęcia, przecież mu nikt o niczym nie mówił). Ale nieszczęście nie
spało: nie minęły dwie doby – a pchnęli go znów na etap i zawieźli tym
razem aż na Pieczorę. Krajobraz za oknem stawał się coraz bardziej
jałowy i ponury. Chłopak poczuł strach: wiedział tylko, że jedzie na
rozkaz ministra i skoro go tak ostro wiozą na Północ, to widać minister
ma w ręku jakieś groźne materiały w sprawie Szendryka. Niezależnie od
wszystkich udręk, przeżytych w trakcie tej podróży, Szendrykowi
skradziono po drodze trzydniowy przydział chleba, więc na Pieczorę
przyjechał chwiejąc się na nogach. Pieczora powitała go niezbyt
gościnnie: głodny i zupełnie jeszcze nie urządzony w nowym miejscu,
popędzony został po mokrym śniegu do roboty. W ciągu dwóch dni nie
zdążył nawet koszuli wysuszyć ani razu, ani nabić sobie siennika
świerczyną – a tu już kazali mu oddać wszystkie obozowe sorty, znów się
do niego zabrali – i posłali jeszcze dalej – na Workutę. Widać było, że
minister postanowił zgnoić Szendryka, no, prawdę rzec, nie tylko jego,
ale cały transport. Na Workucie przez miesiąc nikt się Szendrykiem nie
interesował. Chodził sobie na roboty ogólne, jeszcze nie stanął na
nogach jak należy po swoich podróżach, ale już zaczął się godzić z tym
podbiegunowym losem. I nagle w biały dzień wezwali go z kopalni, z
wywieszonym ozorem pognali do obozu, żeby tam mógł zwrócić sorty i już
po godzinie był w drodze na południe. To już wyraźnie pachniało
porachunkami osobistymi. Przywieźli go do Moskwy do więzienia nr 18.
Trzymano go w celi przez miesiąc. Po miesiącu wezwał go jakiś
podpułkownik i zapytał: – no i gdzie też się obywatel podziewał?
Jesteście podobno technikiem, konstruktorem maszyn? To prawda? Szendryk
przyznał się. I wówczas posłano go... na Rajskie Wyspy! (Owszem, są
również takie na Archipelagu!).
To miganie ludzkich twarzy, te losy i te opowieści o nich – bardzo
zdobią zborniaki. A starzy bywalcy obozów radzą: leż tu cicho i nie
podpadaj! Jeść dają tylko porcje gwarantowane7, ale też nie wysilisz się
7 To znaczy przydziały minimalne, jakie GUŁag gwarantuje w razie braku
pracy. zbytnio. I kiedy nie jest za ciasno, to przynajmniej wyśpi się
człowiek do woli. Można leżeć brzuchem do góry od jednej sałamachy do
drugiej. Co się człowiek nie naje, to się wyśpi. Tylko ten, kto
spróbował już obozowych robót ogólnych, jest w stanie zrozumieć, że
więzienie tranzytowe – to dom wczasowy, to szczęśliwy los. I dodatkowa
korzyść, że kiedy człowiek śpi w dzień – to szybciej wyrok odsiaduje.
Grunt, to pozbyć się dnia, bo nocy i tak nie widać.
Co prawda, pamiętając, że człowieka dopiero praca uczłowieczyła, i że
jedynie praca wychować może przestępcę, a także mając czasem jakieś
roboty pomocnicze do wykonania, czasem też pragnąc podreperować swoje
finanse – gospodarze więzień tranzytowych zaprzęgają do pracy również tę
swoją przypadkową, wędrowną siłę roboczą.
W znanym już nam kotłasskim więzieniu przed wojną roboty te nie były
wcale lżejsze niż w obozie. W ciągu jednego dnia zimowego sześciu,
siedmiu wycieńczonych aresztantów, zaprzężonych do ciągnikowych (!) sań
musiało wlec je DWANAŚCIE kilometrów po zamarzniętej Dźwinie aż do
ujścia Wyczegdy. Zapadali się w śnieg, wywracali się, sanie więzły w
zaspach. Nie można chyba było wymyśleć bardziej wyczerpującej pracy! Ale
to nie była jeszcze prawdziwa robota tylko rozgrzewka. Tam, przy ujściu
Wyczegdy trzeba było załadować na sanie DZIESIĘĆ metrów polan – i w tym
samym składzie, w takim samym zaprzęgu (Riepin już nie żyje, a dla
nowoczesnych malarzy to nie temat, jakieś chamskie naśladowanie natury)
dociągnąć sanie aż do więzienia macierzystego! Co tam obóz! – jeszcze
przed obozem przyjdzie na człowieka kryska. (Brygadierem przy tych
robotach był Kołupa-jew, rolę zaś koników grali – inżynier elektryk
Dmitriew, podpułkownik kwatermistrzowstwa Bielajew, znany już nam Wasyli
Własow, zresztą wszystkich teraz już trudno sobie przypo-mnieć).
W arzamasskim zborniaku podczas wojny karmiono aresztantów boćwiną, za
to do pracy zaprzęgano na ogólnych zasadach. Obok więzienia działały tam
warsztaty krawieckie, folusz i wytwórnia obuwia (trzeba było w gorącej
wodzie z kwasem wałkować surowy filc).
Z Krasnej Presni latem 1945 roku, z dusznych i przepełnionych cel
rwaliśmy się do pracy dobrowolnie: byle przez cały dzień mieć czym
oddychać; byle móc bez przeszkód i pośpiechu posiedzieć w zacisznym
wychodku z tarcic (otóż to, o tym środku zachęty władza często
zapomina!), gorącym od sierpniowego słońca (było to w dniach Poczdamu i
Hiroszimy), gdzie statecznie brzęczała samotna pszczoła; i wreszcie –
byle mieć prawo do otrzymania wieczorem dodatkowych stu gramów chleba.
Prowadzono nas na przystań nad rzeką Moskwą, gdzie trzeba było
wyładowywać drwa. Zadaniem naszym było ściąganie bali z jednego stosu,
przenoszenie i układanie z nich innego stosu. Traciliśmy przy tym o
wiele więcej sił, niż nam ich przybywało po jedzeniu. Mimo to radzi
byliśmy, że możemy chodzić do tej pracy.
Zdarza mi się często, że rumienię się wspominając jakieś wydarzenia z
moich młodych lat (a tam właśnie minęły młode moje lata!). Wstyd też,
jak bieda nie tuczy, ale rozumu nauczy. Okazało się, że z tych
oficerskich naramienników, które zaledwie dwa latka podrygiwały,
kołysały się na moich barkach, dużo złotego, trującego pyłu osypało mi
się w pustkę między żebrami. Na tej przystani rzecznej – a był to
również obozik i też otaczała go żona z wieżyczkami – byliśmy tylko
przelotnymi wyrobnikami i ani takiej możliwości nie było, ani nawet nikt
się nie zająknął, że ktoś z nas mógłby zostać tutaj dla odsiedzenia
kary. Ale kiedy nas tam pierwszy raz ustawiono i szef przeszedł się
wzdłuż szeregu, aby wytypować tymczasowych brygadzistów, nędzne moje
serce wyrywało się spod wełnianej bluzy: wyznacz mnie! mnie! mnie!
Nie wyznaczono mnie. Po co mi to zresztą było potrzebne? Tylko bym dodał
nowe omyłki do starych.
O, jak trudno odrzucić myśl o władzy!... To trzeba dobrze zrozumieć.
Był okres, gdy Krasna Presnia mogła być uważana nieomal za stolicę
GUŁagu – w tym sensie, że dokądkolwiek by człowiek jechał, zawsze musiał
o nią zawadzić, podobnie jak to jest z Moskwą. Z Taszkientu do Soczi
albo z Czernihowa do Mińska najprościej było jechać przez Moskwę – nie
inaczej też było z więźniami: zewsząd ich ściągano na Krasną Presnię,
żeby stamtąd wieźć ich dalej. Właśnie w tym okresie ja też tam trafiłem.
Presnia dusiła się z przepełnienia. Budowano dodatkowy oddział. Tylko
towarowe, bezpośrednie pociągi, pełne tych, którzy na różnych frontach
dostali wyrok z łaski kontrwywiadu, nie zatrzymywały się w Moskwie,
mijając ją po obwodnicy, przebiegającej tuż obok Presni, tak, że mogły
salutować ją gwizdkami.
Ale pasażer, przesiadający się w Moskwie, ma w końcu bilet i niepłonną
nadzieję, że prędzej czy później pojedzie w przewidzianym kierunku. Na
Presni zaś pod koniec wojny i zaraz po niej – nie tylko przybywający,
ale nawet najwyższa zwierzchność, nie wyłączając szefów GUŁagu, nie
mogła powiedzieć z góry, kto i dokąd teraz pojedzie. Ład więzienny nie
był jeszcze wtedy tak wykrystalizowany, jak w latach 50., żadnych
marszrut ani rozkazów wyjazdu nikomu wtedy do papierów z góry nie
wpisywano. Były na nich co najwyżej uwagi służbowe: „Stale pod strażą!”,
„Wykorzystywać tylko do robót ogólnych!”. Pliki więziennych akt w
poniszczonych skoroszytach, gdzieniegdzie przewiązane wystrzępionym
sznurkiem – albo jego papierowym erzacem – przynoszone były przez
sierżantów z eskorty do drewnianego budyneczku więziennej kancelarii i
tam ciskano je na półki, na stoły, pod stoły, pod krzesła albo po prostu
na ziemię w przejściu (podobnie jak sami więźniowie leżeli w celach),
gdzie leżały w rozsypce, w nieładzie, zmieszane ze sobą. Jedna, druga,
trzecia izba po kolei zapełniała się tymi rozsypanymi aktami. Sekretarki
z więziennej kancelarii – upasione, leniwe wolniaczki w pstrych
sukniach, pociły się od upału i wciąż się wachlując flirtowały z
oficerami eskorty i straży więziennej. Żadna z nich nie miała ochoty ani
siły, aby się przekopywać przez te chaotyczne zwały papieru. A
transporty trzeba było jednak wysyłać! – kilka razy tygodniowo wyruszał
czerwony eszelon. A każdego dnia setki ludzi odjeżdżało ciężarówkami –
do bliżej położonych obozów. Akta każdego zeka należało odsyłać razem z
nim. Kto miałby sobie tym głowę zawracać, kto miałby sortować papiery i
wybierać ludzi do kolejnego transportu?
Powierzono tę pracę kilku specjalnie wyznaczonym więźniom 1 i g awym8
albo nawet jakimś łazikom kandydującym na prominentów w zborniaku.
Chodzili sobie swobodnie, bez nadzoru po korytarzach więzienia, mieli
wstęp do budynku kancelarii, od nich zależało, czy twój skoroszyt
dołączony będzie do papierów ZŁEGO transportu, ale mogli też
przysiedzieć fałdów, odnaleźć teczkę i pchnąć ją do transportu DOBREGO.
(Że istnieją całe obozy, słusznie uważane za fatalne – co do tego
nowicjusze nie mylili się, sle że bywają również jakieś lepsze – to była
iluzja. „Lepsze” mogą być nie obozy, tylko pewne zajęcia i sytuacje w
tych obozach, a to załatwić sobie można już tylko na miejscu). To, że
cała przyszłość aresztanta zależała od jakiegoś drugiego więźnia, z
którym być może należałoby pogadać (choćby za pośrednictwem łaziebnego),
któremu trzeba by ewentualnie dać coś w łapę (choćby przez magazyniera)
– było jeszcze przykrzejsze, niż gdyby ten los zależał od wygranej w
kości. Ta niesłychana szansa, którą tak łatwo tu można przegapić – aby
za cenę skórzanej kurtki pojechać do uzdrowiska Nalczyk zamiast do
Norylska, a za kilo słoniny do Srebrnego Boru pod Moskwę zamiast do
Tajszetu (a może jednak straci człowiek raczej i kurtkę i słoninę?)
jątrzyła tylko i drążyła strudzone nasze dusze. Być może ktoś uzyskał
coś w ten sposób, może ktoś się na tej zasadzie gdzieś
Wiezień–powiernik straży więziennej, także donosiciel. urządził – ale
szczęśliwsi byli ci, którzy nic nie mieli do ofiarowania, albo Wtórzy
wyrzekli się takich rojeń.
Poddanie się wyrokom losu, rezygnacja ze świadomego wpływania na kształt
własnego życia, przyjęcie do wiadomości, że nie sposób przewidzieć ani
tego co dobre, ani tego co złe, łatwo natomiast zrobić krok, który
będziesz sobie całe życie wyrzucał – wszystko to zmniejsza w pewnym
stopniu ciężar kąjdanów, uspakaja i nawet jakoś oczyszcza człowieka.
Tak oto więźniowie leżeli pokotem w celach, ich losy – zalegały
nieprzebytymi zwałami w izbach w więziennej kancelarii, funkcyjni zaś
brali teczki z tego kąta, gdzie im było najbliżej. I dlatego jeden zek
musiał dwa i trzy miesiące z rzędu zdychać na tej przeklętej Presni,
drugi zaś przeskakiwał przez nią z szybkością meteoru. Przez ten ścisk,
pośpiech i nieporządek zdarzała się niekiedy w Presni (podobnie jak w
innych zborniakach) tak zwana zamiana wyroków. Pięćdziesiątemu Ósmemu to
nie groziło, ponieważ wyroki tych ludzi były to – jakby powiedział Gorki
– Wyroki z Dużej Litery, zaplanowane były właśnie jako duże i nawet,
kiedy dobiegały już końca – okazywało się, że wcale końca nie mają. Ale
dla poważniejszych złodziei i morderców miała sens zamiana z jakimś
prostaczkiem i pospolitakiem. Albo oni sami, albo ktoś z ich pomocników
przysiadali się do takiego pospolitaka i ze współczuciem zaczynali go
wypytywać, ten zaś, ani wiedząc, że więzień krótkoterminowy nie powinien
w zborniaku nic o sobie mówić, zwierzał się z całą naiwnością, że nazywa
się powiedzmy Wasyli Parfionycz Jewraszkin, że urodził się w 1913 roku,
że całe życie mieszkał w Semidubiu. A siedzieć mą aż cały rok, ze 109
artykułu, za opieszałe wykonanie obowiązków służbowych. Później, ten
Jewraszkin spał sobie, a może nawet nie spał, ale w celi taki hałas, a
pod okienkiem w drzwiach taki tłok się zrobił, gdy je uchylono, że wcale
nie można było przecisnąć się bliżej i usłyszeć, jak na zewnątrz, w
korytarzu ktoś pośpiesznie i niewyraźnie czyta spis wysyłanych
najbliższym transportem. Jakieś nazwiska powtarzano później, wywołując
ludzi z głębi celi, ale Jewraszkina nikt nie wywołał, ponieważ zaraz po
odczytaniu tego nazwiska na korytarzu, jakiś knajak bardzo uniżenie
(potrafią to, kiedy trzeba) przesunął przez kraty swoją machę i cicho
lecz z pośpiechem zameldował „Wasyl Parfionycz, rocznik 1913, wieś
Semidubie, artykuł 109, 1 rok” – po czym prędziutko pobiegł po rzeczy.
Prawdziwy Jewraszkin ziewnął położył się na narach i cierpliwie
oczekiwał na wezwanie następnego dnia, a także po tygodniu i po
miesiącu. Ośmielił się wreszcie zapytać oddziałowego: dlaczego właściwie
nie biorą go do transportu (a jakiegoś Zwiagę – to codziennie z każdej
celi wywołują). I kiedy po miesiącu albo po sześciu miesiącach zdołają
wreszcie przeczesać całe więzienie, robiąc apel według SPRAW, to
zostanie im w ręku jedna tylko sprawa, niejakiego Zwiagi, recydywisty –
dwa morderstwa i obrabowanie sklepu, 10 lat – oraz pewien nieśmiały
szaraczek, który twierdzi, że nazywa się Jewraszkin, ale z fotografii
nic nie widać – a to jest właśnie Zwiaga i wpakować go trzeba do karnego
obozu Iwdelłag, bo inaczej trzeba by się przyznać, że popełniono omyłkę.
(A tamtego Jewraszkina, którego wysłano wtedy, to się terazjuż nie
odnajdzie, bo spisy też pojechały. Zresztą, miał tylko ten roczek,
posłano go do robót polnych, bez eskorty, jeden dzień pracy liczył mu
się za trzy dni odsiadki, albo więc uciekł – i już dawno jest w domu,
albo – co bardziej prawdopodobne – z atachnili go do kwaczu, bo złapał
następny wyrok).
Zdarzali się dziwacy, którzy sami SPRZEDAWALI swoje małe wyroki za
jeden, dwa kilogramy słoniny. Wychodzili z założenia, że z czasem władze
zauważą omyłkę i uda im się powrócić do własnego nazwiska. Częściowo to
się sprawdzało9.
W tych latach, kiedy akta więźniów nie były opatrzone zawczasu
skierowaniami, zborniaki zamieniały się w targowiska niewolników.
Najbardziej pożądanymi gośćmi stali się tam nabywcy i słowo to coraz
częściej wypowiadane było w korytarzach i w celach bez żadnego uśmiechu.
W całym przemyśle nikt nie chciał już czekać, aż przyślą mu surowce lub
siłę roboczą z centrum według rozdzielnika, więc posyłało się
specjalnych popychaczy i pełnomocników. Tak samo było w GUŁagu: tubylcy
na poszczególnych wyspach wymierali. Chociaż nie kosztowali ani grosza,
ale trzeba było ich mieć i dlatego musiało się samemu ich zdobyć, aby
obóz mógł wykonać plan. Nabywcy musieli być ludźmi bystrymi,
spostrzegawczymi, aby widzieć, jaki towar im się daje i nie pozwolić
sobie wkręcić jakichś półtrupów albo inwalidów. Źli kupcy dobierali
sobie transport według teczek, kupcy zaś porządni domagali się, aby cały
towar był im pokazany żywcem i bez osłonek, na golasa. Tak właśnie
mówili bez cienia uśmiechu – towar. „Aleście towar przywieźli!” –
powiedział taki nabywca w Butyrkach na „dworcu” oglądając detalicznie
17–letnią Irkę Kalinę.
Jeśli natura ludzka w ogóle się zmienia, to niewiele szybciej niż układ
geologiczny skorupy ziemskiej. I handlarze niewolników przed 25. wie–
9 Zresztą, jak relacjonuje P. Jakubowicz, pisząc o tak zwanych
„sucharnikach”, handel wyrokami odbywał się również w zeszłym stuleciu,
to stara więzienna sztuczka. karni taksowali branki na rynku z tym samym
uczuciem ciekawości i tak samo się delektując – jak urzędnicy GUŁagu w
Usmańskim więzieniu w 1947 roku. Ze 20 mężczyzn w mundurach MWD
siedziało przy długim stole, pokrytym prześcieradłami (to dla fasonu,
inaczej nie wypadałoby), a kobiety–więźniarki rozbierały się jedna po
drugiej w sąsiednim boksie, po czym – nago i boso – musiały defilować
przed nimi, obracać się, zatrzymywać się, odpowiadać na pytania.
„Opuścić ręce!” – rozkazywano tym, które osłaniały się na podobieństwo
rzeźb antycznych (oficerowie traktowali sprawę serio: toć wybierali
nałożnice dla siebie samych i dla swojej świty).
Tak oto ciężki cień jutrzejszej bitwy obozowej, przybierając rozmaite
kształty, przesłania nowicjuszowi blask niewinnych uciech, jakimi
więzienie tranzytowe raczy ludzkiego ducha.
Na dwie noce wepchnęli do naszej celi specjalistę. Położył się obok
mnie. Jechał ze skierowaniem specjalnym, a to znaczy, że w Naczelnym
Zarządzie wypisano jadący za nim z obozu do obozu papier, gdzie
powiedziane było wyraźnie, że jest on technikiem budowlanym i tyłkojako
takiego wolno wykorzystać go w nowym miejscu odsiadki. Taki specjalista
jeździ zwykłymi wagon–zakami, siedzi w ogólnych celach zborniaków, ale w
duszy jego panuje pogoda: broni go ten papier, nikt nie może go posłać
na wyrąb lasu.
Tym, co przede wszystkim uderzało w twarzy tego bywalca obozów, który
odsiedział już większą część kary, był wyraz bezwzględności i
stanowczości. (Nie wiedziałem jeszcze, że właśnie ten wyraz twarzy nas
też naznaczy, bo jest cechą narodową tubylców GUŁagu. Osobniki, na
których twarzy wymalowana jest ustępliwość i łagodność, szybko na tych
wyspach umierają). Przyglądał się naszym pierwszym niezdarnym ruchom z
takim uśmiechem, z jakim obserwuje się dwutygodniowe szczenięta.
Co nas czeka w obozie? Miał widać dla nas współczucie, bo tak
powiedział:
– Od pierwszej chwili każdy w obozie będzie starał się oszukać was i
okraść. Nie dowierzajcie nikomu, prócz siebie samych! Rozglądajcie się
dobrze, czy ktoś nie szykuje się do ugryzienia was w łydkę. Przed ośmiu
laty znalazłem się w Kargopolłagu jako taki sam naiwniak. Wyładowano nas
z wagonów i eskorta miała nas teraz prowadzić do obozu dziesięć
kilometrów, a śnieg był głęboki i wilgotny. Raptem nadjeżdża troje sań.
Jakiś rosły facet, bez żadnego sprzeciwu ze strony konwojentów, woła do
nas: „Chłopaki, kładźcie tu swoje rzeczy, podwieziemy je warn!”.
Przypominamy sobie, że czytaliśmy w różnych książkach, jak to
aresztanckie rzeczy wieziono na podwodach. Myślimy sobie: nie takie znów
nieludzkie jest życie w obozie, troszczą się jednak o człowieka.
Załadowaliśmy nasze rzeczy. Sanie odjechały. To wszystko. Już więcej
nigdyśmy ich nie oglądali. Nawet opakowań.
– Ale jak to być może? Co tam, żadne prawa nie istnieją?
– Nie zadawajcie głupich pytań. Są prawa. Prawa tajgi. A sprawiedliwości
– nigdy w GUŁagu nie było i nie będzie. Ten Kargopolski wypadek – jest
po prostu symboliczny. I jeszcze do tego musicie się przyzwyczaić, że w
obozie nikt niczego nie robi za darmo, nikt nic nie robi z dobroci. Za
wszystko trzeba płacić. Jeśli wam coś proponują bezinteresownie –
wiedzcie, że to musi być podstęp, prowokacja. I najważniejsze: unikajcie
robót ogólnych! Postarajcie się ich uniknąć od piewszego dnia! Jak
pierwszego dnia poślą was na ogólne – to już przepadliście raz na
zawsze.
– Unikać ogólnych robót?...
– Ogólne roboty – to główne, zasadnicze prace, które w danym obozie się
wykonywa. Pracuje przy nich 80% więźniów. I wszyscy przy nich zdychają.
Wszyscy. A jak na ich miejsce przywożą nowych – to znów posyłają ich na
ogólne. Wyprujecie tam z siebie wszystkie żyły. I wiecznie będziecie
głodni. I wiecznie przemoczeni. I bez butów. I nie doważą wam chleba, i
nie dosypią kaszy. I dadzą najgorsze baraki. I nie będą was leczyć. ŻYJE
zaś w obozie tylko ten, kto pracuje NIE NA OGÓLNYCH robotach. Starajcie
się za wszelką cenę wykręcić się od robót ogólnych! Od pierwszego dnia.
Za wszelką cenę!
Za wszelką cenę?
Zapamiętałem sobie dobrze te – wcale nie przeszarżowane – rady surowego
technika, spotkanego w celi na Krasnej Presni. Zapomniałem go tylko
zapytać: czym się mierzy tę ocenę? I gdzież jest jej pułap?
III
KARAWANY NIEWOLNIKÓW
Nużąca jest podróż wagon–zakiem, nieznośna jazda karetką, w zborniaku
też prędko człowiek zaczyna się męczyć – już najlepiej byłoby ominąć te
wszystkie etapy i pojechać od razu do obozu w czerwonym wagonie.
Interesy państwa, jak zwykle, są tu zupełnie zgodne z interesami
jednostki. Państwu też wygodniej jest wysyłać skazanych beposrednio do
obozu, nie przeciążając arterii miejskich, transportu samochodowego i
personelu zborniaków. Dawno już to zrozumiano w GUŁagu, to się wie
doskonale: najlepsza rzecz to karawany czerwonych, bydlęcych wagonów,
karawany galarów rzecznych, a gdzie nie ma już ani torów, ani dróg
wodnych – karawany piesze (nie dopuszcza się bowiem do eksploatowania
koni i wielbłądów przez ludzi pozbawionych wolności).
Czerwone sznury wagonów – to najlepszy środek transportu, kiedy sądy
zaczynają gdzieś pracować na pełnych obrotach albo jeśli gdzieś zbiornik
jest przepełniony. Może wtedy od razu wyprawić w drogę dużą masę
aresztantów. W ten sposób wysłano miliony chłopów w latach 1929–31. Tak
wysiedlono Leningrad z Leningradu. W latach 30. tą metodą przeprowadzono
akcję osiedleńczą na Kołymie i stolica nasza, Moskwa, codziennie
wyplu-wała taki pociąg w stronę Sowgawani i portu Wanino. Każda stolica
okręgu również wysyła-ła podobne czerwone pociągi, tyle, że nie
codziennie. W 1941 roku przesiedlono tak całą Republikę Niemców
Nadwołżariskich do Kazachstanu, a później szereg innych narodów. W 1945
roku takie pociągi wiozły rosyjskich marnotrawnych synów i córki z
Niemiec, z Czechosłowacji, z Austrii albo po prostu – z zachodnich
przejść granicznych, jeśli ktoś sam się tam zgłosił. W 1949 roku w ten
sposób przewieziono skazanych z artykułu 58 do Obozów Specjalnych.
Wagon–zaki kursują w zgodzie z trywialnym rozkładem kolejowym, czerwone
zaś towarniaki – na mocy zleceń specjalnych podpisanych przez bardzo
ważnego generała z GUŁagu. Wagon–zak musi jechać do jakiejś określonej
miejscowości, u kresu jej marszruty jest zawsze jakiś dworzec, a więc
miasteczko, choćby nawet nędzne, a zatem jest również areszt pod dachem.
Ale czerwony eszelon może jechać w pustkę: gdzie przyjedzie, tam obok
niego natychmiast wyłania się z odmętów stepu czy tajgi nowa wyspa
Archipelagu.
Nie każdy czerwony wagon – i nie od razu – może służyć do przewozu
więźniów. Naprzód musi być odpowiednio przygotowany. Nie tak jednak, jak
to sobie może zdążył już wyobrazić czytelnik: nie chodzi o to, żeby go
zamieść i oczyścić z węgla albo wapna, które przedtem się w nim woziło,
to robi się nie zawsze. I nie na tym ma polegać przygotowanie, że jeśli
to zima – uszczelniają go i wstawiają piec. (Gdy wybudowany był odcinek
kolei między Kniaż–Pogostem a Ropczą, jeszcze przed włączeniem do
ogólnej sieci kolejowej zaczęto tamtędy przewozić więźniów w wagonach
pozbawionych zarówno pieców, jak nar. Więźniowie leżeli zimą na podłodze
pokrytej skorupą śniegu, nie otrzymując przy tym nic gorącego do
jedzenia pod pretekstem, że pociąg pokonywał tę przestrzeń w czasie
krótszym niż 24 godziny. Kto sądzi, że potrafi przeleżeć tam z nimi tych
18–20 godzin niech sobie to wyobrazi!). A oto czego dotyczą
przygotowania: trzeba sprawdzić podłogi, czy szczelne i mocne, to samo
ze ścianami i sufitami wagonów; trzeba starannie okratować malutkie ich
okienka; trzeba wyciąć w podłodze otwór na zlew i miejsce to starannie
zabezpieczyć dookoła blachą i gęstymi rządkami ćwieków; wzdłuż całego
eszelonu trzeba równomiernie i w odpowiednio bliskich odległościach
urządzić budki hamulcowe (stoją w nich wartownicy z karabinami
maszynowymi), jeśli zaś nie ma odpowiedniej liczby wagonów z budkami, to
trzeba te budki skonstruować; trzeba umocować drabinki do wchodzenia na
dach, trzeba rozplanować stanowiska reflektorów i zapewnić im stały
dopływ prądu; trzeba sporządzić drewniane młotki z długimi rączkami;
trzeba doczepić osobowy wagon dla sztabu, a jeśli nie ma go pod ręką –
to należy przyzwoicie urządzić specjalne wagony towarowe z ogrzewaniem i
meblami dla naczelnika eskorty, dla pełnomocnika służby bezpieczeństwa i
dla konwojentów; trzeba wreszcie urządzić kuchnię – jedną dla
konwojentów, drugą dla więźniów. Dopiero po tym wszystkim można przejść
się wzdłuż wagonów i wypisać na nich kredą, ukośnie: „sprzęt specjalny”
albo nawet „ładunek łatwo psujący się”. (W „Siódmym wagonie” Eugenia
Ginzburg przewóz tymi czerwonymi wagonami opisała bardzo wyraziście, co
zwalnia nas teraz od obowiązku referowania szczegółów).
Adaptacja wagonów jest zakończona i teraz rozpoczyna się skomplikowana
operacja bojowa: załadowanie więźniów. Ma ona dwa ważne i pilne cele:
– ukrycie załadunku przed ludnością oraz
– sterroryzowanie więźniów.
Utrzymać załadunek w tajemnicy przed ludnością trzeba dlatego, że
transport składa się z około tysiąca ludzi (co najmniej dwadzieścia pięć
wagonów), a to nie jest już mała grupka z wagon–zaka, którą można
prowadzić nawet przy świadkach. Wszyscy wiedzą, oczywiście, że nie ma
dnia, nie ma godziny bez aresztowań, ale nikt nie powinien doznać szoku,
widząc tych ludzi wszystkich RAZEM. W Orle w 1938 roku nie dawało się
ukryć, że nie ma w mieście domu, z którego by kogoś nie wzięto za kraty,
również chłopskie wozy z płaczącymi babami wypełniały plac przed
orłowskim więzieniem, jak na obrazie „Poranek strzeleckiej kaźni”*
Surikowa. (Ach, gdybyż nam to ktoś namalował kiedyś! Próżna nadzieja:
niemodne, niemodne...). Ale nie wolno pokazywać naszym sowieckim
ludziom, że w ciągu doby zebrać można tym sposobem cały eszelon kolejowy
(a w Orle tamtego roku tak właśnie było). I młodzież też nie powinna
tego widzieć. Młodzież – to nasza przyszłość. I dlatego tylko w nocy –
noc w noc, noc w noc, przez kilka miesięcy z rzędu – z więzienia na
dworzec wyprowadzają na piechotę czarną kolumnę (karetki są zajęte
nowymi aresztowaniami). Co prawda, baby zawsze się połapią, te kobiety
zawsze się jakimś cudem dowiedzą – i oto już z całego miasta skradają
się w nocy w stronę dworca, czatują tam na transport na bocznych torach
i biegną potem wzdłuż składu, potykając się o podkłady i szyny, żeby
krzyczeć pod każdym wagonem: nie ma tu takiego, a takiego?... takiego, a
takiego tu nie ma?... I biegną do następnego, a pod tamten podbiegają
już kolejne: takiego, a takiego tu nie ma?... I nagle słychać odzew z
zamkniętego na głucho wagonu:, jestem! tu jestem! albo: „szukajcie
dalej! jest w następnym wagonie!”, albo: „słuchajcie, kobiety! moja żona
jest tu gdzieś niedaleko, koło dworca, lećcie ją zawołać!”.
* W 1698 roku Piotr Wielki stłumił bunt strzelców, wiernych jego
zdetronizowanej siostrze, Zofii, i kazał ściąć prowodyrów na Czerwonym
Placu w Moskwie.
Te nie licujące z duchem naszej współczesności sceny są jedynie dowodem
nieudolnej organizacji załadunku do transportów. Ale omyłki brane są pod
uwagę i którejś nocy kolejny transport otoczony jest już szerokim
kordonem ujadających i wyjących psów policyjnych.
Również w Moskwie – i ze starego Sretienskiego zborniaka (dziś
więźniowie już go nie pamiętają) – i z Krasnej Presni – wyprowadzano
więźniów do czerwonych pociągów tylko w nocy, to była zasada.
Nie chcąc korzystać ze zbyt jaskrawych promieni słonecznych, eskorta
wykorzystuje jednak nocne słońca – reflektory. Wygodne to już dlatego,
że można je zgromadzić tam, gdzie są najpotrzebniejsze – w punkcie,
gdzie przerażony tłumek aresztantów siedzi na ziemi w oczekiwaniu
rozkazu: „Następna piątka – wstać! Do wagonu biegiem – marsz!” (tylko ¦–
biegiem! Żeby człowiek nie rozglądał się, żeby się nie mógł zastanowić,
żeby leciał, jakby go już psy goniły i żeby bał się, że się potknie).
Powinny też oświetlać i tę wyboistą ścieżkę, po której biegną, i trap,
po którym się wdrapują. Widmowe, złowrogie snopy reflektorów służą nie
tylko do oświetlenia: są ważnym teatralnym elementem atmosfery strachu,
razem z brutalnymi groźbami i ciosami kolb, którymi pogania się
opieszałych; razem z rozkazem – „Siadać na ziemi!” (a niekiedy – właśnie
w Orle na placu dworcowym: „Na kolana!” – jak tłum nowo nawróconych,
tysiąc więźniów pada na klęczki); razem z tym zupełnie niepotrzebnym,
ale bardzo ważnym dla zwiększenia lęku, biegiem do wagonu; razem ze
wściekłym ujadaniem psów; razem z wycelowanymi lufami (karabinów albo
automatów – zależnie od epoki). Najważniejsze jest zmiażdżenie,
zniweczenie siły woli aresztanta do tego stopnia, aby nikt nawet
pomyśleć nie mógł o ucieczce i żeby jeszcze przez czas dłuższy
więźniowie nie potrafili zrozumieć wagi swojego nowego przywileju: z
kamiennego więzienia przeniesiono ich do wagonu z cienkich desek.
Ale żeby tak składnie móc załadować w nocy tysiąc ludzi do wagonów,
trzeba, żeby zaczęto wyciągać ich z cel i przygotowywać do transportu
już poprzedniego dnia rankiem i żeby konwój przez cały dzień z
drobiazgowością i surowością przejmował swoich eskortowanych po to, aby
później przez długie godziny trzymać ich nie w celach, tylko na
dziedzińcu, na ziemi; niech nie mieszają się z resztą więźniów. W ten
sposób nocny załadunek jest dla więźniów tylko ulgą, zakończeniem
całodziennej udręki.
Oprócz zwyczajnych apelów, sprawdzań, strzyżenia, dezynfekcji i kąpieli,
zasadniczą częścią przygotowania do transportu jest generalna rewizja,
czyli kipisz. Rewizje przeprowadza nie personel więzienny, lecz eskorta.
Zgodnie z instrukcją o transportach kolejowych i własnymi planami
operacyjno–boj owymi eskorta powinna przeprowadzić tę rewizję tak, aby
nie zostawić więźniom niczego, co mogłoby pomóc im w ucieczce: zabrać
wszystkie narzędzia ostre i spiczaste; odebrać proszki wszelkiego
rodzaju (do zębów, cukier–farynę, sól, tytoń, herbatę), aby nie można
było oślepić nimi konwojenta; skonfiskować wszelkie linki, sznurki,
paski do spodni itd., ponieważ wszystko to może być wykorzystane przy
ucieczce (a więc również rzemyki! i oto obcina się rzemyczki, którymi
przywiązuje do kikuta protezę więzień bez nogi – kaleka zarzuca sobie
sztuczną nogę na ramię i skacze podtrzymywany przez sąsiadów). Pozostałe
zaś rzeczy – cenniejsze przedmioty, a także walizki z zawartością,
powinny być według instrukcji zabrane do wagonu–przechowalni, zwrócone
zaś być mają właścicielom dopiero po przybyciu na miejsce.
Ale władza moskiewskiej instrukcji nad konwojem z Wołogdy albo
Kujbyszewa jest słaba, kusa, władza zaś eskorty nad aresztantami jest
namacalna. I to jest czynnik decydujący dla osiągnięcia trzeciego celu
całej operacji załadunku: >
– zaprowadzić sprawiedliwość, odbierając porządne rzeczy wrogom ludu,
aby mogli mieć z nich pożytek jego synowie.
„Usiąść na ziemi!”, „Na kolana!”, „Rozebrać się do naga!” – te
regulaminowe komendy to głos udzielnej władzy, z którą nie ma dyskusji.
Przecież goły człowiek traci pewność siebie, nie może już dumnie
wyprostować się i rozmawiać z kimś ubranym jak z równym. Rozpoczyna się
rewizja (Kujbyszew, lato 1949 roku). Nagusy podchodzą szeregiem, niosąc
w ręku swoje rzeczy i odzież. Dookoła – mnóstwo gotowych do akcji,
uzbrojonych żołnierzy. Nastrój jest taki, jakby za chwilę miano nie
ruszyć w drogę, tylko rozstrzeliwać albo palić w komorach gazowych –
nastrój, w którym człowiek przestaje się już troszczyć o swoje rzeczy.
Eskorta zachowuje się z ostentacyjną, grubiańską surowością; ani słowa –
ludzkim głosem, przecież chodzi o to, ażeby nastraszyć i zacukać tych
ludzi. Walizy są opróżniane (rzeczy wytrząsa się na ziemię) i rzucane
osobno na kupę. Papierośnice, portfele oraz inne żałosne więźniarskie
„skarby” też są odbierane i bezimiennie rzucane do stojącej obok beczki.
(I właśnie fakt, że nie jest to żadna kasa ani kufer, ani nawet
skrzynia, lecz becz-ka – szczególnie przygnębia rozebranych do goła
właścicieli i odbiera wszelką chęć do protestu). Goli ludzie zdążą tylko
podnieść z ziemi swoje, poddane już rewizji, szmatki i wpychać je do
węzełka albo zawijać w koc. Walonki? Możesz oddać, rzuć no je tam,
pokwituj w tym wykazie! (Nie tobie dają kwit, tylko ty musisz
potwierdzić podpisem, że rzuciłeś na kupę!). I kiedy z więziennego
dziedzińca, już o zmroku odjeżdża ostatnia ciężarówka z aresztantami –
widzą oni jak konwojenci zabierają sobie najlepsze skórzane walizki i
wyławiają z beczki najładniejsze papierośnice. Po nich rzucają się na
łupy klucznicy, a w ślad za nimi sfora 1 i g a w y c h ze zborniaka.
Widzicie, co trzeba było znieść w ciągu tej doby, żeby dotrzeć nareszcie
do bydlęcego wagonu! No, ale teraz już z ulgą możemy powiedzieć, żeśmy
się tam znaleźli i zalegli pokotem nieheblowane dechy nar. Ale co to
właściwie za ulga – i jaki to właściwie wagon?! Znów ściskają więźnia
kleszcze chłodu i głodu, pragnienia i lęku, znów jest między knaja-kami
a eskortą.
Jeżeli w wagonie są knajacy (a też przecież nie trzymają ich oddzielnie
w czerwonych transportach), to zajmują swoje tradycyjne miejsca, na
górnych narach przy oknie. Takjest latem. Zgadnijmy teraz,jakie miejsca
wybierają sobie zimą? A obok piecyka, rzecz jasna, ciasnym kręgiem wokół
piecyka! Jak relacjonuje były złodziej Minajew1 w czasie lutych mrozów
ich wagon towarowy na całą trasę od Woronieża do Kotłassu (to znaczy –
na kilka dni i nocy) w 1949 roku dostał trzy wiadra węgla! Tu już
knajacy nie tylko że zajęli wszystkie miejsca dookoła piecyka, nie
tylko, że odebrali frajerom wszystkie ciepłe rzeczy, owinąwszy się nimi,
ale nie powstrzymali się nawet od wytrząśnięcia onuc z ich butów i
opatulenia nimi swoich szemranych nóg. Ja zdechnę jutro, ale ty już
dzisiaj! Kiedy zaczyna brakować jedzenia – cały przydział dla wagonu
przechodzi nasamprzód przez ręce knajaków, którzy biorą sobie wszystko
co najlepsze albo co im się podoba. Łoszczylin wspomina trzydobową jazdę
z Moskwy do Piereborów w 1937 roku. Na byle trzy doby nie warto było
konwojentom bawić się w kucharzy, więc wydano więźniom suchy prowiant.
Złodzieje zabierali dla siebie tylko cukierki, a chleb i śledzie
pozwalali rozdzielać między resztę, dowód, że nie czuli głodu. Gdy dają
zaś coś gorącego, a złodziejska ferajna ma apetyt, sama ona zajmuje się
nawet rozdzielaniem sałamachy (trzytygodniowy etap Kiszyniów–Pieczora,
1945 roku). Z tym wszystkim, nie brzydzą się knajacy również zwyczajnym
rabunkiem: zobaczyli u pewnego Estoriczyka złote zęby, więc położyli go
na ziemi i wybili zęby pogrzebaczem.
Za dużą zaletę towarniaków uważają więźniowie gorącą kuchnię: na
głuchych przystankach (znów chodzi o to, żeby ludzie nie widzieli) esze–
1 Patrz: list jego do mnie – Litieraturnaja Gazieta, 29. 11. 1962 rok.
lon zatrzymuje się i każdy wagon dostaje ciepłą salamachę i kaszę. Ale
nawet to gorące żarcie potrafią tak podać, żeby bokiem wyszło. Albo (jak
we wspomnianym już kiszyniowskim eszelonie) nalewają bałandę do tych
samych wiader, w których nosi się węgiel. Nie ma nawet czym opłukać! –
ponieważ także woda do picia jest porcjowana, jeszcze bardziej jej
skąpią niż sałamachy. Siorbie człowiek tę bałandę, a okruchy węgla
trzeszczą mu między zębami. Albo znowu – przyniosą bałandę i kaszę do
wagonu, ale misek wydadzą mniej niż trzeba, nie 40 tylko 25, a jeszcze
przygadują: „Prędzej, prędzej, inne wagony też musimy nakarmić, nie
tylko wasz jeden!”. Jak tu jeść? Jak to dzielić? Nie sposób rozlać
sprawiedliwie, bo trzeba pierwszej grupie dać mniej, mierząc na oko,
żeby dla reszty starczyło. (Ci pierwsi krzyczą „Mieszaj no. mieszaj!”,
ci drudzy milczą: niech na dnie zostanie to, co gęste). Pierwsi jedzą,
reszta czeka – pospieszcie się, bośmy głodni i bałanda stygnie w kuble,
a ci na zewnątrz poganiają: „Już skończone? Długo czekać?”. Teraz trzeba
nakłaść tej reszcie – i nie więcej, i nie mniej, i żeby nie było gęstsze
ani rzadsze niż w pierwszej turze. Teraz trzeba jeszcze zgadnąć czy
zostanie na repetkę i rozlać to – choćby do jednej miski na dwóch. Przez
cały ten czas 40 ludzi nie tyle je, ile przygląda się temu dzieleniu i
zadręcza się.
Nie uratują od chłodu, nie obronią przed knajakami, nie napoją, nie
nakarmią człowieka – ale spać też nie dadzą. We dnie konwojenci dobrze
widzą cały pociąg i tory za nim, widzą, czy kto nie wyskoczył, albo nie
leży między szynami; w nocy natomiast czujność nie daje im chwili
spokoju. Drewnianymi młotkami na długim stylisku (GUŁagowski standard)
nocami na każdym przystanku hałaśliwie opukują każdą deskę każdego
wagonu: czy jej przypadkiem już nie zdążono wypiłować? Na niektórych zaś
stacjach otwierają drzwi wagonu. Światło latarek albo nawet promień
reflektora: „Kontrola!”. Znaczy to, że trzeba się zerwać i być gotowym
do przejścia na lewo albo na prawo, gdzie ci wskażą. Wskoczyli do środka
konwojenci z młotkami (inni zaś, z najeżonymi automatami, stoją półkolem
przed drzwiami). Pada rozkaz: „Na lewo!” – To znaczy, że ci z lewej
stoją, jak stali, a ci z prawej mają przebiec na tamtą stronę, jak pchły
skacząc jeden przez drugiego. Kto za mało zręczny, kto się zagapił – ten
dostanie młotkiem w bok albo po grzbiecie – żeby nabrał rześkości! Oto
już konwojenckie buciory depczą nasze nędzarskie łoża, rozkopują nasze
szmatki, świecą lam-pami i popukują młotkami, czy aby nie jest gdzie
przepiłowane. Nigdzie. Wówczas konwojenci stają pośrodku wagonu i
zaczynają przepuszczać nas z lewa na prawo, po jednemu: „Pierwszy!...
Drugi!... Trzeci!...”. Wystarczałoby liczyć zwyczajnie, palcem kiwać,
ale to by strachu Bożego nie budziło. Bardziej poglądowo, dokładnie,
żwawo i szybko będzie przecie prowadzić ten rachunek młotkiem po
grzbietach, bokach, głowach, gdzie popadnie. Przeliczono całą
czterdziestkę. Teraz trzeba jeszcze rozgrzebać, oświetlić i opukać lewą
stronę. Koniec, wyszli, zatrzasnęli wagon. Możecie spać do następnego
przystanku.
Nie sposób jednak twierdzić, aby niepokój eskorty był zupełnie
bezpodstawny – z czerwonych wagonów można uciec, jeżeli się kto zna na
rzeczy. Ot, puknęli młotkiem po desce – a deska już prawie przepiłowana.
Albo rano, przy rozdawaniu sałamachy straż widzi, że wśród niegolonych
twarzy jest też kilka gładkich. I zaraz otaczają wagon, trzymając
automaty w ręku: „Oddać noże!”. A wszystkiemu winne fircykowskie zapędy
kriajaków oraz ich świty: uprzykrzyło im się chodzić ze szczeciną na
gębie i teraz trzeba będzie oddać MOJKĘ, czyli brzytwę.
Od innych bezpośrednich pociągów dalekobieżnych czerwony eszelon jeszcze
tym się różni, że pasażer wcale nie wie, czy kiedykolwiek z niego
wysiądzie. Kiedy w Solikamsku rozładowywano transport z więzień
leningradzkich (1942 rok) – cały nasyp usłany był trupami, tylko
niewielu żywych dojechało. Podczas zim 1944/45 i 1945/46 do posiołka
Żelaznodorożnyj (Kniaż–Pogost), od Użmy do Workuty, jak zresztą bywało
na innych stacjach węzłowych Północy, aresztanckie eszelony z
wyzwolonych terenów – nadbałtycki, polski, niemiecki czy rosyjski, z
niemieckich obozów – szły bez żadnego ogrzewania i przybywały, mając w
składzie wagon albo dwa z trupami. Ale to znaczy, że tutaj w czasie
drogi starano się przenosić trupy z wagonów dla żywych do
wagonów–kostnic. Tak jednak było nie zawsze. Na stacji Suchobezwodnaja
(Unżłag) zdarzało się często, że drzwi wagonów uchylano tylko po to,
żeby zapytać, kto tu żyje, a kto już umarł: jak nikt nie wylazł na
zewnątrz, to znaczy, że umarł.
Jazda zimą to rzecz budząca strach i grożąca śmiercią, bo konwój tyle ma
kłopotów z czujnością, że sił mu już nie starcza, aby nosić węgiel dla
dwudziestu pięciu piecyków. Ale nie tak znowu słodko jeździć w trakcie
upałów: z czterech małych okienek dwa są zabite na głucho, dach jest
rozpalony; a eskorta musiałaby się bardzo nadwerężyć, chcąc nosić wodę
dla tysiąca ludzi, jeżeli trudno im było napoić jedną stołypinkę.
Najlepsze miesiące dla jazdy, to zdaniem więźniów kwiecień i wrzesień.
Ale nawet najlepszy sezon zdąży przeminąć, jeżeli pociąg idzie. TRZY
MIESIĄCE (Leningrad–Wladywostok – 1935 rok). Skoro zaś już zaplanowano
długi kurs, to zatroszczono się też zawczasu o szkolenie polityczne
konwojentów i opiekę duchową nad więźniami: w osobnym wagonie jedzie z
transportem kum – pełnomocnik operacyjny bezpieczeństwa. Przygotował się
zawczasu do tej podróży – jeszcze w więzieniu i aresztanci rozmieszczeni
są w wagonach nie byle jak, ale według spisów opatrzonych jego wizą. To
on zatwierdza starostę każdego wagonu, to on przeinstruowałi wsadził do
każdego wagonu swojego kapusia. Na długich przystankach kum zawsze
znajdzie pretekst, żeby wezwać jednego i drugiego i wypytać, o czym w
danym wagonie się rozmawia. Takiemu operowi wstyd byłoby zakończyć
podróż bez widomych rezultatów – więc już w drodze wszczyna śledztwo
przeciw komuś. Patrzeć – a zanim człowiek dojedzie na miejsce
przeznaczenia, już ma doczepiony nowy wyrok.
Nie, diabli niech lepiej porwą te czerwone, bydlęce transporty, z całą
ich prostą marszrutą i brakiem przesiadek! Kto nimi jeździł, ten nigdy
tego nie zapomni. Już by wolał człowiek prędzej być w obozie. Już by
dojechać prędzej, czy jak.
Nadzieja i niecierpliwość – oto czym żyje człowiek. Wierzy, że w obozie
oper będzie bardziej ludzki, a kapusie – nie tak nieludzcy. Ależ
przeciwnie! Myśli, że kiedy tam przybędziemy – to nie usłyszymy zaraz
tych samych gróźb, tego samego psiego ujadania i tego samego rozkazu:
„Siadać na ziemi!”. Albo sądzi, że jeśli teraz śniegiem zaciąga wnętrze
wagonu, to później, po zejściu na ziemię, warstwa jego nie okaże się
jeszcze grubsza.
Skoro za chwilę nas wyładują, to sądzisz, że jesteśmy już na miejscu, że
nie powiozą nas dalej wąskotorówką, na otwartych platformach? (A jak tu
ludzi wieźć na otwartych lorach? jak konwojować? – oto łamigłówka dla
eskorty. Robi się to tak: każą nam skupić się, położyć pokotem i wtedy
przykryją wszystkich na lorze wielką płachtą brezentową, jak marynarzy w
filmie „Pancernik Patiomkin” przed rozstrzelaniem. Ten brezent to
jeszcze dobrodziejstwo!). Oleniew z grupą towarzyszy musiał na dalekiej
północy przesiedzieć w październiku na otwartych lorach cały dzień. (Już
ich załadowano, a lokomotywa nie nadchodziła). Z początku padał deszcz,
później chwycił mróz i łachmany na zekach zamarzły. Samowarek rozkołysze
się w biegu, niskie burty platformy zaczną trzeszczeć i popękają,
wreszcie od tego kołysania ktoś wypadnie pod koła. A teraz zagadka: z
Dudinki trzeba jechać wąskotorówką 100 km na otwartych platformach.
Jeśli mróz jest polarny, to gdzie rozsiada się knajacy? A w samym środku
każdej platformy tak, żeby bydełko grzało ich ze wszystkich stron i żeby
samemu nie spaść na szyny. I słusznie. Jeszcze jedno pytanie: a co
zobaczy zek na stacji końcowej tej wąskotorowki (1939 rok)? Czy będą tam
jakieś budynki? Ani jednego. Ziemianki? Owszem, ale już pełniusieńskie,
nie dla nich. A więc będą musieli od razu wykopać ziemianki dla siebie?
Nie, bo jak tu je kopać w czasie zimy polarnej? Pójdą natomiast
wydobywać rudę. – No a co z mieszkaniem? – Z jakim mieszkaniem?... Ach,
gdzie będą mieszkać?... Mieszkać będą w namiotach.
Ale czy zawsze trzeba jechać wąskotorówką?... Pewno, że nie. Oto scena
przyjazdu na ostatni przystanek: Jercowo, luty 1938 rok. Wagony
odryglowano w nocy. Wzdłuż pociągu rozpalono ogniska. I w ich blasku
odbywa się wyładowanie ludzi na śnieg, liczenie ich, ustawianie
szeregiem, ponowny apel. Mróz – 32 stopnie poniżej zera. Transport – z
Zagłębia Donieckiego, aresztowano wszystkich jeszcze latem, dlatego mają
na nogach półbuty, pantofle, sandały. Próbują pogrzać się przy ogniskach
– zostają odpędzeni: ogniska rozpalono nie po to, tylko żeby jaśniej
było. Już po minucie martwieją palce. Śniegu już pełno w lekkim obuwiu,
już wcale nie taje. Żadnej litości, rozlega się rozkaz: „Zbiórka!
Szeregiem!... Krok w prawo... krok w lewo... Strzelam bez uprzedzenia...
Marsz!”. Zawyły na łańcuchach psy, słysząc najmilsze im słowa,
podniecone nadejściem lubej chwili. Ruszyli konwojenci w półkożuszkach,
a skazańcy w letnich szmatkach pobrnęli zaśnieżoną i zupełnie
nieprzetartą drogą – gdzieś w głąb ciemnej tajgi. Przed nimi – ani
światełka. Tylko zorza polarna się pali – nasza pierwsza i na pewno
ostatnia... Świerki trzaskają na mrozie. Ludzie bez butów mieszą i orzą
śnieg drętwiejącymi stopami i goleniami.
Albo inny przyjazd – na Pieczorę, w styczniu 1945 roku. („Nasze wojska
zdobyły Warszawę!”... Nasze wojska odcięły Prusy Wschodnie!...”). Puste,
zaśnieżone pole. Wyrzuconych z wagonów zeków posadzono w śniegu po
sześciu w każdym rzędzie. Długo ich liczono, myląc się i znów zaczynając
od początku. Transport też z południa (Mołdawia), wszyscy mają na nogach
tylko skórzane obuwie. Owczarkom pozwolono iść tuż za ostatnim
szeregiem, szturchały więc idących tam zeków łapami, psim oddechem
zionęły w karki (w ostatnim szeregu szło dwóch duchownych – stary,
siwowłosy ojciec Fiodor Floria i podtrzymujący go młody pop, Wiktor
Szypowalnikow). To się nazywa życie pod psem! Nie, podziwiać trzeba
raczej panowanie nad sobą tych psów! – toż tak im się chce ukąsić!
No, nareszcie dotarli do celu. Obozowa łaźnia: rozbieralnia w jednym
budyneczku, potem trzeba przebiec przez dziedziniec na golasa, żeby
wykąpać się w drugim. Ale teraz już wszystko będzie do zniesienia;
najgorszejuż mają za sobą. Teraz już człowiek PRZYJECHAŁ! Zapadł zmrok.
I nagle dowiadują się: w obozie nie ma miejsc, nie są w stanie przyjąć
tego transportu. Więc po łaźni znów ich ustawiają w szereg, liczą,
otaczają kordonem psów – i znów, wlokąc swoje rzeczy przez te sześć
kilometrów, tylko teraz już o ćmaku, muszą brnąć przez śnieg z powrotem
do swojego pociągu. Wagonowe zaś drzwi przez ten cały czas były
rozsunięte, wagony wystygły, wyzbyły się nawet tego nędznego ciepła,
które przedtem trzymało się desek, ponadto – pod koniec drogi wypalono
cały węgiel i nie ma go skąd teraz wziąć. W ten sposób przebiedowali
jakoś noc, rano dano im trochę suszonych ryb (kto zaś chce pić – może
nabrać w gębę śniegu) – i poprowadzono znów tą samą drogą.
Był to jeszcze wypadek FORTUNNY! – Przecież obóz przynajmniej istnieje,
dziś nie ma przyjęć – to będą jutro. W ogóle zaś – zgodnie z obyczajem
czerwonych transportów, aby jechać w zupełną pustkę – nierzadko koniec
podróży jest zarazem dniem otwarcia n o w eg o obozu. W blasku zorzy
polarnej można zeków po prostu wysadzić wśród tajgi i przybić na
pierwszym świerku tabliczkę: „I OLP”2. Tam będą przez tydzień żuć sobie
suche rybki i zagniatać mąkę ze śniegiem.
Ale jeżeli obóz otwarto choćby dwa tygodnie wcześniej – to już mamy
komfort – już czynna jest kuchnia i chociaż nie ma misek, ale pierwsze i
drugie danie wydadzą na sześciu ludzi na raz w ceberkach do mycia,
szóstka stanie sobie w kółeczko (stołów i stołków również nie ma) dwóch
z nich potrzyma lewymi rękoma łaziebny ceber za rączki, a prawymi już
można przecież jeść. Powtarzam się? Nie, to Pierebory – 1937 rok,
relacja Łoszczylina. Nie ja się powtarzam, to powtarza się GUŁag.
A potem dadzą nowicjuszom brygadzistów, starych bywalców obozowych,
którzy ich szybko nauczą życia, pouczą jak dawać sobie radę i jak
oszukiwać. I pierwszego dnia po przyjeździe ruszą do pracy, ponieważ
zegar Epoki tyka i nie chce czekać. Toż to nie carski, katorżniczy
Akatuj, gdzie nowo przybyli dostawali tylko trzy dni wypoczynku3.
Rozkwita stopniowo gospodarka Archipelagu, rozbudowują się nowe szlaki
kolejowe i już można dojechać pociągiem do wielu takich miejscowości, do
których jeszcze niedawno prowadził tylko szlak wodny. Ale
2 Otdielnyj Łagiernyj Punkt – Samodzielny Punkt Obozowy.
3 P. Jakubowicz, op. cii. żyją jeszcze tubylcy, którzy potrafią
opowiedzieć, jak płynęli rzeką Iżmą – no, najprawdziwszymi, staroruskim
szuchalejami, po stu w każdej szuchalei a przy tym sami musieli robić
wiosłami. Podobnie, jak po rzece Usie, Pieczorze trzeba było płynąć do
macierzystego obozu – szkutami. Na Workutę wysyłano również zeków
galarami: do miejscowości Adźwawóm – wielkimi jak berlinki; tam właśnie
znajdował się punkt przeładunkowy Workutłagu, a dopiero stamtąd –
mniejszymi, płaskodennymi krypami. Cały galar aż się rusza od wszy i
eskorta pozwala wyłazić pojedynczo na górę, aby strząsać pasożyty do
wody. Podróże środkami komunikacji wodnej również nie były bezpośrednie:
w ich trakcie odbywały się przeładunki, czasem przetaczało się krypy
przesmykami, niekiedy szło się pieszo od przystani do przystani.
Były tam również własne zborniaki – z żerdzi, z namiotów – Ust’–Usa,
Pomozdino, Szczelia–Jur. Były tam własne, partykularne porządki. Eskorta
miała swój szczególny regulamin, a więźniowie, rzecz jasna, swoje
szczególne kłopoty. Ale tych wszystkich egzotycznych spraw i tak nie
potrafimy opisać, więc lepiej nie zaczynać.
Północna Dźwina, Ob i Jenisej dobrze pamiętają, kiedy zaczęto więźniów
przewozić galarami – było to przy deportacji kułaków. Te rzeki płynęły
prosto na północ, a galary były brzuchate, pojemne – i tylko z ich
pomocą można było dać sobie radę z przerzuceniem tej szarej masy z żywej
Rosji aż na północ tak, by pozbawić ją życia. Do galaru jak do koryta
zrzucano ludzi i leżeli tam kupą, gramoląc się jak raki w koszu. Wysoko,
na burtach, jak na skałach stali wartownicy. Masę tę wieziono czasem bez
żadnego przykrycia, niekiedy przykrywano wielką płachtą brezentową już
to, żeby mieć z oczu, już to, żeby ułatwić ochronę – tylko nie przed
deszczem. Jazda takim galarem nie była żadną podróżą, tylko śmiercią na
raty. Na dodatek – tym ludziom prawie nie dawano jeść, a z chwilą
wysadzenia na brzeg gdzieś w tundrze – w ogóle przestawano ich karmić.
Pozwalano im tam umierać sam na sam z przyrodą.
Transport galarami po Północnej Dźwinie (i po Wyczegdzie) nie zanikł
jeszcze w 1940 roku; bardzo się nawet ożywił. Wieziono tam wyzwolonych
zachodnich Ukraińców i zachodnich Białorusinów. Więźniowie STALI w
ładowni statku jeden przy drugim – i to nie przez jedną dobę. Urynę
oddawali do szklanych słoików, przekazywali je z rąk do rąk i wylewali
przez iluminator, a gdy zmusiła ich poważniejsza potrzeba – to w portki.
Przewozy galarami po rzece Jenisej znalazły uznanie, utrzymały się na
stałe, na całe dziesięciolecia. W Krasnojarsku ustawiono na brzegu w 30.
latach szopy i pod tym szopami syberyjską, chłodną wiosną dygotali
całymi dobami aresztanci, czekający na przewóz4. Jenisejskie galary
transportowe mają ładownię odpowiednio zaadaptowaną na stałe –
trzykondygnacyjną, bez otworów iluminacyjnych. Tylko przez luk
wejściowy, skąd zbiega w dół trap, przenikało rozproszone światło.
Eskorta mieszka w domku na pokładzie. Wartownicy pilnują wyjść z ładowni
i rozglądają się po rzece, czy czasem ktoś nie uciekł wpław. Do ładowni
straż nigdy nie schodzi, choćby nie wiem jakie jęki i krzyki o pomoc
stamtąd dochodziły. Nigdy też nie wyprowadza się więźniów na pokład, na
spacer. W latach 1937–38 i 1944–45 (wolno więc przypuszczać, że również
między tymi datami) o żadnej pomocy lekarskiej pod pokładem nie było
mowy. Więźniowie na poszczególnych „piętrach” leżą pokotem, dwoma
rzędami: jeden rząd – głowami do burty, drugi – nogami zwrócony do nóg
pierwszego rzędu. Do kiblów na każdym piętrze można się dostać tylko
depcząc po ludzkich ciałach. Nie zawsze pozwalają wynieść kibel na górę
zawczasu (trzeba sobie wyobrazić takie wynoszenie beczki z gnojówką po
stromym trapie na samą górę!), kible więc wypełniają się po brzegi,
cuchnąca ciecz przelewa się na podłogę i ścieka na dolne piętra. A
ludzie dalej leżą. Karmi się ich roznosząc bałandę w beczkach, robi to
personel pomocniczy, złożony również z więźniów. Rozdawanie odbywa się w
wiecznych ciemnościach (dziś może już jest elektryczność), przy świetle
naftowych lampek systemu „nietoperz”. Taki przejazd do Dudinki trwa
czasem miesiąc. (Dziś można, rzecz jasna, odwalić tę drogę w ciągu
tygodnia). Mielizny oraz inne przeszkody powodowały opóźnienia, zapasów
nie mogło więc wystarczyć i wówczas przez kilka dni w ogóle nie dawano
nic do jedzenia (i – oczywiście – nikt później zaległych porcji nie
oddawał).
Pojętny czytelnik może teraz już bez pomocy autora uzupełnić: szemrani
przy tym zajmują górną kondygnację, jak najbliżej luku, czyli powietrza
i światła. Mają taki wpływ na rozdział chleba, jaki im jest potrzebny i
jeżeli podróż robi się trudna, to bez żadnej żenady odbierają całą paszę
szaremu bydełku. Długą podróż skracają sobie złodzieje grą w karty.
Karty do tego celu robią sami, stawki zaś do puli zbierają kosztem
frajerów, rewidując wszystkich leżących w tym albo innym sektorze
szkuty.To, co zabiorą, przez jakiś czas stanowi przedmiot gry, później
zaś przekazywane jest na górę eskorcie. Tak, czytelnik już zgadł:
4 W. Lenin w 1897 roku wsiadał na „Świętego Mikołaja” w porcie
pasażerskim razem z wolnymi pasażerami. eskorta ma swoją dolę.
ukradzione rzeczy sama sobie zabiera albo sprzedaje na przystankach,
przynosząc w zamian knajakom wiktuały.
A co z oporem? Zdarza się, ale bardzo rzadko. Oto wypadek, zachowany we
wspomnieniu. W 1950 roku, na podobnej – i podobnie urządzonej –
berlince, tyle że większej, bo przeznaczonej do podróży morskich, w
czasie przejazdu z Władywostoku na Sachalin siedmiu chłopaków z
Pięćdziesiątki Ósemki gołymi rękoma dało sobie radę z knajakami
(ligowymi), których było koło osiemdziesięciu (a mieli, jak to zwykle,
noże). Ligawi zrewidowali cały transport jeszcze we władywostockim
zborniaku, tak zwanym „trzy–dziesięć”. Robią to starannie, nie gorzej
niż straż więzienna, znają wszystkie zakamarki i sposoby, ale przecież
przy żadnym kipiszu nigdy nie da się zabrać więźniom WSZYSTKIEGO. Znając
tę zasadę, już w ładowni statku oznajmili podstępnie: „Jeżeli kto ma
pieniądze, to można kupić machorki”. I Misza Iraczew wypruł wtedy trzy
ruble ze swej trykotki. Ligawy Wołodka Tatarin krzyknął: „Jak to,
ścierwo, to ty podatków nie płacisz?” i rzucił się, żeby mu zabrać. Ale
sztabowy sierżant piechoty, Paweł (nazwiska, niestety, nikt nie pamięta)
odepchnął knajaka. Wołodka Tatarin spróbował wybić mu oczy
rozczapierzonymi palcami, ale Paweł zbił go z nóg. Rzuciło się wtedy na
niego dwudziestu czy trzydziestu ligawych – ale dookoła Graczewa i Pawła
stanęli murem: Wołodia Szpaków, były kapitan, Sierioża Potapow, Wołodia
Reunow, Wołodia Tretiuchin – również byli sierżanci piechoty, oraz Wasia
Krawców. No i cóż? Skończyło się tylko na kilku wzajemnych
szturchańcach5. Dało znać o sobie niezmienne, w istocie – typowe dla
knajaków tchórzostwo (maskowane zwykle przy pomocy czelności i
zuchwalstwa) albo musieli się liczyć z wartownikiem, który stał blisko
(działo się to pod samym lukiem), jechali zaś i szczędzili się dla o
wiele ważniejszych zadań – jechali po to, ażeby opanować Aleksandrowski
zborniak (ten sam, który opisał Czechów) przed przybyciem tam rzetelnych
złodziei oraz zawładnąć funkcjami na budowach Sachalinu (oczywiście, nie
po to zawładnąć, aby pomagać w budowie) – dość, że wycofali się grożąc
tylko na pożegnanie: „Jak zejdziemy na brzeg – to zostaną z was
ochłapy!”. (Do walki i tak nie doszło i nie zrobili ochłapów z naszych
chłopców. W Aleksandrowskim zborniaku oczekiwała ligawych przykra
niespodzianka: wszystkie funkcje były już zagarnięte przez rzetelną
ferąjnę).
5 Szczegółowo o tym mówi Warlam Szalamow w swoich Szkicach ze Świata
przestępczego.
Na parowcach płynących na Kołymę wszystko wygląda podobnie jak na
rzecznych berlinkach, ma tylko większe wymiary. Nie do wiary, ale
jeszcze do dziś żyje ten i ów z więźniów, którzy dostali się tam przy
okazji znanej ekspedycji lodołamacza „Krasin” wiosną/ 1938 roku.
Więźniowie załadowani byli na kilka starych, zdezelowanych parowców –
„Dżurma”, „Kulu”, „Newostroj”, „Dnieprostroj”, którym „Krasin” torował
drogę przez wiosenne pola lodowe. W zimnych, brudnych ładowniach
skonstruowano trzypiętrowe pomosty, ale jeszcze na każdym piętrze stały
dwupiętrowe nary z żerdzi. Nie wszędzie panowała ciemność: to tam, to
sam paliły się lampki i kaganki. Puszczano też – kolejno, piętrami – na
spacer, na pokład. Na każdy z parowców załadowano trzy–cztery tysiące
ludzi. Cały rejs trwał ponad tydzień, przez ten czas zdążył zapleśnieć
chleb, pobrany we Władywostoku, więc normę dzienną obniżono z 600 gramów
do 400. Do jedzenia była solona ryba, natomiast wody do picia... No
dobrze już, dobrze, dość tych naigrawań, z wodą były przejściowe
trudności. W odróżnieniu od rejsów rzecznych, tu jeszcze miało się do
czynienia ze sztormami, z chorobą morską. Wynędzniali, wyczerpani ludzie
wymiotowali i nie mieli sił, aby podnieść się z nar, cała podłoga
pokryta była śluzowatą rzygowiną.
W drodze miał miejsce pewien epizod polityczny. Statki powinny były
przepłynąć cieśninę La Perouse’a – mijając z bliska brzegi Japonii. I
oto znikły karabiny maszynowe z wieżyczek, konwojenci przebrali się po
cywilnemu, luki zostały zaciągnięte brezentem, zabroniono wychodzenia na
pokład. W dokumentach zaś okrętowych, jeszcze we Władywostoku, napisano
przezornie, że parowce wiozą na Kołymę nie, <broń Boże, więźniów, tylko
zwerbowanych do pracy ochotników. Gromady japońskich kuterków i łódek
uwijały się dookoła statków, niczego nie podejrzewając. (Z tym samym
parowcem „Dżurma” zdarzył się później, w 1939 roku, taki oto wypadek:
siedzący w ładowni knajacy włamali się do magazynu, rozgrabili go, a
później podpalili. Było to również tuż koło brzegów Japonii. Dym zaczął
walić z ”Dżurmy” kłębami, Japończycy ofiarowali się z pomocą – ale
kapitan odmówił i nawet NIE OTWORZYŁ luków! Gdy statek oddalił się już
od japońskich wysp, wyrzucono za burtę trupy uwędzonych w dymie, a pół
zwęglone, nadgryzione przez ogień zapasy przekazano do obozu na
przydział dla więźniów6).
6 Dziesiątki lat już minęły od tej chwili, ale wciąż zdarzają się na
dalekich morzach katastrofy, których ofiarą padają już nie więźniowie,
tylko normalni obywatele sowiec–
Nie dopłynąwszy do Magadanu, karawana uwięzia wśród pól lodowych, nie
pomógł nawet „Krasin” (za wcześnie było dla nawigacji, ale chciano czym
prędzej dostarczyć świeżej siły roboczej). 2 maja wyładowano więźniów
wprost na lód, daleko jeszcze od brzegu. Niewesoły widok ukazał się
przybyszom: ówczesny Magadan były to martwe sopki*, ani śladu drzew,
krzaków, ptaków, kilka zaledwie drewnianych domków i piętrowy budynek
Dalstroju. Mimo to, kontynuując zabawę w pracę wychowawczą, to znaczy
udając sami przed sobą, że przywieźli nie kości dla użyźnienia
złotodajnej Kolymy, lecz czasowo tylko izolowanych–sowieckich obywateli,
którzy wrócą wszak jeszcze do twórczego życia – powitano ich dźwiękami
dalekowschodniej orkiestry. Orkiestra grała marsze i walce, podczas gdy
zadręczeni, półżywi ludzie wlekli się czarnym łańcuszkiem po lodowym
polu dźwigając swoje moskiewskie bagaże (ogromny ten transport był
prawie w całości polityczny i w drodze nie miał prawie styczności z
szemraną ferajną) oraz nieśli na rękach swoich towarzyszy – dotkniętych
reumatyzmem bądź też beznogich (bo ludzie bez nóg też byli wśród
skazanych).
Ale widzę, że zaraz znowu zacznę się powtarzać, że nudne to będzie
pisanie i nudna lektura, bo czytelnik już wszystko wie z góry: teraz ich
będą wieźć ciężarówkami setki kilometrów, a jeszcze później dziesiątki
kilometrów każą przejść piechotą. Tam założone zostaną nowe punkty
obozowe, ludzie od pierwszej chwili posyłani będą do pracy, a żreć będą
rybę i mąkę, zagryzając ją śniegiem. Spać będą w namiotach.
Owszem, tak będzie. Tymczasem zaś, na pierwszych kilka dni ci ludzie
będą roztasowani tu, w Magadanie, też w tych borealnych namiotachf tu
będą ich także przepuszczać przez komisję, to znaczy – taksować na
golasa i szacować ich zdolność do pracy według wyglądu ich sflaczałych
zadków (wszyscy, rzeczjasna, okażą się zdolni). I oczywiście –
zaprowadzą ich do łaźni, a w łaziebnej poczekalni każą im zostawić ich
skórzane palta, romanowskie półkożuszki, wełniane swetry, garnitury z
cienkiej wełny, pilśniowe buty, kozaczki, walonki (ci, co przyjechali,
to przecież nie ciemne chłopstwo, tylko partyjna elita – redaktorzy
gazet, dyrektorzy zjednoczeń i fabryk, pracownicy komitetów,
profesorowie ekonomii politycznej; ci ludzie już w początkach lat cy –
jednakże dowódcy statków odrzucają propozycje pomocy ze względu na wciąż
ten sam obowiązek tajemnicy, uważany za sprawę dumy narodowej! Niech nas
rekiny pożrą, byle tylko nie zawdzięczać nic obcym! Tajemniczość jest
rakiem naszych stosunków.
* Samotne pagóry pochodzenia wulkanicznego. 30. znali się na tym, co
dobre). „A kto będzie tego pilnować?” – zaniepokoją się ci nowi. „A komu
tu potrzebne wasze ciuchy?” – odpowie dotknięta do żywego obsługa. –
„Idźcie, możecie myć się spokojnie”. Więc wejdą do środka. Wychodzić zaś
będą innymi drzwiami i tam wydadzą im czarne, płócienne spodnie i bluzy,
obozowe fufajki bez kieszeni, chodaki ze świńskiej skóry. (O, to nie
drobnostka! to rozstanie z całą przeszłością – z tytułami, ze
stanowiskami, z honorami!). „A gdzie nasze rzeczy?!” – jękną wtedy.
„Wasze rzeczy zostały w domu! – szczeknie na nich jakiś naczelnik. – W
obozie nie ma nic waszego! U nas w obozie jest komunizm! Za
lewoskrzydłowym marsz!”.
Ale skoro już „komunizm” – to co w ogóle mogli odpowiedzieć? Toż walce o
komunizm oddali całe życie...
A są jeszcze transporty – na podwodach i po prostu na p i e c ht ę.
Pamiętacie może w Zmartwychwstaniu Tołstoja – pędzono skazańców w
słoneczny dzień z więzienia na dworzec. W Minusińsku zaś (w 40. latach)
– po roku spędzonym bez jednego spaceru tak, że ludzie oduczyli się
chodzić oddychać pełną piersią, widzieć w pełnym świetle – wyprowadzono
więźniów, ustawiono szeregiem i kazano maszero – wać DWADZIEŚCIA PIĘĆ
kilometrów do Abakanu. Jakichś dziesięciu skonało po drodze. Wielkiej
powieści, ani nawet jednego jej rozdziału, nikt o tym nigdy nie napisze:
kto na cmentarzu mieszka, ten i tak wszystkich nie opłacze.
Pieszy etap – to dziadunio kolejowego, dziadunio stołypinki, dziadunio
towarniaka. W naszych czasach coraz rzadziej posyła się ludzi na
piechotę, chyba tam, gdzie niemożliwy jest transport mechaniczny. Tak
więc z oblężonego Leningradu posyłano przez zamarznięte jezioro Ladoga
skazanych do przystanku, gdzie czekały czerwone eszelony (kobiety
prowadzono razem z jeńcami niemieckimi, naszych zaś mężczyzn oddzielał
od kobiet kordon bagnetów, żeby nie mogli odebrać im chleba. Kto upadł
na ziemię, temu zdzierano buty i rzucano go na ciężarówkę – żywego czy
martwego). Podobnie w latach 30. odprawiano z Kotłasskiego zborniaka
codziennie po stu ludzi do stacji Ust’–Wym (około 300 kilometrów), a
czasami aż do Czybiii (ponad 500). Pewnego razu w 1938 roku posłano w
ten sposób partię kobiet. Odcinek dzienny wynosił 25 kilometrów. Eskorta
miała na smyczy psa albo i dwa, jeśli kto z więźniów został w tyle – to
poganiano go kolbą. Co prawda, rzeczy więźniów, kocioł, zapasy żywności
jechały za nimi na podwodach, przez co całość przypominała klasyczne
etapy aresztanckie z minionego stulecia. Były też chaty dla popasów –
zrujnowane domy deportowanych kułaków z wybitymi oknami i wyrwanymi
drzwiami. Księgowość Kotłasskiego zborniaka wydawała prowiant na czas
obliczony teoretycznie, zakładając, że w drodze wszystko pójdzie gładko
i że ani dnia dłużej droga trwać nie będzie (zasada działania całej
naszej księgowości). Jeśli zaś zdarzały się przeszkody w drodze – porcje
zmniejszano, karmiono ludzi zalewajką z żytniej mąki bez soli albo w
ogóle nic nie dawano do żarcia. Mamy w tym punkcie pewne odstępstwo od
klasycznej tradycji.
W 1940 roku partię, do której należał Oleniew, po wylądowaniu popędzono
na piechotę przez tajgę (z Kniaż–Pogostu w stronę miejscowości Czybiu) –
nic w ogóle nie dając do jedzenia. Pili wodę bagienną i zaraz
pochorowali się na biegunkę. Padali na ziemię wyzuci z sił – a psy
szarpały odzież leżących. W rzece Iżma łapali ryby portkami i jedli je
na surowo. (I wreszcie na jakiejś polanie oznajmiono im: tu będziecie
budować trasę kolejową Kotłass–Workuta!).
Również w innych okolicach naszej europejskiej Północy pędzono więźniów
na piechotę dopóty, dopóki – tą samą trasą, po nasypach, wzniesionych
przez poprzednią generację aresztantów – nie ruszyły wesołe czerwone
wagony, wioząc następne pokolenie więźniów.
Piesze przemarsze mają swoją technikę, wypracowaną tam, gdzie trzeba
często i gęsto prowadzić ludzi na piechotę. Kiedy prowadzą partię przez
tajgę między Kniaż–Pogostem a Wieslaną i nagle jakiś tam więzień
upadnie, nie mogąc iść dalej – to co z takim robić? Pomyślcie rozsądnie?
Co z nim począć? Toć nie można zatrzymać całej partii. Nie można też
przy każdym padającym stawiać na warcie strażnika – bo strażników za
mało, a więźniów za dużo. A więc?... Strażnik zostaje przy leżącym
niedługą chwilę, później zaś dogania resztę, ale już sam jeden. i
Długi czas utrzymały się stałe przemarsze piesze ze zborniaka Karabas do
Spasska. Odległość wynosi wszystkiego 35–40 kilometrów, ale trzeba było
w ciągu jednego dnia przerzucać partie złożone nawet z tysiąca ludzi,
wśród których było wielu osłabionych. Liczono się z tym, że niejeden nie
potrafi długo utrzymać się na nogach i że leżeć będzie na drodze z
przedśmiertną obojętnością i rezygnacją: może człowiek do nich nawet
strzelać, a kroku nie zrobią. Śmierci mogą już się nie bać – ale kija?
ale niezmordowanego kija, walącego ich raz po raz, gdzie popadnie? –
Kija na pewno się przestraszą i pójdą przed siebie! To już sprawdzone,
to już tak jest. I oto cala kolumna maszerujących zostaje otoczona nie
tylko zwyczajnym kordonem strzelców, utrzymujących pięćdziesięciometrowy
dystans, lecz również wewnętrznym kordonem żołnierzy, nie uzbrojonych,
ale zaopatrzonych w kije. Ci, co zostają w tyle – są bici (zgodnie z
aforyzmem towarzysza Stalina), bici, i jeszcze raz bici – więc tracą już
siły, ale dalej się wloką! I wielu z nich jakimś cudem dociera do celu!
Nie wiedzą oni, że to tylko sposób kontroli i że ci, którzy nawet pod
kijami dalej leżą i nie chcą już wstać – zabierani są na ciągnące za
kolumną wozy. Organizacja! (może ktoś spytać: a dlaczego nie zabrać od
razu wszystkich osłabionych na te wozy?... A skąd je wziąć, skąd brać
konie? Toż u nasjuż króluje traktor. Zresztą, wiecie ile dziś owies
kosztuje?...). Takich marszów sporo było w latach 1948–50.
A w latach 20. piesze przemarsze należały do zasadniczych typów
transportu. Byłem jeszcze dzieckiem, ale pamiętam to dobrze; pędzono ich
ulicami Rostowa nad Donem nie krępując się zupełnie. Dodajmy przy
okazji, że sławetna komenda – „... otwiera ogień bez uprzedzenia!”,
miała wówczas inne brzmienie, a to z uwagi na różnice techniczne w
wyposażeniu bojowym: przecież eskorta często miała tylko szable. Komenda
brzmiała tak: „Krok w bok – konwój pal, tnij!”. To dźwięczało mocno –
„pal, tnij!”. Zaraz sobie człowiek wyobraża, że mu za chwilę łeb zetną.
Ale nawet w 1936 roku, w lutym przez miasto Niżny Nowgorod pędzono na
piechotę partię długobrodych starców zza Wołgi, w samodziałowych
sukmanach, w postołach i onucach na nogach – tak, „Ruś, co już
zanika”... I nagle przecinają im drogę trzy auta, jednym z nich jedzie
przewodniczący WCIK Kalinin. Więźniów zatrzymano, Kalinin przejechał
sobie, ani spojrzał.
Zamknij oczy, czytelniku. Czy słyszysz turkot kół? To mkną wagon–zaki.
To jadą towarniaki. Całą dobę. Każdej minuty. Każdego dnia w roku. A to
woda chlupie – to płyną aresztanckie berlinki. A to warczą silniki suk.
Cały czas kogoś wsadzają, wciskają do wnętrza, przenoszą. A ten zgiełk?
– to przepełnione cele zborniaków. A to wycie? – to skargi okradzionych,
zgwałconych, pobitych.
Dokonaliśmy przeglądu wszystkich sposobów transportu – i stwierdziliśmy,
że wszystkie one są GORSZE. Przyjrzeliśmy się więzieniom etapowym i nie
zobaczyliśmy żadnego dobrego. I nawet ostatnia ludzka nadzieja, że
później już będzie lepiej, że lepiej będzie w obozie – to nadzieja
złudna.
W obozie będzie – gorzej.
IV
Z WYSPY NA WYSPĘ
Ale również samotnymi czółnami przewozi się zeków z jednej wyspy
Archipelagu na drugą. Nazywa to się – speckonwój. Jest to najbardziej
niekrępujący sposób przejazdu, nie różni się on prawie od normalnej
podróży. Zaznali tego tylko nieliczni. W moim życiu aresztanckim
nadarzyła mi się taka okazja trzykrotnie.
Speckonwój wysłany być może tylko na zlecenie wysoko postawionych osób.
Nie należy go mylić ze specdelegacją, która też zresztą wymaga decyzji
na dość wysokim szczeblu. Specdelegowany najczęściej jeździ ogólnymi
transportami, chociaż również on wysyłany bywa na znaczne odległości (co
tym bardziej go wyróżnia). Na przykład – jedzie sobie Ans Bernsztejn,
wysłany z dalekiej północy nad dolną Wołgę, w specjalnej delegacji na
roboty polne. Wiozą go w znanym już nam tłoku, wśród upokorzeń, szczują
psami, grożą ze wszech stron bagnetami, ryczą „Krok w prawo, krok w
lewo...” – po to, aby raptem wysadzić go na malutkim przystanku
Zanzewatka, gdzie go wita samotny, spokojny, nie uzbrojony nadzorca.
Powiada z ziewnięciem: „Dobra, przenocujesz u mnie, a tymczasem sam tu
sobie połaź, dopiero jutro odwiozę cię do obozu”. I Ans sobie łazi. Czy
rozumiecie, co to znaczy to ŁAŻENIE dla człowieka, który ma siedzieć 10
lat, który już tyle razy żegnał się z życiem, który dziś rano jeszcze
tkwił w wagon–zaku, a jutro tkwić będzie w obozie – teraz zaś łazi sobie
i patrzy, jak kury grzebią w stacyjnym ogródku, jak zbierają się do
odejścia baby, które na próżno wyniosły na sprzedaż do pociągu masło i
tykwy. Robi krok, drugi, czwarty i piąty w bok – i nikt nie krzyczy mu
„stój!”, nieufnymi palcami muska liście akacji i gotów jest się
rozpłakać.
Speckonwój zaś – cały jest takim cudem, od początku do końca. Tym razem
nie wiesz wcale co to znaczą ogólne transporty, nie musisz zakładać rąk
do tyłu, rozbierać się do naga, siadać na gołej ziemi, a nawet żadnej
rewizji nie będzie. Konwojenci okazują ci życzliwość i nawet zwracają
się do ciebie per „wy”. Tak w ogóle – mówią na wszelki wypadek – przy
próbie ucieczki będziemy, jak zwykle, strzelać. Pistolety mamy
odbezpieczone, są tu, w kieszeniach. Ale pojedziemy jak gdyby nigdy nic,
zachowując się swobodnie, nie dawajcie do zrozumienia, że jesteście
więźniem. (Bardzo proszę zwrócić uwagę na fakt, że również tutaj
interesy jednostki, są jak zawsze, całkowicie zgodne z interesami
państwa).
Moje życie obozowe odmieniło się zupełnie w dniu, kiedy – już z
przykurczem palców (przestały mi się rozginać od długiego trzymania
narzędzi) stałem kuląc się przy rozdziale roboty w naszej brygadzie
ciesielskiej. Majster odprowadził mnie na bok i z niespodzianym
szacunkiem powiedział: „A wiesz, na zlecenie ministra spraw
wewnętrznych...”.
Zdębiałem. Ludzie poszli do roboty i zaraz otoczyli mnie obozowi migacze
z żony. Jedni twierdzili, że „dołożą mu nowy wyrok”, inni byli zdania,
że mnie wypuszczą. Ale wszyscy byli przekonani, że nie ominie mnie
spotkanie z ministrem Krugłowem. Ja też biłem się z myślami: nowy wyrok
czy zwolnienie? Zupełnie zapomniałem, że przed pół rokiem przyjechał do
naszego obozu jakiś typ i dał do wypełnienia ankiety rejestracyjne
GUŁagu (po wojnie akcję tę rozpoczęto w bliżej położonych obozach, ale
chybajej nigdy nie zakończono). Najważniejszą rubryką był tam punkt
dotyczący zawodu. Aby zwiększyć swoje szansę, więźniowie wpisywali sobie
zawody najwyżej cenione na Archipelagu: „fryzjer”, „krawiec”,
„magazynier”, „piekarz”. A ja napisałem z przymrużeniem oka: „fizyk
jądrowy”. Fizykiem jądrowym nigdy w życiu nie byłem, przed wojną
przeszedłem tylko taki kurs na uniwersytecie i znałem nazwy cząsteczek
atomowych oraz ich parametry – więc postanowiłem właśnie to sobie
wpisać. Był rok 1946, bomba atomowa potrzebna była na gwałt, ale sam nie
przypisywałem żadnego znaczenia tej ankiecie i zapomniałem o niej.
Krążyła głucha, zupełnie niewiarygodna, przez nikogo nie sprawdzona
legenda, którą jednak raz po raz można było w obozie usłyszeć: że gdzieś
na tym Archipelagu są również malutkie rajskie wyspy. Nikt ich na oczy
nie widział, nikt nie był na nich, kto zaś był – ten milczy, pary z gęby
nie puszcza. Są na tych wyspach ponoć rzeki mlekiem i miodem płynące, je
się tam co najmniej jajka ze śmietaną; czysto tam rzekomo i ciepło,
praca tylko umysłowa, a wszystko setką tajemnic okryte.
I oto pół kary miałem odbyć właśnie na tych rajskich wyspach (w narzeczu
więziennym noszą one nazwę s z a r a s z e k). To im właśnie
zawdzięczam, że jeszcze żyję, bo w obozach żadną miarą nie dociągnąłbym
do końca wyroku. Im też zawdzięczam możność pisania tej książki, chociaż
nie przewidziałem dla nich miejsca na jej stronicach (napisałem już o
nich powieść*). Między tymi właśnie wyspami – z jednej na drugą, z
drugiej na trzecią, przewożono mnie speckonwojem. Jechaliśmy we trójkę z
dwoma strażnikami.
Jeśli dusze zmarłych czasem wśród nas przelatują i, widząc nas, łatwo
domyślają się przyziemnych pobudek naszych czynów, my zaś nie widzimy i
nie domyślamy się ich bezcielesnej obecności – to podobne cechy ma jazda
speckonwojem.
Człowiek daje nura w sam gąszcz wolnego świata, przepycha się przez
ciżbę na dworcu.–Z uwagą czyta ogłoszenia, które w żaden sposób nie mogą
go dotyczyć. Siedzi na starej, dworcowej ławie i słucha dziwnych,
błahych rozmów: o tym, że jakiś mąż bije żonę – albo że ją porzucił; że
teściowa, nie wiadomo dlaczego, nie może żyć w zgodzie z synową; że
sąsiedzi ze wspólnego mieszkania nie gaszą światła na korytarzu i nie
wycierają nóg, że ktoś komuś robi trudności w biurze! że komuś proponują
dobrą robotę, ale nie może zdecydować się na wyjazd – jakże to, zwijać
manatki, czy to łatwo? Człowiek słucha tego wszystkiego – i ciarki
wyrzeczenia nagle przebiegają ci po grzbiecie i głowie: tak jasna jest
już dla ciebie prawdziwa miara rzeczy w kosmosie! miara tych słabostek i
namiętności! – a tym grzesznikom nie jest to dane, ani trochę! Naprawdę
żywym, istotnie żywym jesteś tylko ty, istota bezcielesna, a ci wszyscy
tu tylko przez omyłkę uważają się za żywych.
I – ta przepaść między nami, nie do zapełnienia! ani krzyknąć, ani
zapłakać nad nimi nie sposób, ani potrząsnąć ich za ramię: toć jesteś
duchem, zjawą, oni zaś – istotami materialnymi.
Jak to przekazać? – w momencie jasnowidzenia? wizjonerstwa? we śnie? –
bracia! ludzie! Na co warn życie dano?! Głuchą nocą otwierają się drzwi
cel śmierci – i ludzie wielkiego ducha wleczeni są na rozstrzelanie. Na
wszystkich torach kolejowych kraju w tej chwili, właśnie teraz, ktoś
oblizuje gorzkim językiem wargi suche i słone od śledzia, ktoś marzy o
szczęściu rozprostowania nóg, o zaspokojeniu naturalnej
* Mowa o Kręgu Pierwszympotrzeby. W Orotukanie latem ziemia odmarza na
metr i dopiero wtedy grzebią w niej szczątki zmarłych w czasie zimy. A
ty, pławiący głowę w błękitnym niebie, grzejący się na słońcu, mogący
decydować o własnym losie, napić się wody, przeciągnąć się, jechać bez
konwoju, gdzie tylko zechcesz – co ci po tych nie wycieranych nogach? co
ma do tego teściowa? To, co w życiu najważniejsze, wszystkie jego
zagadki – zaraz ci tu nimi sypnę, chcesz? Nie szukajcie tego, co złudne
– majątku, tytułów: żeby to zdobyć człowiek strzępi nerwy przez
dziesięciolecia, a traci to – w ciągu jednej nocy. Żyj z poczuciem
spokojnej wyższości nad życiem, nie bój się biedy, nie żałuj straconego
szczęścia, przecież i tak – ani goryczy do dna, ani słodyczy do pełna.
Już tego dosyć, że nie marzniesz, że głód i pragnienie pazurami nie rwą
ci wnętrzności. Jeśli masz nieprzetrącony kręgosłup, jeśli obie nogi
jeszcze chodzą, obie ręce się ruszają, oboje oczu widzi, a oboje uszu
słyszy – to komu jeszcze tu zazdrościć? po co? Zawiść zżera w końcu
samego zawistnika. Przetrzyj oczy, przywróć czystość sercu – i najwyżej
sobie ceń tych, którzy cię kochają, którzy ci dobrze życzą. Nie krzywdź
ich, nie obrażaj, z nikim z nich nie rozstawaj się w gniewie: toć nie
wiadomo, czy to nie ostatni twój uczynek przed aresztowaniem i czy nie
taki twój obraz zostanie w ich pamięci!...
Ale konwojenci gładzą w kieszeni czarne rękojeści pistoletów. I siedzimy
tak rządkiem, niepijące chłopaki, spokojni drużkowie.
Pocieram czoło, to otwieram oczy, to zamykam, znów ten sam sen: tłum
ludzi – zupełnie bez straży. Pamiętam doskonale, że dziś jeszcze
nocowałem w celi i jutro znowu w celi będę. A tu jacyś kontrolerzy ze
szczypcami: „Bilecik?” „Jest, jest, u kolegi”.
Wagony są przepełnione (no, „przepełnione” według cywilnych pojęć – nikt
nie leży pod ławkami ani nie siedzi w przejściu na podłodze). Kazano mi
zachowywać się swobodnie – więc już wcale się nie krępuję: widzę w
sąsiednim przedziale boczne miejsce przy oknie i zaraz się tam
przesiadam. Dla konwojentów zaś nie ma już tam miejsca. Siedzą sobie
dalej tam, gdzie siedzieli, i tylko nie spuszczają ze mnie zakochanych
oczu. W Piereborach zwalnia się miejsce naprzeciw mnie, przy stoliku,
ale zanim mój konwojent zdążył się przesiąść – już je zajął szerokogęby
chłopak; półkożuszek, futrzana czapka, prosty, ale mocny drewniany
kuferek. Poznałem ten kuferek od razu: łagrowa robota, made in
Archipelag.
„Fu–u–uF’ – stęka chłopak z ulgą. Światła niewiele, ale widzę, że jest
cały rozpalony, nie obeszło się bez walki przy wsiadaniu. Wyciąga
flachę: „Pociągniesz piwka, towarzyszu?”. Wiem, że mój konwojent w
sąsiednim przedziale już cały zesztywniał: nie powinienem przecież pić
alkoholu, nie wolno! Ale trzeba zachować się swobodnie. Mówię więc
niedbałym tonem: „A nalej trochę, niech tam będzie”. (Piwo? Piwo!! W
ciągu trzech lat nie wypiłem ani kropelki! Dopiero będę jutro chwalił
się w celi: piwo piłem!). Chłopak mi nalewa, wypijam i aż dreszcz mnie
przenika. Jest już ciemno. Elektryczności nie ma w wagonie, zniszczenia
powojenne. Nad framugą drzwi pali się w latarni starego typu jakiś
ogarek, jeden na cztery przedziały – dwa tylne i dwa przednie. Toczymy
sobie z sąsiadem przyjacielską pogwarkę, nie widząc się prawie
wzajemnie. Choć mój konwojent aż się skręca – nic nie słyszy, bo koła
postukują. Mam w kieszeni pocztówkę do domu. Zaraz wyjaśnię mojemu
miłemu prostacz-kowi kim jestem i poproszę, żeby mi wrzucił kartkę do
skrzynki pocztowej. Sądząc z kuferka – też już siedział. Ale mnie
ubiegł: „Wiesz, ledwie sobie ten urlop wybłagałem. Dwa lata nie
puszczają ani na krok, psia służba”. – „Jaka znowu służba?” –”E, skąd
masz wiedzieć. Ja jestem – hint*, błękitne wyłogi, alboś nigdy nie
widział?!”. Tfu, zgiń, przepadnij, że też od razu się nie domyśliłem;
Pierebory – to centrum WołgoŁagu, i ten kuferek – wydusił od zeków,
bezpłatnie mu go zrobili. A to nasze życie – całe szpikowane: na dwa
przedziały jeszcze było za mało dwóch hintów! – więc trzeci wsiadł. A
może jeszcze czwarty gdzieś się czai? A może siedzi taki w każdym
przedziale?... A może jeszcze ktoś z naszych jedzie speckonwojem...
Mój sąsiad wciąż skuczy i skarży się na swój los. Więc odpowiadam mu
dość enigmatycznie: „A tym, których pilnujesz, co to po dziesięć lat za
bezdurno dostali – to może im lżej?”. Speszył się od razu i zamilknął aż
do rana: w półmroku już wcześniej musiał dostrzec, że mam jakieś
półwojskowe sorty na sobie – szynel, bluza. Myślał z początku – ot,
jeszcze jeden wojak, ale teraz – diabli wiedzą: może jestem z
operacyjnego? Może poluję na uciekinierów? Skąd się wziąłem w tym
wagonie? A on tu p_rzy mnie wyrzekał na obozy... Ogarek w latarni już
opłynął, ale wciąż jeszcze pełga. Na trzeciej półce bagażowej leży jakiś
młodzieniec i miłym głosem opowiada o wojnie, tej prawdziwej, o jakiej w
książkach nie piszą; był saperem, opowiada o różnych zdarzeniach,
* W oryginale – asmodej, od Asmodeusz. W Starym Testamencie – władca
demonów i chyba stamtąd to przeszło do rosyjskiej gwary więziennej, bo
przecież nie z Diabla Kulawego Lesage’a, gdzie to imię nosi postać
tytułowa.
Hint – jest w polskiej gwarze przestępczej przezwiskiem strażnika
więziennego, bardziej popularnym niż obozowy kogutek, tu może
właściwszy. mówi sanją prawdę. I jaka to satysfakcja, że
nieposkromiona’prawda jednak wsiąka w czyjeś uszy.
Ja też mógłbym to i owo opowiedzieć... Chciałbym to nawet zrobić!...
Nie, chyba już mi się odechciało... Cztery moje wojenne lata jakby krowa
ozorem zlizała. Już nie chce mi się wierzyć, że to było naprawdę, już
nie chce mi się wspomnień. Dwa lata tutaj, dwa lata Archipelagu zaćmiły
mi wszystkie drogi frontowe i frontowe przyjaźnie, wszystko pokryły
mgłą. Klin wybija się klinem.
I oto, spędziwszy kilka godzin pośród WOLNYCH, czuję teraz: usta moje są
nieme: nie mam wśród nich nic do roboty, jest mi tak, jakbym był na
uwięzi. Chcę – mówić swobodnie! Chcę – wrócić do mojej ojczyzny! Chcę –
do swoich, na Archipelag!
Rankiem zostawiam przez ZAPOMNIENIE moją pocztówkę na górnej półce
wagonu. Przecież konduktorka będzie sprzątać wagon i – jeżeli jest
człowiekiem – wrzuci ją do skrzynki...
Wychodzimy na plac od strony Dworca Jarosławskiego. Także tym razem moi
dozorcy są nowicjuszami. Nie znają Moskwy. Decyduję za nich, że
pojedziemy tramwajem „B”. Pośrodku placu, na przystanku tramwajowym –
ciżba, ludzie jadą właśnie do pracy. Mój strażnik wspina się na pomost i
pokazuje motorniczemu legitymację MWD. Na przedniej platformie, jak
jacyś deputaci Mossowietu, stoimy sobie z godnością przez całą drogę,
nie płacąc za bilety. Jakiemuś starcowi wejść natomiast nie pozwalają:
nie jesteś inwalidą, wleziesz przez tylne wejście!
Dojeżdżamy do Nowosłobodzkiej, schodzimy na przystanku – i po raz
pierwszy mam okazję widzieć więzienie Butyrskie z zewnątrz, chociaż
przywożą mnie tutaj po raz czwarty i bez trudu potrafię narysować jego
wewnętrzny plan. O, jaki surowy, wysoki mur, a długi – na pół dzielnicy!
Chłód ściska serce mieszkańca Moskwy, gdy widzi, jak otwiera się stalowa
paszcza tych wrót. Ale bez żalu żegnam moskiewskie trotuary, wchodzę jak
do własnego domu przez sień pod sklepieniami odwachu, uśmiecham się,
wkraczając na pierwszy dziedziniec, poznaję dobrze znane główne wrota ze
żłobionymi w drzewie figlasami – i nic to, że zaraz postawią mnie twarzą
do ściany i zapytają: „nazwisko?... imię, imię ojca?... rocznik?...”.
Nazwisko!... Jestem Gwiezdnym Tułaczem! Moje ciało jest w pętach, ale
dusza – nie im podlega.
Wiem dobrze: po kilku godzinach nieuchronnych zabiegów, jakim ciało
będzie poddane – chodzi o boks, kipisz, kartę rejestracyjną, wydanie
kwitu na depozyt, dezynfekcję i łaźnię będę wprowadzony do celi z
sufitem na kształt podwójnej kopuły, przedzielonej pośrodku nawisłym
łukiem (wszystkie cele są tu takie), z dwoma dużymi oknami, jednym
długim stołem–szafą, a spotkam tam nie znanych mi jeszcze, ale na pewno
mądrych, interesujących, życzliwych ludzi, zaraz zaczną mi coś
opowiadać, ja im potem opowiem swoje i wieczorem nie od razu sen
przyjdzie.
Na miskach zaś wytłoczony będzie napis (żeby kto nie zabrał w drogę)
„BuTiur” – Butyrskąja Tiurma. Sanatorim Butiur, jakeśmy żartem mówili tu
zeszłym razem. Sanatorium mało znane opasłym dygnitarzom, tak marzącym o
schudnięciu. Wożą swe brzuchy do Kisłowodzka, tam wydeptują kilometrami
specjalne szlaki, robią przysiady, pocą się przez cały miesiąc, żeby
zrzucić dwa, trzy kilogramy. W sanatorium zaś BuTiur, ręką podać, każdy
z nich schudłby o pół puda na tydzień bez żadnych ćwiczeń.
To rzecz sprawdzona. Bez żadnego wyjątku.
Świat jest ciasny, po prostu bardzo ciasny – to jedna z tych prawd, o
których słuszności człowiek przekonuje się w więzieniu. Co prawda,
Archipelag GUŁag roztasowany na całej powierzchni Związku Sowieckiego,
ma jednak o wiele mniejszą od niego liczbę mieszkańców. Ile ludności ma
Archipelag – tego nie mogliśmy ustalić. Można założyć, że jednocześnie
znajdowało się w obozach nie więcej niż 12 milionów ludzi (jedni szli do
ziemi, Maszyna zaś dostarczała nowych). I więźniowie polityczni
stanowili nie więcej niż połowę tej liczby. Sześć milionów? Cóż, to
tyle, co ludność małego kraju, Szwecji albo Grecji, tam wielu ludzi zna
się osobiście. Nic dziwnego, że kiedy człowiek trafi do byle jakiej celi
w byle jakim zborniaku, kiedy trochę posłucha i trochę się rozgada – z
pewnością dogrzebie się jakichś wspólnych znajomych. (Co w tym dziwnego,
skoro Dołgan, który przesiedział cały rok wyłącznie w pojedynkach trafia
– już po Suchanowce, po zmasakrowaniu przez Riumina, po szpitalu – do
celi na Łubiance, przedstawia się, a obrotny F. od razu mu powiada: „A,
to ja pana znam!” – „Skąd? – zdziwił się Dołgan – Pan się myli”. –
„Bynajmniej. Przecież to pan jest tym samym Amerykaninem, Aleksandrem
Dołganem, o którym prasa burżuazyjna nakłamała, że go porwano, a TASS
musiał dementować. Czytałem to, kiedy byłem na wolności”).
Lubię chwilę, kiedy do celi wchodzi ktoś nowy (nie nowicjusz – bo ci
wchodzą przygnębieni, zażenowani, mówią o zekach już bywałych). Sam też
lubię wchodzić do nowej celi (zresztą, Boże uchowaj, wolę więcej już nie
wchodzić) – beztroski uśmiech, szeroki gest: „Czołem, braciszkowie!”.
Rzucam worek na nary: –”No, co nowego w Butyrkach? Jak zleciał ten
roczek?”.
Przedstawiamy się sobie. Jakiś młody jeszcze, niejaki Suworow, artykuł
58. Na pierwszy rzut oka – nic szczególnego, ale zaraz, zaraz: w
Krasnojarskim zborniaku siedział z nim w tej samej celi niejaki
Machotkin...
– Chwileczkę, czy to nie ten lotnik polarny?
– A, tak, tak, to jego imię nosi...
– Wyspa w zatoce Tajmyrskiej. A on sam siedzi z artykułu 58–10.
Powiedzcie no, puścili go więc do Dudinki?
– Skąd o tym wiecie? Owszem.
Znakomicie. Jeszcze jedno ogniwo biografii zupełnie nie znanego mi
Machotkina. Nigdy się z nim nie spotykałem, nigdy go może nie zobaczę,
ale ruchliwa pamięć zanotowała wszystko to, co o nim wiem: Machotkin
dostał c z e r w o ń c a, ale wyspy nie można już przemianować, ponieważ
figuruje na wszystkich mapach świata (to przecież nie wyspa naszego
Archipelagu). Posłano go do szaraszki projektującej sprzęt lotniczy w
Bołszynie, ale się tam tylko męczył: był jedynym lotnikiem wśród
inżynierów, a tu mu latać przecież nie pozwolą. Szaraszkę tę podzielono
na dwie części, Machotkin trafił do tej połowy, którą przeniesiono do
Taganrogu i zdawało się, że wszystkie kontakty uległy zerwaniu. W
drugiej połówce, w Rybińsku, ktoś mi opowiadał, że Machotkin prosił,
żeby go przeniesiono na Daleką Północ i pozwolono tam latać. Teraz
dowiaduję się, że dostał pozwolenie. Nic mi po tych wiadomościach, ale
zapamiętałem wszystko. Mija jeszcze dziesięć dni i oto jestem w
butyrskim łaziebnym boksie (są takie arcysympatyczne boksy w Butyrkach,
z kranami i ceberkiem, żeby mniejsze grupy nie zajmowały wielkiej łaźni)
razem z niejakim R. Tego R. nie znam także, ale okazuje się, że pół roku
leżał on w butyrskim szpitalu, teraz zaś jedzie do rybińskiej
szaraszki.(Miną jeszcze trzy dni i w Rybińsku, w szczelnie zamkniętym
pudle, którego mieszkańcy nie mają żadnego kontaktu ze światem
zewnętrznym, już będzie wiadomo, że Machotkin jest w Dudince i że mnie
wzięto tam, a tam. To właśnie jest telegraf więzienny: spostrzegawczość,
pamięć i spotkania.
I ten sympatyczny mężczyzna w rogowych okularach? Spaceruje po celi i
miłym barytonem nuci Schuberta:
/ młodość znów mi ciąży tak,
I dłuży się do grobu szlak...
– Carapkin, Sergiusz Romanowicz.
– Przepraszam, ależ ja pana dobrze znam. Biolog? Odmowa powrotu? Z
Berlina?
– Skąd pan to wszystko wie?
– No, jakże inaczej? W 46. roku, razem z Mikołajem Władimirowiczem
Timofiejewem – Ressowskim...
... Ach, to dopiero była cela! – czy aby nie najświetniejsza w całym
moim więziennym żywocie?... Było to w lipcu. Przywieziono mnie z obozu
do Butyrek na mocy zagadkowego „rozporządzenia ministra spraw
wewnętrznych”. Przywieziono mnie po obiedzie, ale więzienie tak było
przepełnione, że procedury wstępne trwały 11 godzin i dopiero o trzeciej
w nocy wpuszczono mnie, wymaglowanego w różnych boksach, do celi numer
75. W celi, jaskrawo oświetlonej żarówkami, zwisającymi spod dwóch
kopułek, wszyscy spali pokotem, miotając się przez sen, bo było duszno:
gorące lipcowe powietrze nie miało dostępu, okna zasłonięte były
blincami. Brzęczały niezmordowane muchy, siadając na pogrążonych we
śnie, którzy też wzdrygali się raz po raz. Niektórzy osłonili sobie
ręcznikami oczy, bo światło było rażące. Ostro cuchnął kibel – w takim
upale rozkład postępował szybko. Do celi, obliczonej na 25 ludzi,
napchano więźniów nie dużo, nie mało, chyba 80. Ludzie leżeli na narach
rzędem i z lewej, i z prawej strony, a również na dodatkowych blatach,
ułożonych w poprzek przejścia, spod wszystkich nar wystawały czyjeś
nogi, tradycyjny zaś, butyrski stół–szafa przesunięty był w stronę
kibla. Właśnie obok niego był jeszcze kawałeczek wolnego miejsca na
podłodze, więc tam się położyłem. Ci, co chodzili do kibla, aż do samego
rana musieli przeze mnie przestępować..
Gdy przez otwór w drzwiach krzyknięto „Pobudka!”, zrobił się ruch w
całej celi: podniesiono leżące na poprzek blaty, przesunięto stół pod
okno. Zaraz też ktoś podszedł do mnie, żeby przeprowadzić interview:
nowicjusz czy obozowy bywalec? Okazało się, że w celi spotykają się dwa
prądy: zwyczajny potok ludzi po wyroku, kierowanych do obozów i
przeciwbieżny potok specjalistów, odwołanych z obozów – fizyków,
chemików, matematyków, inżynierów konstruktorów, kierowanych nie wiadomo
dokąd, ale zapewne do jakichś naukowo–badawczyeh instytutów, gdzie im
się będzie dobrze działo. (Tu dopiero uspokoiłem się, że minister nie ma
zamiaru dosunąć mi nowego wyroku). Podszedł do mnie człowiek niestary
jeszcze, grubokościsty (ale bardzo wychudzony), z nosem jastrzębim,
lekko zakrzywionym:
– Profesor Timofiejew–Ressowski, prezes towarzystwa naukowo–technicznego
75 celi. Sesje naszego towarzystwa odbywają się codziennie rano po
rozdaniu chleba i mają miejsce koło lewego okna. Czy mógłby pan wygłosić
dla nas jakiś naukowy referat? I na jaki temat?
Zupełnie zaskoczony stałem przed nim w swoim długim, zaszarganym szynelu
i zimowej czapce (taka już dola aresztowanych zimą, że również latem
paradują po zimowemu). Moje palce wciąż jeszcze nie rozkurczyły się i
całe były pokiereszowane. Jakież tu mogłem wygłaszać referaty naukowe?
Ale przypomniałem sobie, że niedawno w obozie miałem w ręku przez dwie
noce przyniesioną zza drutów książkę – raport oficjalny sekretariatu
obrony USA o pierwszej bombie atomowej. Książka ukazała się dopiero co,
wiosną. Czy nikt w celi jeszcze jej nie widział? Śmieszne pytanie,
pewno, że nie. Los uśmiechnął się tu i kazał mi jednak <zająć się trochę
tą fizyką atomową, na którą powołałem się w GUŁagu.
Po racji porannej zebrało się pod lewym oknem koło dziesięciu członków
towarzystwa naukowo–technicznego, wygłosiłem swój referat i przyjęty
zostałem do towarzystwa. To i owo już zapomniałem, tamtego znów nie
potrafiłem zrozumieć do końca – ale Mikołaj Władimirowicz, chociaż
siedział już rok w więzieniu i niczego nie mógł wiedzieć na temat bomby
atomowej – raz po raz uzupełniał braki mojej relacji. Pusta paczka po
papierosach była moją tablicą, w ręku miałem kawałek nielegalnego
sztyftu z ołówka. Mikołaj Władimirowicz wciąż mi go wyjmował z rąk,
robił rysunki i wtrącał swoje uwagi z taką znajomością rzeczy, jak gdyby
był fizykiem z samego Los Alamos.
Istotnie miał on już do czynienia z jednym z pierwszych europejskich
cyklotronów, ale stosował go dla poddawania promieniowaniu
much–drozofil. Był biologiem, należał do najwybitniejszych współczesnych
genetyków. Siedział już w więzieniu, kiedy profesor Żebrak, nie widząc o
tym (a może właśnie wiedząc), miał dość odwagi, by napisać w artykule
przeznaczonym dla kanadyjskiego czasopisma: „Rosyjska biologia nie
odpowiada za Łysenkę, rosyjska biologia – to Timofiejew–Ressowski”
(podczas kampanii przeciw biologom w 1948 roku Żebrakowi o tym
przypomniano). Schródinger w broszurze Czym jest życie? znalazł miejsce,
by dwukrotnie zacytować Timofiejewa–Ressowskiego, który już siedział
wtedy od dawna.
On zaś tu stał przed nami i olśniewał nas znajomością najrozmaitszych
dziedzin wiedzy. Cechowała go ta szerokość poglądów, o której uczeni
następnych pokolenjuż nawet nie chcą wiedzieć (a może zmieniły się
możliwości ogarnięcia umysłem tego wszystkiego?). Teraz zresztą tak był
wycieńczony głodem z czasów śledztwa, że nie łatwo przychodziły te
popisy. Po kądzieli wywodził się z szaraczkowej szlachty kałużskiej,
siedzącej nad rzeką Ressą, po mieczu zaś – był potomkiem Stiepana Razina
z linii bocznej i ta kozacka krzepa biła w oczy – świadczyła o niej jego
grubokoścista budowa, gruntowność, niezachwiana postawa podczas
śledztwa, – ale również ciągły głód, o wiele silniejszy, niż u innych.
Oto jego historia: W 1922 roku niemiecki uczony Vogt, który stworzył w
Moskwie Instytut Mózgu, poprosił aby wydelegować do niego, do Niemiec,
dwóch najzdolniejszych absolwentów. W ten sposób Timofiejew–Ressowski i
jego przyjaciel Carapkin posłani zostali do Vogta na okres
nieograniczony. Chociaż brak im tam było ideologicznego kierownictwa,
niemniej osiągnęli znaczne sukcesy w swojej dziedzinie wiedzy i kiedy w
1937 roku (!) kazano im wracać do kraju, nie mogli się podporządkować
temu zleceniu – przez inercję: ze względu na logikę swoich badań, na
stan sprzętu, na swoich uczniów. A chyba także dlatego nie mogli, że w
kraju teraz trzeba byłoby publicznie osmarować gnojem całą ich
piętnastolet-nią pracę w Niemczech i tylko to dałoby im prawo do
istnienia (pytanie jeszcze, czy w ogóle by dało?). W ten sposób zostali
takimi, co to odmawiają powrotu, pozostając jednak patrio-tami.
W 1945 roku, kiedy oddziały sowieckie osiągnęły Buch (północno–wschodnie
przedmieście Berlina), Timofiejew–Ressowski powitał je z radością, tym
większą, że jego istytut uchował się w całości. Wszystko świetnie się
składało – teraz nie trzeba było rozstawać się z Instytutem! Przyjechali
jacyś przedstawiciele, zwiedzili instytut i rzekli: – hm, każcie to
wszystko zapakować do skrzyń, zawieziemy do Moskwy. – To niemożliwe –
żachnął się Timofiejew – wszystko ulegnie zniszczeniu! Przez całe lata
ustawiano się i regulowano te instalacje! – Hmmm?... – zdziwiło się
naczalstwo. I wkrótce potem Timofiejewa oraz Carapkina aresztowano i
zawieziono do Moskwy. Byli naiwni, sądzili, że instytutu bez nich nie
będzie można uruchomić. Ale niech tam nie będzie można, byleby tylko
zatryumfowała linia generalna! Na Wielkiej Łubiance aresztowanym
dowiedziono z łatwością, że są zdrajcami ojczyzny (znów ci nieodrodni
zdrajcy!), dano po dziesięć lat i teraz prezes towarzystwa
naukowo–technicznego celi 75 pokrzepiał się myślą, że żadnej omyłki nie
popełnił.
W butyrskich celach podparcia nar są bardzo niskie: nawet administacji
więziennej nie przychodziło do głowy, że ktoś będzie musiał spać pod
narami. Dlatego trzeba naprzód rzucić sąsiadowi szynel, żeby go tam
rozesłał, następnie dopiero trzeba w przejściu położyć się na brzuchu i
wczołgać na swoje miejsce. Po przejściu wciąż ktoś chodzi, podłoga pod
narami zamiatana jest najwyżej raz w miesiącu, ręce można umyć dopiero
przy wieczornym pójściu do ustępu, zresztą bez mydła – nie sposób więc
powiedzieć, aby człowiek miał wrażenie, że jego ciało jest naczyniem
wszelkiej czystości. Ale byłem szczęśliwy! Tam, na asfaltowej podłodze
pod narami, w psim wykrocie, gdzie kurz i źdźbła sypały nam się do oczu,
byłem absolutnie szczęśliwy, szczęśliwy bez żadnych zastrzeżeń. Prawdę
mówił Epikur: również brak urozmaiceń może dawać satysfakcję, jeśli
przedtem trzeba było doznać wielu urozmaiconych przykrości. Po życiu w
obozie, które dłużyło się nieskończenie, po dziesięciogodzinnym dniu
roboczym, po chłodzie, deszczu, od których aż w krzyżach łamało – o, co
to za szczęście leżeć całymi dniami, spać i mimo to – dostawać dziennie
650 gramów chleba i dwie miski zupy z koncentratu albo z delfiniego
mięsa. Jednym słowem – sanatorium BuTiur.
Spać! To bardzo ważne. Położyć się na brzuchu, okryć sobie grzbiet i
spać! Podczas snu człowiek nie traci sił i nie rani sobie serca – a czas
kary mija, czas kary mija! Kiedy życie nasze trzaska i strzela ogniem
jak pochodnia, przeklinamy przeznaczenie, które każe nam tracić osiem
godzin na tępy sen. Kiedy zaś jesteśmy w łapach niedoli i beznadziei –
błogosławimy sen, nawet czternastogodzinny!
Ale w tej celi przesiedziałem dwa miesiące, zdążyłem wyspać się na
zapas, chyba na cały rok, zdążyłem przez ten czas przesunąć się pod
narami do samego okna i znów wrócić do kibla, ale już na narach, a potem
dojść na tychże narach aż do łuku środkowego. Spałem już o wiele mniej –
piłem z ukontentowaniem nektar tego życia. Rano sesja towarzystwa
naukowo–techniczego, później szachy, książki (dobrych było tylko
trzy–cztery na osiemdziesięciu ludzi, czekano na nie w kolejce), 20
minut spaceru – akord majorowy! Nie rezygnujemy z przechadzki, nawet
jeżeli trzeba spacerować w ulewnym deszczu, a najważniejsze ludzie,
ludzie, ludzie! Mikołaj Andriejewicz Siemionow, jeden z twórców
DnieproGES–u. Jego przyjaciel z niewoli, inżynier F. F. Karpow.
Sarkastyczny, pomysłowy – Wiktor Kagan, fizyk. Absolwent konserwatorium
Wołodia Klempner, kompozytor. Pewien drwal i myśliwy z wiatskich lasów,
cichy jak jezioro w boru. Prawosławny kaznodzieja, przybyły z Zachodu,
członek NTS (Ludowy Związek Pracy), Jewgienij Iwanowicz Diwnicz. Nie
trzyma się wąskich ramek teologii, wymyśla na marksizm, twierdzi, że na
Zachodzie nikt już od dawna nie bierze na serio tej doktryny – ja zaś
występuję w jej obronie, czyli że jestem marksistą. Z jaką pewnością
jeszcze przed rokiem szermowałbym cytatami, z jaką wyższością
wyśmiewałbym rozmówcę! Ale pierwszy rok więzienia opancerzył mnie jakby
– jak do tego doszło? bo ani się spostrzegłem, jak nawarstwiły się te
nowe wydarzenia, aspekty i znaczenia w takiej ilości, że nie mogę już
powiedzieć, że ich nie ma, że to burżuazyjne kłamstwa! Muszę teraz
przyznać, że owszem, że istnieją naprawdę. I od razu rozluźnia się
łańcuch moich argumentów, po czym jednym palcem kładą mnie na łopatki.
I znów ciągną jeńcy, jeńcy, jeńcy – już drugi rok nie wysycha ta rzeka
płynąca z Zachodu. I znów rosyjscy emigranci – z krajów europejskich i z
Mandżurii. Emigranci szukają znajomych w taki sposób: zjakiego pan
kraju? zna pan takiego, a takiego? Oczywiście, że zna. (Tu właśnie
dowiaduję się o rozstrzelaniu pułkownika Jasiewicza).
Zjawia się też stary Niemiec – ten postawny Niemiec, teraz wychudły i
schorowany, którego zmusiłem niegdyś w Prusach Wschodnich (chyba przed
dwustu laty?) do noszenia mojej walizki. O, jak mały jest świat!...
Trzebaż było trafu, abyśmy się spotkali! Stary uśmiecha się do mnie. On
mnie także poznał i wydaje się nawet, że rad jest ze spotkania. Chyba mi
przebaczył. Dostał dziesięć lat, ale na pewno końca kary nie dożyje...
Jest również inny Niemiec – wysoki, szczupły, młody, ale że po rosyjsku
nie umie ani słowa – więcjakby niemy. Nie od razu można się połapać, że
to Niemiec. Niemieckie sorty zdarli z niego knajacy, dali mu w zamian
wypełzła sowiecką bluzę wojskową. Jest to znakomity lotnik, niemiecki
as. Pierwszą jego kampanią była wojna Boliwii z Paragwajem, drugą
hiszpańska, trzecią – polska, czwartą – bitwa o Anglię, piątą – Cypr,
szóstą – wojna ze Związkiem Sowieckim. Ponieważ jest asem, więc nie mógł
nie strzelać z powietrza do kobiet i dzieci, jest więc przestępcą
wojennym, dziesięć lat i pięć na przytarcie rogów.
– Jest oczywiście w naszej celi jeden prawomyslny (typu prokuratora
Kretowa): „Bardzo słusznie was wszystkich wsadzili, wywłoki
kontrrewolucyjne! Historia odda wasze kości na przemiał, staniecie się
jej nawozem!” – „I z ciebie będzie nawóz, psie!” – krzyczą mu. –
„Nieprawda, będzie rewizja mojej sprawy, jestem niewinnie skazany!”.
Cała cela ryczy, wszystko aż kipi. Siwowłosy nauczyciel języka
rosyjskiego staje na narach, jest bosy, gestem nowego Chrystusa wyciąga
ręce: „Dzieci moje, pogódźmy się!... Dzieci moje!”. Ryczą również na
niego: „Twoje dzieci leżą w briańskich lasach! Niczyje my dzieci! Już z
nas tylko synowie GUŁagu...”.
Po kolacji i wieczornym wyjściu do ustępu noc przysiada na okiennych
kagańcach i bezlitosne lampy płoną pod sufitem. Dzień oddala więźniów od
siebie, noc ich zbliża. Wieczorami nie było już sporów, urządzano za to
wykłady albo koncerty. Tu znów błyszczał Timofiejew–Ressowski. Całe
wieczory poświęcał Włochom, Danii, Norwegii, Szewcji. Emigranci snuli
opowieści o Bałkanach, o Francji. Jeden mówił o Le Corbusier, kto inny –
wykładał o zwyczajach pszczół, jeszcze kto inny opowiadał o Gogolu.
Paliliśmy przy tym, że aż ha! Dym zasnuwał celę, kołysał się jak ciężka
mgła, kaganiec sprawiał, że nie było przewiewu. Podchodził do stołu
Kostia Kiula, mój rówieśnik, niebieskooki, o twarzy krągłej, zabawnie
nieskładny – i recytował swoje wiersze, ułożone w więzieniu. Głos mu się
łamał ze wzruszenia. Wiersze nosiły takie tytuły: Pierwsza paczka, Do
żony. Do syna. Kiedy słuchasz w więzieniu wierszy, również w więzieniu
napisanych, nie myślisz wcale o tym, czy autor nie pogwałcił aby zasad
sylabotoniki i czy wiersze kończą się asonansami, czy też rymami
pełnymi. Te wiersze – to krew TWOJEGO serca, łzy TWOJEJ żony. W celi
ludzie płakali1.
Od czasu pobytu w tej celi mnie również zaczęło ciągnąć do pisania
wierszy o więzieniu. W niej też czytałem na głos Jesienina, poetę przed
wojną prawie że zabronionego. Młody Bubnow – były jeniec, a wcześniej
jeszcze chyba student, wpatrywał się w recytatorów nabożnym wzrokiem,
twarz mu promieniała. Nie był specjalistą, nie wracał, tylko jechał do
obozu i najprawdopodobniej – dzięki czystości i prostolinijności swojego
charakteru – czekała go tam śmierć, tacy ludzie długo tam nie żyją. I
wieczory w 75. celi były dla niego, a także dla innych, chwilą przerwy w
morderczym procesie staczania się i nagłym objawieniem wspaniałego
świata, co istnieje gdzieś, co nadejdzie, ale w którym nie pozwolił im
zły los spędzić ani roczku, ani jednego roczku młodości.
Otwiera się klapka w drzwiach i hint szczeka nam: „Spać!”. Ale nie,
nawet przed wojną, ucząc się na dwóch naraz fakultetach, dorabiając
korepetycjami i próbując już pisania – nie przeżywałem chyba takich
nasyconych treścią, zachwycających, takich pełnych znaczenia dni, jak
tamtego lata w 75. celi...
... – Chwileczkę – mówię Carapkinowi – ale zdążyłem przez ten czas
usłyszeć od niejakiego Deula, chłopaczka, który w 16. roku życia dostał
piątkę (tylko nie za postępy w nauce) z artykułu o ”antysowieckiej
agitacji”...
– Jak to, więc pan go zna?... Jechał z nami do Karagandy w tym samym
transporcie...
– ...że urządził się pan jako laborant w szpitalnej pracowni
analitycznej, Mikołaj Władimirowicz był zaś cały czas na o g ó 1 n y c
h...
Nie odpowiada na listy, zapodział się gdzieś Kostia Kiula. Boję się, że
nie żyje.
– I bardzo to go podkopało. Był już półtrupem, kiedy go wieziono ze
stołypinki do Butyrek. Teraz leży w szpitalu i na zlecenie Czwartego
Specwydziału2 wydają mu masło śmietankowe, nawet wino, ale czy
wydobrzeje – to trudno powiedzieć.
– Czwarty Specwydział was wzywał?
– Owszem. Zapytali nas, czy nie uważamy jednak za możliwe – po sześciu
miesiącach Karagandy – zająć się organizacją naszego instytutu na ziemi
ojczystej.
– I zgodziliście się z burzliwą radością?
– A jakże inaczej? Przecież teraz zrozumieliśmy już nasze błędy. Ponadto
– cały sprzęt, zdemontowany i załadowany do skrzyń, przyjechał i tak.
1– Jak to MWD jest jednak oddane nauce! Bardzo pana proszę! jeszcze
troszkę tego Schuberta.
I Carapkin śpiewa, melancholijnie patrząc w stronę okna (w jego
okularach odbijają się ciemne kagańce i jasne pasma u szczytu okien):
Vom Abendrot zum Morgenlicht
War mancher Kopf zum Greise
Wer glaubt es? meiner ward es nicht
Auf dieser ganzen Reise3.
Spełniło się marzenie Tołstoja: więźniów nikt już więcej nie zmusza do
brania udziału w tych pełnych fałszu nabożeństwach cerkiewnych. Kaplice
więzienne są zamknięte. Co prawda, zachowały się ich budynki, ale
zostały w bardzo fortunny sposób przystosowane do zwiększonych potrzeb
więziennictwa. W butyrskiej cerkwi może się w ten sposób zmieścić
dodatkowo ponad 2 tysiące ludzi – co w ciągu roku czyni około 50
tysięcy, jeżeli założyć, że na każdą partię przypadają dwa tygodnie.
Za czwartym, czy piątym nawrotem do Butyrek, pewnym krokiem przecinając
podwórzec, obramowany więziennymi oddziałami, w drodze do wyznaczonej mi
celi wyprzedzając o pierś strażnika (tak samo koń – bez bata i lejc –
spieszy do stajni, gdzie czeka już obrok) –
J Czwarty Specoddzial MWD zajmował się rozpracowaniem naukowych
problemów przy pomocy więźniów.
J Między zmierzchem a brzaskiem /niejedna głowa posiwiała/ Kto by
uwierzył? Mnie to ominęło. W czasie życiowej podróży. zapominałem czasem
rzucić okiem na kwadratową cerkiew o ściętych węgłach, co czyniło z niej
prawie ośmiobok. Jest to osobny budynek pośrodku kwadratowego
dziedzińca. Jej kagańce okienne nie są technicznie nowoczesne, nie
wykonano ich z blachy, ani ze szkła zbrojonego jak w głównych oddziałach
– lecz z poszarzałych, butwiejących tarcic, co jest dowodem
drugorzędności obiektu. Jest to jakby wewnętrzny, butyrski zborniak dla
więźniów przybyłych świeżo po wyroku.
Przekroczenie tego progu było dla mnie niegdyś, w 45. roku, wielkim i
ważnym przeżyciem: po wyroku OSO zaprowadzono nas do cerkwi (w samą
porę! warto się było wtedy pomodlić!). Kazano wejść na piętro (założono
tam również trzecią kondygnację) i z ośmiokątnego westybulu powpychano
do rozmaitych cel. Ja zostałem wpuszczony do celi południowo–wschodniej.
Była to obszerna, prostokątna cela, w której trzymano w tym okresie
dwustu ludzi. Spali oni, jak wszędzie, na narach (są tam one
jednopiętrowe), pod narami i po prostu w przejściach, na podłodze z
ceramicznych fliz. Nie tylko kagańce na oknach były podrzędnej jakości,
ale również wszystko inne tak tu wyglądało jakby przeznaczone było nie
dla synów, lecz dla pasierbów Butyrek: ta kłębiąca się masa ludzka nie
dostawała ani książek, ani szachów czy warcabów, aluminiowe zaś miski i
wyszczerbione, pokiereszowane, drewniane łyżki – zabierano nam także, w
obawie, żeby ich czasem ktoś nie zwędził przy wysyłce. Nawet kubków
żałowano nieszczęsnym pasierbom. Myto tylko miski po jedzeniu bałandy i
nalewano do nich herbacianą lurę. Brak własnych statków w celi
doskwierał szczególnie tym, którzy mieli szczęście czy nieszczęście
dostać paczkę od rodziny (a w tych ostatnich dniach przed wysłaniem na
kraj świata, rodzina za ostatnie grosze starała się koniecznie coś
przysłać). Krewnym brak było wszelkiej edukacji więziennej, a w
kancelarii nigdy by się nie doczekali dobrej rady. Dlatego – nie
przysyłali naczyń z mas plastycznych, jedynych, jakie wolno mieć w
więzieniu, tylko szklane albo żelazne. Przez klapkę w drzwiach celi
wszystkie te miody, konfitury, kwaterki mleka skondensowanego bez żadnej
litości wylewane były i wyskrobywane ze słoików w to, co więzień mógł
podstawić, a że w tej cerkiewnej celi niczego takiego nie miał, więc po
prostu w dłonie,’ do ust, do chusteczki, na połę kurtki. Jak na GUŁag to
rzecz zupełnie normalna, ale w centrum Moskwy? A ponadto – „prędzej,
prędzej!” – pilił stażnik, jakby bał się, że mu pociąg ucieknie (pilił
zaś dlatego, że sam jeszcze chciał wylizać konfiskowane słoiki). W
celach cerkiewnych wszystko było tymczasowe i pozbawione tego nawet
pozoru zasiedziałości, jaki się miało w celach dla więźniów śledczych i
oczekujących na rozprawę. To zmielone już mięso, aresztancki półfabrykat
dla GUŁagu trzymane tu było z konieczności dopóty, dopóki na Krasnej
Presni nie zwolniło się trochę miejsca. Jedyny przywilej jaki się tu
miało – było to chodzenie trzy razy w dzień po sałamachę (nie dawano tu
kaszy całymi dniami, ale sałamachę – trzy razy i tak było miłosierniej,
bo jadło się częściej, było to czasem ciepłe i przyjemnie ciążyło w
żołądku). Przywilej ten przyznano z tego powodu, że w cerkwi nie było
wind, jak w pozostałej części więzienia, strażnicy zaś nie chcieli się
nadwerężać. Trzeba było nosić ciężkie, wielkie banie z daleka, przez
całe podwórze, później wnosić je po stromych schodach, było to bardzo
trudne, sił brakło, ale ludzie chętnie chodzili – byleby tylko jeszcze
raz przejść się przez zielony dziedziniec i posłuchać ptasiego śpiewu.
W cerkiewnych celach oddychało się szczególnym, tutejszym powietrzem:
wibrowało już od przeczucia wiatru przyszłych zborniaków, od pierwszych
podmuchów z polarnych obozów. W cerkiewnych celach celebrowany był
rytuał przyzwyczajenia się do myśli, że wyrok zapadł – i wcale nie na
żarty, że – choć okrutny będzie fen nowy rozdział w twoim życiu, ale
umysł powinien przemóc się i zaakceptować go. Przychodziło to z trudem.
Nie było tu także stałego towarzystwa, które ma się w celach śledczych,
przez co stają się one jakby rodzajem rodziny. We dnie i w nocy
wprowadzano tu i wyprowadzano ludzi pojedynczo i dziesiątkami – stąd też
cały czas trwał tu ruch na podłodze i na narach i rzadko zdarzało się,
aby człowiek przez dwie doby leżał koło tego samego sąsiada. Jeśli
trafiało się na kogoś interesującego, to trzeba go było wypytywać bez
zwłoki, inaczej traciło się człowieka z oczu na całe życie.
Przegapiłem w ten sposób ślusarza samochodowego Miedwiediewa. Gdy tylko
zacząłem z nim rozmawiać, od razu sobie przypomniałem, że nazwisko to
wymieniał imperator Michał. Tak, ślusarz był z tej samej sprawy, był
jednym z pierwszych czytelników „Orędzia do narodu rosyjskiego”, był też
jednym z tych, którzy nie donieśli. Miedwiediew dostał wyrok
niewybaczalnie, haniebnie mały – zaledwie 3 lata! i to z artykułu 58, a
nawet 5 lat w podobnych wypadkach uważane było za dziecinny wyrok. Widać
uznano jednak imperatora za wariata, a pozostałych potraktowano łagodnie
ze względów klasowych. Ale zaledwie się zdecydowałem na wypytanie
Miedwiediewa – co on właściwie o tym wszystkim sądzi – już wzięto go „z
rzeczami”. Były pewne podstawy do przypuszczeń, że wyszedł na wolność.
Znajdowały w tym fakcie potwierdzenie pierwsze pogłoski o stalinowskiej
amnestii, które tego lata do nas docierały – o amnestii dla nikogo, o
amnestii, po której nawet pod narami nie zrobiło się luźniej.
Zabrano do transportu mojego sąsiada – starego schutzbundowca* (wszyscy
ci schutzbundowcy, duszący się w konserwatywnej Austrii, tu, w ojczyźnie
światowego proletariatu, w 1937 roku zainkasowali po dziesiątaku i
znaleźli śmierć na wyspach Archipelagu). I przysunął się bliżej mnie
smagły człowieczek o smolistych włosach, o kobiecych oczach,
przypominający czarne czereśnie, ale z nadmiernie wielkim, szerokim
nosem, nadającym jego twarzy karykaturalny wyraz. Przeleżeliśmy obok
siebie w milczeniu całą dobę, na drugi zaś dzień znalazł powód, aby
zapytać mnie: „Za kogo mnie właściwie uważacie?”. Mówił po rosyjsku
swobodnie, prawidłowo, ale z akcentem. Zawahałem się: miał w sobie coś
kaukaskiego, było w nim coś z Ormianina. Uśmiechnął się: „Z największą
łatwością udawałem Gruzina. Wszyscy wołali na mnie Jasza. Wszyscy śmiali
się ze mnie. Zbierałem składki związkowe”. Przyjrzałem mu się uważnie.
Rzeczywiście, komiczna figura: kurdupel, twarz bez proporcji, poczciwy
uśmiech. I nagle cały się sprężył, rysy mu się zaostrzyły, oczy zwęziły
i ciachnął mnie nimi jak czarną szablą:
– A ja jestem – wywiadowcą rumuńskiego sztabu generalnego! Lukołenent
Vladimirescu!
I opowiedział mi historię swojego „wyczynu” na naszym zapleczu podczas
wojny. Może łgał, może mówił prawdę, ale rzecz była mocna.
W ciągu całego mojego długiego więźniarskiego żywota nie spotkałem już
więcej prawdziwego szpiega. Jedno tylko takie miałem spotkanie w trakcie
jedenastu lat więzień, obozów i zesłania; inni nie mieli nawet jednego.
Wydawane zaś w ogromnych nakładach nasze komiksy tumanią młodzież,
utrzymując, że takich wyłącznie ludzie wyłapują nasze O r g a n y.
Dość było rozejrzeć się po tej celi pocerkiewnej, aby przekonać się, że
wyłapują przede wszystkim młodzież. Wojna się skończyła, można sobie
było pozwolić na zbytek aresztowania wszystkich upatrzonych: nie trzeba
będzie ich przecie brać do szeregów. Słyszałem pogłoskę, że na przełomie
roku 1944/45 przez Małą (okręgową) Łubiankę przewinęła się „partia
demokratyczna”. Składała się ona podobno z pięćdziesięciu chłopców,
miała swój statut i legitymacje. Najstarszy – uczeń X klasy jednej z
moskiewskich szkół – był „generalnym sekreta–
* Schutzbund – austriacka organizacja robotnicza, rodzaj oddziałów
ochronnych związanych z partiami socjalistyczną i komunistyczną. Brała
udział w powstaniu 1934 roku, dowodzonym przez Kolomana Wallischa i
krwawo stłumionym. rzem”. – Trafiali się w moskiewskich więzieniach w
ostatnim roku wojny również studenci, spotkałem ich to tu, to tam.
Zdawało się, że nie jestem jeszcze stary, ale oni byli jeszcze młodsi...
Jak niepostrzeżenie to się stało! Podczas gdy wojowaliśmy przez te
cztery lata na froncie – ja, mój współoskarżony, moi rówieśnicy – tutaj
wyrosło jeszcze jedno pokolenie! Alboż to dawno sami szlifowaliśmy
posadzki uniwersyteckich korytarzy, uważając się za najmłodszych i
najmądrzejszych w całym kraju i na całym świecie! – i nagle widzimy, że
po flizach celi więziennej kroczą ku nam z wyniosłością jacyś wybladli
młodzieńcy i oto dowiadujemy się ze zdumieniem, że najmłodsi i
najmądrzejsi jesteśmy już nie my, tylko oni! Ale nie poczułem się przez
to dotknięty, już wtedy rad byłem posunąć się, żeby innym zrobić
miejsce. Rozumiałem dobrze tę ich pasję spierania się ze wszystkimi i
ambicję, aby wszystko wiedzieć. Rozumiałem ich dumę z tego, że obrali
słuszną drogę i że tego nie żałują. Dookoła tych zarozumiałych, ale
mądrych głów mrowił się blask więziennych aureoli.
Miesiąc wcześniej, w innej, półszpitalnej celi butyrskiej, ledwie tylko
stanąłem w przejściu, a szukałem sobie dopiero miejsca – już wyszedł mi
na spotkanie z nadzieją na rozmowę, ba, z niemą prośbą o spór –
bladożółty młodzieniec o twarzy naznaczonej żydowską rzewnością,
opatulony, nie bacząc na letnią porę, w postrzępiony, podziurawiony
szynel żołnierski; miał dreszcze. Nazywał się Borys Gammerow. Zagabnął
mnie, posypały się pytania, rozmowa jednym bokiem otarła się o nasze
biografie, drugim – o politykę. Nie pamiętam z jakiego powodu,
wspomniałem o jednej z modlitw nieżyjącego już wtedy prezydenta
Roosevelta, opublikowanej w naszych gazetach i dodałem jako rzecz
oczywistą:
– No, to już na pewno hipokryzja.
I raptem żółtawe brwi mojego młodego rozmówcy drgnęły, blade wargi
zacięły się, podniósł się jakby trochę i zapytał:
– Dla–cze–go to? Dlaczego nie uważacie za możliwe, by działacz państwowy
mógł szczerze wierzyć w Boga?
Tylko tyle! Mniejsza, jakim naprawdę był Roosevelt, ale – z jakiej
strony zostałem zaatakowany? Usłyszeć takie słowa od chłopca urodzonego
w 1923 roku?... Mogłem mu dać odpowiedź w paru stanowczych słowach, ale
moja pewność siebie uległa już w więzieniach zachwianiu, a co
ważniejsza, tkwi w nas, niezależnie od przekonań, jakieś czyste uczucie
i ono to oświeciło mnie, iż mówiłem teraz nie z własnego natchnienia,
tylko że ktoś inny mi to do głowy włożył. I – nie potrafiłem dać mu
odprawy. Zapytałem tylko:
– A wy wierzycie w Boga?
– Oczywiście – odparł ze spokojem.
Oczywiście? Oczywiście... Tak, tak. Komsomolska młodość już gubi liście,
już wszędzie gubi liście. I NKGB zdało sobie z tego sprawę wcześniej niż
tylu innych.
Nie bacząc na swoją młodość, Boria Gammerow nie tylko zdążył już
powojować – jako sierżant w przeciwczołgowej baterii czterdziestek
piątek, zwanych „żegnaj, Ojczyzno!”, lecz także dostać kulę w płuca.
Rana dotychczas nie była wyleczona, co stało się powodem procesu
gruźliczego. Gammerow zwolniony został z szeregów jako inwalida, wstąpił
na wydział biologii Uniwersytetu Moskiewskiego i w ten sposób przeplotły
się w nim dwa pasma – jedno wysnute z żołnierki, drugie – z całkiem
niegłupiego i wcale niemartwego – życia* studenckiego pod koniec wojny.
Zebrało się więc całe kółko ludzi, którzy rozmyślali i rozprawiali o
przyszłości (chociaż nikt im nie kazał) – i właśnie wśród nich
doświadczone oko Organów wytypowało sobie i wyrwało trzech chłopców.
Ojciec Gammerowa został zatłuczony w więzieniu czy też rozstrzelany w
37. roku, a teraz syn rwał się, by iść w jego ślady. Podczas badań
przeczytał z uczuciem śledczemu kilka swoich wierszy (bardzo żałuję, że
nie zapamiętałem ani jednego z nich, nie mogę ich znaleźć, a chętnie bym
przytoczył).
Na parę miesięcy szlak mój skrzyżował się z losami wszystkich trzech
współoskarżonych: w innej jeszcze butyrskiej celi poznałem Wiaczesława
Dobrowolskiego.
Później jeszcze dogonił mnie w butyrskiej cerkwi Georgij Ingał,
najstarszy z nich. Nie bacząc na młody wiek, był już kandydatem Związku
Pisarzy. Pióro miał żywe i ostre, pisząc – używał barw kontrastowych,
gdyby był politycznie potulniejszy, to bez trudu otwarłyby się przed nim
efektowne i bezludne drogi kariery literackiej. Pisał powieść o Debussy,
prawie już ją zakończył. Ale pierwsze sukcesy go nie wyjałowiły. Na
pogrzebie swego mistrza, Jurija Tynianowa* powiedział w przemówieniu, że
zmarłego pisarza zaszczuto – czym zapewnił sobie wyrok: 8 lat.
Tu z kolei dogonił nas Gammerow i czekając na moją Krasną Presnię,
miałem okazję popaść w kolizję z ich wspólnymi poglądami. Była to trudna
dla mnie przeprawa. Byłem w tym czasie bardzo gorliwym zwolennikiem
sposobu myślenia, który nie pozwalał na akceptację nowego
* Znakomity historyk literatury, filolog i powieściopisarz rosyjski
(Archaiici i nowatorzy, Śmierć Wazyr–Muchtara, Kuchta), jeden z filarów
tzw. szkoły formalistycznej. faktu, ani na ocenę wartości żadnej nowej
opinii – zanim się nie znalazło dla nich etykietek z gotowego zapasu. Tu
– nie wiadomo było, czy to dwoistość burżuazyjnego myślenia, czy też
nihilizm zdeklasowanej inteligencji. Nie pamiętam, by Ingał i Gammerow
atakowali Marksa w mojej obecności, ale pamiętam, jak szarżowali na Lwa
Tołstoja – i to z jakiej strony! Tołstoj odrzucał doświadczenie cerkwi?
Ale przecież nie brał pod uwagę jej roli mistycznej i organizującej!
Negował tezy Pisma Świętego? Ale współczesna nauka nie widzi w Biblii
sprzeczności, nawet w jej pierwszych zdaniach, poświęconych stworzeniu
świata. Przeczył potrzebie istnienia państwa? Ale przecież bez niego
będzie chaos! Głosił harmonijne zespolenie pracy fizycznej z umysłową w
jednym człowieku? Ależ to bezmyślna niwelacja talentów! I wreszcie – jak
tego dowiódł nam Stalin swoimi aktami samowoli – jednostka może okazać
się decydującym czynnikiem dziejów, Tołstoj zaś natrząsał się z tego
poglądu4!
Chłopcy recytowali mi swoje wiersze i żądali moich w zamian, ja zaś nie
miałem jeszcze nic w zapasie. Szczególnie często cytowali Borysa
Pasternaka, którego cenili nade wszystko. Czytałem niegdyś jego tom
Życie, moja siostra i poezja ta nie podobała mi się, wydawała mi się
bardzo już odległa od zwykłych, ludzkich szlaków. Ale chłopcy otworzyli
mi oczy na piękności ostatniego słowa lejtnanta Szmidta* na jego
procesie – i przeszył mnie na wskroś sens tych słów, bo tak bardzo
przylegał do naszej sytuacji:
Miłością kraju ojczystego
Żyłem od łat zarania.
Nie dbam o litość – i żadnego
Nie czekam zmiłowania.
Od Ingała i Gammerowa bił właśnie blask tegoż przeświadczenia: nie
chcemy waszej litości! Więzienie nas nie zgnębiło, dumni jesteśmy, że
siedzimy! (Chociaż – kto w istocie nie czuje się tu zgnębiony? Młoda
żona Ingała po kilku miesiącach wyrzekła się go i porzuciła. Gammerowowi
zaś rewolucyjne dociekania nie zostawiły czasu na znalezienie
4 Zarówno przed, jak po aresztowaniu długo jeszcze uważałem, że Stalin
pchnął w fatalnym kierunku rozwój państwowości sowieckiej. Ale oto
Stalin umarł cicho – i czy tak bardzo się zmienił kurs okrętu? Własną,
osobistą cechą, którą Stalin nadal charakterowi bieżących wypadków, była
przygnębiająca tępota, sobiepaństwo, samouwielbienie. Co do reszty – to
kroczył trop w trop przetartym już przez Lenina torem realizując
projekty swego wroga, Trockiego.
* Mowa o poemacie Lejtnant Szmidt, którego bohaterem jest szlachetny i
tragiczny przywódca powstania we flocie wojennej Morza Czarnego w 1905
roku, skazany na śmierć w Sewastopolu. sobie kogoś bliskiego). Czy nie
tu właśnie, w celach więziennych, zdobywa się świadomość wielkiej
prawdy? Cela jest ciasna, ale czy s w o b od a nie jest jeszcze
ciaśniejsza? Czy to nie nasz własny naród, zadręczony i oszukany, leży
obok nas pod narami i w przejściu między nimi?
Nie powstać, kiedy kraj mój wstaje –
Byłoby ponad siły.
I nie żałuję ani stai
Z tej drogi, co przebyłem.
Młodzież siedząca w celach więziennych za politykę – to nie jest nigdy
młodzież przeciętna, zawsze są to ludzie, którzy wysforowali się daleko
do przodu. Zasadnicza masa ówczesnej młodzieży miała się dopiero w
przyszłości „poddać rozkładowi” i rozczarowaniu, miała zobojętnieć,
polubić słodkie życie – aby kiedyś, znacznie później, z dna tej
zacisznej zapadliny rozpocząć znowu gorzką wspinaczkę na nowe zbocza –
może za dwadzieścia lat? Ale młodziutcy więźniowie 45. roku, ze swoim
artykułem 58–10, całą tę przyszłą przepaść obojętności przesadzili
jednym skokiem i dzielnie nieśli głowy – w górę, pod topór.
W butyrskiej cerkwi, już osądzeni, już odrąbani, już odłączeni,
moskiewscy studenci ułożyli pieśń i śpiewali ją o zmierzchu,
nieskładnymi jeszcze głosami:
Sałamachę jemy tu wystygłą,
Lecz na pieśniach schodzą nam wieczory
I więzienną, przemycaną igłą
Scibolimy już tułacze wory.
Już nas własne nie obchodzą biedy,
Podpisałeś – więc wszystko masz z głowy.
Czy ktokolwiek powróci? I kiedy?
Zza sybirskich drutów obozowych?
Boże mój, więc pokpiliśmy całą sprawę? Podczas gdy taplaliśmy się w
glinie przyczółków, kuliliśmy się w lejach bombowych, wysuwaliśmy
artyleryjskie lornety zza krzaków – tutaj zdążyła wyróść i ruszyć przed
siebie nowa młodzież! Czy nie w TĘ WŁAŚNIE STRONĘ ruszyła, nie tam,
gdzie nie ośmielaliśmy się nawet spojrzeć? – cóż, dano nam inne
wychowanie.
Nasze pokolenie wróci, odda broń i dzwoniąc orderami opowiadać będzie z
dumą o swoich bitewnych przewagach – a młodsi bracia tylko się skrzywią:
ech, wy niedołęgi!...
Koniec części drugiej
|
z
pełnym poszanowaniem i respektem dla autorów, wydawców i praw
autorskich, w dzisiejszych czasach powszechnego przemilczania i fałszowania
historii i faktów historycznych, uważamy za szczególnie ważną
powinność i obowiązek rozpowszechniania informacji, celem
edukacji i uświadamiania, oraz bezpardonowej walki z owymi
przemilczeniami i fałszami. |
|
wersje internetową
przygotowała, opracowała i fotografiami opatrzyła Polonica.net
Polski Związek
Patriotyczny
Katolicko-Narodowy Ruch Oporu
kontrjudaizacji i kontrdepolonizacji
O.R.K.A.N.
|